-

umami

Antoni Chołoniewski - Niedoszłe powstanie polskie w roku 1877

Ani słowa o Gietrzwałdzie, za to sporo o modus operandi Konfederacji :)

Owoc przeglądania starych gazet sprzed ponad 100 lat. To co było w oryginale rozstrzelone, pogrubiłem. Tekst uwspółcześniłem ale niekonsekwentnie. Dodałem linki a w nawiasach kwadratowych swoje uwagi. Dodałem też mapkę jednej bitwy, do której wstawiłem polskie napisy, ponieważ nie znalazlem informacji w języku polskim, gdzie konkretnie się odbyła.

W literaturze na temat niedoszłego powstania w roku 1877 autorzy zwykle powołują się na książkę Franciszka Rawity–GawrońskiegoKonfederacja narodu polskiego w r. 1876 a rzadko wspomina się Chołoniewskiego, który opisał Konfederację 13 lat wcześniej. Rawita–Gawroński nie zapomina o Chołoniewskim, oba teksty warte są uwagi, ale opisuje jego pracę tak: „Opowiadanie p. Antoniego Chołoniewskiego (Świat, 1907 r.). Napisane pięknie, barwnie, żywo, może być z przyjemnością czytane jako artykuł literacki, przepełniony błędami.”
Ale sam już popełnia błąd w tym miejscu — bowiem Opowiadanie Chołoniewskiego ukazywało się w 6 częściach, od 15 września do 20 października 1906 roku, w numerach 37—42 tygodnika Świat, wydawanaego przez Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów. Jego redaktorem był Stefan Krzywoszewski. Chołoniewski, natomiast, był redaktorem odpowiedzialnym tego pisma na Galicję.

Ilustracje pochodzą z wymienionych numerów, oprócz fotografii Benjamina Disraeli (1st Earl of Beaconsfield), sfotografowanego 22 lipca 1878 roku przez Cornelius Jabez Hughesa, która pochodzi z Wikipedii.

 

Niedoszłe powstanie polskie w r. 1877.

(1)

Myśl zbrojnego wznowienia sprawy polskiej w związku z tradycyjnym antagonizmem turecko-rosyjskim, który po czterykroć w ciągu niecałych stu lat krwawą zawieruchą napełniał wschód Europy, pokutowała w Polsce, a zwłaszcza wśród emigracji naszej, od połowy XIX wieku. Ze zwycięską Turcją do Warszawy! — to marzenie drzemało w duszy dwóch pokoleń, popychało do czynnych usiłowań wybitne osobistości ówczesnego wychodźstwa, natchnęło Sadyka Paszę do romantycznych planów poruszenia kozaczyzny i niezniweczone gorzkim zawodem, jaki zgotowała rachubom polskim konferencja paryska z r. 1855, przeżyło ostatni jeszcze wysiłek zbrojny narodu.

Wojna krymska nie położyła końca ścieraniu się sprzecznych interesów na wschodzie i pokój utrzymywał się obustronnym tylko osłabieniem przeciwników. Zwolennicy rzucenia sprawy polskiej przy sprzyjających okolicznościach raz jeszcze na szalę szczęścia wojennego, widzieli już w bliskiej perspektywie nowy konflikt rosyjsko-turecki i kojarzyli z nim niezgasłe nadzieje rozwinięcia na nowo sztandaru niepodległości. W takiej intencji odbyła się w r. 1875 misja wysłanego ze Lwowa za kordon Benedykta Rahozy [(1847—1877) działacz emigracyjny, dziennikarz, publicysta; rodzice nieznani], który miał zbadać tam stan umysłów i podjąć próbę stworzenia organizacji narodowo-rewolucyjnej. Młody emisariusz, schwytany i więziony przez kilka miesięcy, ledwie uszedł z życiem, przywożąc do Galicji wiadomość, że wszystkie warstwy w Królestwie nie tylko nie życzą sobie żadnej ruchawki, ale ewentualnym próbom wywołania jej stawiałyby energiczny opór. Niezrażona tym niepowodzeniem grupka lwowska nie dała przecież za wygraną. Postanowiła rozszerzać swą ideę z wolna, starając się głównie o pozyskanie ludu wiejskiego. Rahoza wyjechał do Szwajcarii i w Bendlikonie [czołowa drukarnia emigracyjna uruchomiona w 1864 przez Agatona Gillera] wydawać zaczął pismo agitacyjne „Wici”, które przygotowywać miało grunt pod nowe powstanie, rzucając już w pierwszym numerze myśl wskrzeszenia organizacji narodowej „z czerwonym (tj. powstańczym) sztandarem na czele”. Tym razem z niezwykle stanowczym protestem przeciw robocie tej wystąpiła emigracja, nie wyłączając osobistości, które w hierarchii powstania styczniowego zajmowały najwyższe stopnie. Również we Lwowie usiłowania Rahozy wywołały energiczną kontrakcję, której powagi swego imienia użyczył zacny i powszechnie szanowany Tadeusz Żuliński. „Wici”, nie znalazłszy dostatecznego poparcia, po sześciu numerach przestały wychodzić i sprawa zdawała się być ubitą w zarodku.

Lecz niepowodzenie to okazać się miało wkrótce złudnym i nietrwałym. Nadciągała już z wolna, coraz bardziej wyczuwać się dająca w powietrzu, burza nowej wojny tureckiej, która w szerszych tym razem kołach, niż grupa niefortunnego emisariusza z roku 1873, obudzić miała na nowo niewygasłe nadzieje. Przez cały rok wisiało nad krajem niebezpieczeństwo ruchawki powstańczej. Powtórzyć się miały wszystkie dawne złudzenia i błędy, miały przyjść nieodpowiedzialne organizacje, uzurpujące sobie przywileje władzy narodowej, odżyć rachuby na pomoc zagraniczną, a w kręgi ruchu porwaną być miała pewna część społeczeństwa, zbyt drobna, aby zamierzonego dzieła dokonać, wystarczająca przecież, by wywołać katastrofę, mogącą pogrążyć kraj we krwi i gruzach. Równocześnie wszakże okazać się miało, iż w narodzie zebrała się już dostateczna suma doświadczeń, by zgnieść próbę ponownego kroku rozpaczy. Wybuch został zażegnany. Wypadki roku 1877 przedstawiają się dziś jako walne zwycięstwo rozwagi patriotycznej nad porywem nieutulonego uczucia, zwycięstwo, którego dzieje należą do najmniej znanych, można prawie powiedzieć: do nieznanych zupełnie kart naszej historii porozbiorowej.

***

Gdy po zrzuceniu z tronu sułtana Abdul-Aziza [Abdülaziz] stało się pewnym, że Rosja wystąpi zaczepnie wobec Turcji, postanowili zwolennicy wplątania sprawy polskiej w wir oczekiwanego zatargu wojennego przystąpić natychmiast do działania. Ze Lwowa wyszła myśl nawiązania stosunków z rządem tureckim. Duszą tego kierunku był Wacław Wołodźko, emigrant z r. 1863, były inżynier w służbie tureckiej i literat, znany pod imieniem Koszczyca, mający zaufanego pośrednika w osobie Bolesława Holtza [Holza], zamieszkałego w Konstantynopolu, inżyniera dróg i mostów i również emigranta z r. 1863. Pierwsze próby zbliżenia nie dały określonego wyniku, gdyż właśnie wybuchła wojna serbska, która pochłonęła chwilowo całą uwagę rządu ottomańskiego! Dopiero po zawarciu zwycięskiego pokoju z Serbami we wrześniu r. 1876, po ustąpieniu umysłowo rozstrojonego Murada i wstąpieniu na tron sułtański Abdul-Hamida [Abdülhamid II], rząd Porty wziął pod uwagę proponowaną sobie kombinację. Na czele jego stał główny przedstawiciel tureckiej partii wojennej, Midhat-Pasza, nieubłagany wróg Rosji, prący wszystkimi siłami do orężnej z nią rozprawy. Wobec spodziewanego starcia wciągnięcie w grę Polaków przedstawiało się rządowi tureckiemu jako horoskop nie do pogardzenia. Już w pierwszych dniach po podpisaniu pokoju z Serbią, Midhat powołał do siebie emigranta polskiego z r. 1848, pułkownika wojsk egipskich Artura-beja (Zimmermana) [Artur Zimmerman — emigrant z 1848 roku, dawny oficer z czasów powstania węgierskiego, pułkownik wojsk egipskich], zachęcił go do porozumienia się z rodakami w kraju i w ogólnikowych wyrazach przyrzekł ze swej strony udzielić usiłowaniom polskim materialnego i moralnego poparcia. Relację o posłuchaniu swym u wielkiego wezyra wyprawił Zimmerman bez zwłoki do Lwowa.

Tu rzecz przyszła pod rozwagę ścisłego koła, do którego oprócz Koszczyca wchodzili między innymi Giller i Alfred Młocki. Ułożono doraźną odpowiedź, zapowiadającą nadesłanie w krótkim czasie do Stambułu obszernego i szczegółowego memoriału, którego napisanie poruczono Koszczycowi, a równocześnie, opierając się na przyrzeczeniu pomocy ze strony Turcji, uchwalono przystąpić natychmiast do utworzenia organizacji, której dano nazwę „Konfederacji Narodu Polskiego z roku 1876”. Robota, prowadzona na razie w ścisłej tajemnicy, postępowała szybko i energicznie. Pod koniec września organizacja objęła już zapalniejsze żywioły w całym kraju; podjęto również próbę nawiązania stosunków z Warszawą, dokąd wyjechał w tym celu głośny w owym czasie powieściopisarz Sabowski, redaktor „Dziennika mód” w Krakowie. Na czele ruchu stanęła „Rada generalna Konfederacji Narodu Polskiego”, zwana krócej „Radą konfederacką”, lub „Generalicją”, z tymczasową siedzibą we Lwowie. W skład jej wchodziły przeważnie osobistości, nie odgrywające wybitniejszej roli w życiu publicznym. Prócz Koszczyca zasiadali tu: literat Szumski [Teofil Lucjan Szumski (1839, Świerże — 1899, Lwów) — polski poeta, uczestnik powstania styczniowego, współpracownik Gazety Lwowskiej], Kruk-Heydenreich, były generał z r. 63, w owym czasie urzędnik kolei, Robert Thieme, rotmistrz z powstania, rysownik wydziału krajowego i kupiec Edmund Riedl. Nadto przewijali się przez kadry „generalicji” rozmaici inni konfederaci przygodnie i w miarę mniejszych lub większych agend, gdyż żaden statut, ani regulamin nie obowiązywał. Głównymi działaczami i właściwymi twórcami organizacji byli Koszczyc i Teofil Szumski.

Tej władzy naczelnej podlegały „rady prowincjonalne” trzech zaborów: Galicji, Poznańskiego i Królestwa. Do rady galicyjskiej wchodzili: dyrektor banku Simon, hr. Artur Gołuchowski, adwokat Semilski [dr Teobald Semilski], inspektor kolei bar. Gostkowski i krawiec Niemczynowski, ex-kapitan z r. 63, późniejszy poseł do parlamentu. W radzie poznańskiej zasiadali: znany literat, pułkownik z r. 63 Callier, poseł Aleksander Guttry i Wł. Niegolewski. We Lwowie utworzoną została nadto delegacja miejska, w której znajdowali się między innymi: Zima, Romanowicz, literat Widman, późniejszy prezydent miasta Dąbrowski i kilku innych, przeważnie uczestników wypadków r. 63. W Królestwie wreszcie, o którego skórę głównie chodziło, konfederacja znaleźć musiała dla siebie grunt niezbyt podatny, gdyż nie tylko nie udało się tu wprowadzić urządzeń na wzór Galicji i Poznańskiego, ale naczelna władza ruchu, rezydująca nominalnie w Warszawie, faktycznie urzędowała we Lwowie.

Jednocześnie ustanowiono w najważniejszych punktach za granicą pełnomocników, którym do pomocy dodani zostali agenci wojskowi i zalecono tworzenie oddziałów konfederacji pod różnymi nazwami, żeby tym łatwiej odwrócić od nich uwagę i zatrzeć ślad związku ich [z] krajem. Na Anglię pełnomocnikiem został Walery Wróblewski, generał z czasów komuny paryskiej, na Francję pułkownik Rydzewski [może chodzi o Eugeniusza Rydzewskiego, kapitana z 1831 roku i szefa sztabu naczelnego wodza, pochowanego na Père Lachaise], w Rzymie hr. Wł. Kulczycki, były agent rządu narodowego w r. 63, w Konstantynopolu Zimmerman. W Wiedniu, w Berlinie, Petersburgu — rzecz charakterystyczna — nie było wcale pełnomocników. Tu agendy odnośne spełniali zwykli konfederaci. Pełnomocnicy otrzymali już we wrześniu od „generalicji”, a raczej od jej „oddziału wykonawczego dla spraw zagranicznych”, obszerne pouczenie o swoich obowiązkach. Głównym zadaniem ich było starać się o pozyskanie opinii publicznej dla sprawy polskiej i przekonanie jej, iż interes Europy wymaga, aby przy zbliżających się wypadkach kwestia polska została postawioną na ostrzu miecza. Na wypadek zetknięcia się urzędowymi przedstawicielami mocarstw pełnomocnik, nie zdradzając tajemnicy istnienia organizacji i kraju i zachowując wszelką ostrożność, powinien był przekonywać ich, że w Polsce byłoby łatwo wywołać ruchawkę. „Nasz naród — miał zapewniać pełnomocnik słowami instrukcji — zawsze gotów! Byle iskrę rzucić. Gdyby tak Wysoka Porta zechciała, czy najjaśniejszy rząd Wielkiej Brytanii, ręczymy, my, emigracja, że poruszylibyśmy cały kraj”. Następnie zalecała instrukcja napomykać ogólnikowo, że: „Polska posiada niewątpliwą dźwignię, czynnik ważny w łonie narodu spoczywający, który zdoła dzielnie zaważyć na szali wypadków”. Zagadnięty o ten czynnik (którym była, rzecz prosta, konfederacja) miał pełnomocnik zasłonić się tajemnicą i oświadczyć, że dopiero wówczas mógłby zagrać w otwarte karty, gdyby odnośne mocarstwo „dało niewątpliwe gwarancje”. Gwarancją tą miało być dostawienie przez rząd owego mocarstwa na oznaczone miejsce w kraju — broni dla 100.000 ludzi, a przynajmniej pierwszej raty tego zapasu. Pełnomocnik londyński miał oprócz tego starać się obudzić w Duńczykach chęć odzyskania północnego Szlezwiku, a Szwecji przypomnieć jej prawa do Finlandii. Osobną wreszcie instrukcję otrzymali przedstawiciele konfederacji w Stambule.

Organizacja w kraju rozpadała się na cywilną i wojskową. Do urzędów cywilnych przywiązane były staropolskie nazwy wojewodów, kasztelanów, chorążych, starostów itp. organizacja wojskowa nie doszła do skutku, istniał tylko surogat jej w postaci dziesiątek i setek spiskowych pod komendą dziesiętników i setników.

Wszystko to przeprowadzone zostało z prawdziwie błyskawiczną szybkością, wystawiającą świetne świadectwo zdolnościom konspiracyjnym Koszczyca, ale też wszystko było powierzchowne i docierało tylko do granicy, w której kończyły się gorętsze i zapalniejsze koła, a zaczynały się masy. Konfederacja, która rzutkością i zdolnością wytwarzania łudzących pozorów, przy zupełnym braku rzeczywistej siły, dorównać miała nieraz na małą skalę komitetowi centralnemu z r. 1862, pod tym względem była tylko słabym odbiciem organizacji przedstyczniowej. To podwójne niedomagania w pieniądzach i w materiale ludzkim zaznacza rada konfederacka w jednym z okólników swych, rozesłanych pełnomocnikom zagranicznym. „Trudność — czytamy tam — którą pokonać można będzie dopiero w chwili działania jawnego, to zebranie potrzebnych funduszów. Wiadomo bowiem, że naród nasz, jak jest skorym do ofiarności, tak z drugiej strony ogół szerszy wskutek rozbudzenia nadziei nie zatrzymuje długo tajemnicy, a niepodobna znowu każdego wezwanego do podatku narodowego zobowiązywać przysięgą”. Nie pobierano więc danin i nie wciągano szerszych warstw do organizacji, dając jej charakter jak gdyby ram tylko, które dopiero późniejsza jawna działalność miała wypełnić. Jak rozpaczliwie pustą bywała kasa konfederacka, świadczy fakt, iż gdy z końcem r. 1876 wyprawić miano kuriera z memoriałem do Stambułu, na koszta podróży urządzić trzeba było składkę, która dała wszystkiego 80 złr. i z tą chudą sumką ruszyć musiał przedstawiciel konfederacji w drogę. Było to prawdziwe mierzenie sił na zamiary, jakiego nawet Polska nigdy więcej nie oglądała. Liczono zresztą głównie na pomoc mocarstw zagranicznych, wobec których taż konfederacja postanowiła być hojną do ostatecznych granic. I tak Anglia otrzymać miała po rozbiciu Rosji wyspy bałtyckie i fińskie z Kronsztadem, oraz Krym, w zamian za pomoc, która miała polegać na przewiezieniu własnymi statkami broni na Żmudź i przeprawieniu legionu polskiego pod dowództwem generała Wróblewskiego. Turcji przypadłby był cały Kaukaz. Co do Austrii konfederacja nie zaliczała jej wcale do mocarstw wrogich, przeciwnie przemyśliwała nad pozyskaniem jej dla swoich planów. Miała wprawdzie Austria utracić na rzecz powstającej Polski Galicję, w zamian atoli zyskałaby kompensatę na Rosji lub na nagrodzonej Kaukazem Turcji, a nadto dynastii habsburskiej ofiarować miano tron w Warszawie. Polska, wykrojona z granic Austrii i Rosji, powiększyć się miała o gubernię chersońską, umożliwiającą jej stworzenie floty na Morzu Czarnym.

Z takimi planami i z takim zasobem sił przystąpiono do działania.

(2)

Pierwszym krokiem nowo powstałej władzy spiskowej było wydanie dwóch aktów „manifestu” i „rezolucji”, które wydrukowano potajemnie i rozszerzano z zachowaniem pewnej ostrożności. „Manifest” obwieszczał krótko o zawiązaniu się konfederacji i wspominał ogólnikowo o zamiarze wezwania narodu do odzyskania należnych mu praw przy nadchodzących wypadkach. Rezolucja natomiast głosiła, iż Polacy pragną wziąć udział w walce, która wyniknie niebawem między Rosją a Turcją i apelują do poparcia sprzyjających im ludów i rządów. Manifest rozpowszechniany był szerzej, rezolucja miała być komunikowaną przez pełnomocników zagranicznych poufnie tylko kołom, szczególnie życzliwym, sprawie polskiej. Wbrew tej intencji pełnomocnicy uczynili z nadesłanych sobie odezw szerszy użytek, tak, iż treść ich przestała być wkrótce tajemnicą nie tylko dla ściślejszych przyjaciół Polski, ale i dla ogółu. Przedstawiciel konfederacji w Londynie, Walery Wróblewski, donosił pod datą 6 grudnia 1876: „Rezolucja i manifest nasz otrzymały tu znakomite przyjęcie w dziennikach, jak również u publiczności angielskiej”.

Zamanifestowawszy w ten sposób swe istnienie, posiadając już jaką taką organizację, postanowiła rada konfederacka wysłać do Stambułu memoriał, określający w głównych zarysach ewentualny swój stosunek do Turcji. W memoriale tym, ułożonym przez Koszczyca, a przejrzanym i uzupełnionym przez Gillera, oświadczała się konfederacja z gotowością poparcia Turcji przy nadchodzącej wojnie zbrojną dywersją na tyłach armii rosyjskiej. W ogołoconym z wojsk Królestwie wybuchnąć miało powstanie, a równocześnie wtargnąć miały na Wołyń oddziały polskie, zorganizowane w Galicji, paraliżując ruchy Rosjan i odciągając pewną część sił ich z głównego terenu walki. Poparcie to nastąpić miało pod warunkiem, iż Porta zobowiąże się uroczyście, iż dążyć będzie do odbudowania Polski w granicach zaboru rosyjskiego. Hasłem do wybuchu powstania byłoby wkroczenie armii tureckiej za Prut, na terytorium dawnego polskiego Podola, przy czym ze względów klimatycznych nie mogłoby ono wybuchnąć wcześniej, niż na wiosnę, z końcem marca, lub z początkiem kwietnia r. 1877. Turcja obowiązałaby się dostarczyć z Widdynu [Widyniu] via Peszt do Polski 100.000 sztuk broni z odpowiednią artylerią i amunicją i zapośredniczyć w uzyskaniu na cele powstania kredytu za granicą, przy czym 10.000 funtów szterlingów miałyby być wypłacone z początkiem wiosny dla ugruntowania organizacji.

Memoriał ten zawiózł i doręczył Zimmermanowi udający się do Stambułu przygodnie eks-oficer z r. 63, któremu na koszta podróży wręczono owe z trudem zebrane 80 złr. Pismo kenfederackie posiadało jedno formalne na pozór, ale w istocie bardzo ważne niedomaganie, które utrudniało wręczenie go rządowi tureckiemu: oto pod pieczęcią generalicji nie było żadnych zgoła nazwisk. Ani Koszczyc, ani Szumski, nieznani literaci, nie mogli podpisać aktu, żądającego 100.000 karabinów i obowiązującego Polaków do dania Turcji w zamian pomocy wojennej. Żadna z wybitnych osobistości polskich nie zasiadała w radzie konfederackiej. Ograniczono się więc z konieczności do prostego położenia pieczątki! Niedomaganie to czuł Zimmerman i zawahał się z doręczeniem memoriału, zwłaszcza, że jako wyższy oficer turecki odpowiadał za krok niestosowny wobec swojego rządu poniekąd osobiście. W takim to kłopotliwym położeniu wysunął się na widownię wypadków polskich, w roli dobrowolnego pośrednika i sprzymierzeńca, bawiący w Konstantynopolu nieoficjalny agent dyplomatyczny angielski Johnstone Butler (lord Northcot) [?, prawdopodobnie błąd Autora, nie znalazłem potwierdzenia tej informacji, podobnie w wypadku, pojawiającego się także w innych opisach, lorda Northesta/Northeasta].

W Anglii przygotowywano się od dłuższego czasu na ewentualność wojny między Turcją a Rosją i baczną zwracano uwagę na wschód. Wśród wielu innych środków przezorności uznano też za rzecz pożądaną zapewnić sobie rozporządzalność atutem polskim w spodziewanych wypadkach. Jakimi były rzeczywiste intencje Anglii wobec Polaków? Odpowiedź pewną na to pytanie można by znaleźć jedynie w sumieniach ówczesnych dyplomatów angielskich. Wolno atoli przypuszczać, że państwo, którego minister w r. 1831, odmówił urzędowego posłuchania wysłannikowi rządu warszawskiego, państwo, które w 32 lata później, wciągnięte do akcji dyplomatycznej mocarstw na rzecz Polski, z całym spokojem schowało do kieszeni obelżywą odpowiedź Gorczakowa [chodzi, prawdopodobnie, o Konwencję Alvenslebena], nie troszcząc się nawet o pozory salwowania owej słynnej dumy wielkobrytańskiej, tym razem tym mniej było skłonne do hazardowania się w sprawie polskiej, a pragnęło jedynie wyzyskać ją jako dogodny środek dla swoich własnych celów, bez względu na to, jaki los spotkałby następnie Polaków. W szczególności możliwość dywersji polskiej przypadła do serca stronnictwu torysów, w którym Johnston wybitne zajmował stanowisko. W przeddzień wypadków na wschodzie zwrócił się rząd angielski przez nieoficjalnego swego przedstawiciela do Zygmunta Miłkowskiego z propozycją dostarczenia pieniędzy na powstanie. Tym razem przynęta nie odniosła skutku. Pułkownik złożył piękny dowód poczucia odpowiedzialności, oświadczając, że społeczeństwo polskie nie jest skłonne do podobnego przedsięwzięcia i uchylając się od pośrednictwa. Kiedy więc memoriał Koszczyca, w którym sami Polacy ofiarowywali się z dywersją, utknął dla braku podpisów w ręku Zimmermana, Johnston skorzystał ze sposobności i wytężył wszystkie siły, aby ułatwić aktowi konfederackiemu dotarcie do celu. Stosunki osobiste i urok przedstawicielstwa Anglii zrobiły swoje. Wielki wezyr, zapewniony przez Johnstona o autentyczności memoriału, przyjął go jako urzędowe orędzie konfederacji polskiej, po czym nastąpiło porozumienie się co do szczegółów układu. Oprócz Johnstona rozwinął w tej sprawie żywą działalność bawiący w Konstantynopolu spolonizowany Anglik, urodzony z Kossakowskiej, Stan. Bower de St. Clair, b. kap. wojsk angielskich w wojnie krymskiej, któremu w dalszym rozwoju wypadków przyszło odegrać bardzo wybitną rolę.

Tymczasem w składzie rządu tureckiego zaszła ważna zmiana. Partia, nieprzyjazna Midhatowi, doprowadziła do zrzucenia go z urzędu wielkiego wezyra, a miejsce jego zajął ostrożny Sawfet-Pasza [Saffet Pasza]. Pogorszyło to na razie znacznie widoki konfederacji. Następca Midhata unikał zupełnie Polaków i tylko szwagier sułtański minister skarbu, Mahmud-Damat-Pasza [Damad Mahmud Pasza], komunikował się z nimi poufnie za pośrednictwem swego sekretarza, Polaka Iskender-beja (Aleks. Zwierzchowskiego) [Jerzy S. Łątka w artykule „Trzeba coś zrobić” pisze o nim tak: „W 1863 roku skazany przez Rząd Narodowy na karę śmierci za przywłaszczenie sum publicznych, dwa lata później w zmowie z warszawskim policmajstrem Trepowem brał udział w policyjnych prowokacjach przeciwko polskim spiskowcom. W Stambule pozostawał sekretarzem czy też powiernikiem szwagra sułtańskiego paszy Mahmuda Damata i musiano się z nim liczyć.”].

Z drugiej strony zagroziła planom konfederackim w tym samym czasie opozycja w kraju. Dowiedziawszy się o tych planach grono obywateli galicyjskich postanowiło przeciwdziałać im szybko i energicznie wprost u źródła niebezpieczeństwa, tj. w rządzie ottomańskim. W tym celu wysłano do Stambułu bez zwłoki delegację, w której skład wchodzili: znany poeta hr. Wł. Tarnowski z Wróblewic, hr. Raczyński [może chodzi o Edwarda Aleksandra Raczyńskiego?], Kosiłowski [Ildefons Kosiłowski] i Kluczyński [brak danych]. Delegacja stanęła wkrótce w Konstantynopolu i zjawiła się u wielkiego wezyra i innych dygnitarzy, zapewniając wszędzie, że cała robota konfederacka jest mistyfikacją szczupłego grona nic nie znaczących osób i że Polska, wyczerpana moralnie i materialnie poniesioną niedawno klęską, ani chce, ani może występować czynnie na wypadek wojny. Zabiegom tym przyszedł mimo woli w pomoc bawiący w Neapolu Midhat Pasza, który opuścił kraj zniechęcony do nowego kursu polityki W. Porty. Jakkolwiek przezornego Saffeta zastąpił był już zdecydowany wróg Rosji Edhem-Pasza, Midhat straciwszy wiarę w zdolność sułtana do przeprowadzenia swoich planów, sam począł pracować nad ich zniweczeniem. Powoławszy do siebie zaufanego powiernika w osobie Karola Brzozowskiego, ułożył z nim plan przeciwdziałania czynnemu udziałowi Polaków w rozprawie Turcji z Rosją. W tej myśli wysłał do Edhema-Paszy memoriał, podpisany przez siebie i Brzozowskiego. Brzozowski zaś pospieszył do Lwowa, aby powstrzymać od dalszych kroków radę konfederacką. Przyjęty chłodno i wyniośle, a nawet niegrzecznie, udał się stąd do Stambułu w dalszym zamiarze paraliżowania zamysłów konfederacji.

Było już jednak po niewczasie. Mahmud-Damad, nie bez przyczynienia się ducha opiekuńczego konfederacji Johnstona, kazał wydać 60.000 sztuk broni Zimmermanowi i broń tę na dwóch okrętach wysłano do Widdynu. Nastąpiło to tak nagle i bez żadnych poprzednich porozumień się z radą konfederacką, że sama nawet rada, jak świadczy Koszczyc, była „niezmiernie zakłopotana, co z tym prezentem uczynić”. W kraju nawet najgorętsi poplecznicy ruchu nie byli przygotowani na tak szybkie przybycie tureckiego podarku. Nie obmyślano wcale sposobu jego przewiezienia. W pierwszym przystępie gorączki, jaka ogarnęła koła konfederackie na wieść o płynących na północ karabinach, pchnięto instynktownie niemal do Pesztu Karola Gromana i [Michała] Moszczańskiego [w 1876 odpowiedzialny za sprawy skarbowe], by szukali tam rady i pomocy. Sprawa nie była łatwą. Przewiezienie tak znacznego transportu broni odbyć się mogło tylko za cichym przyzwoleniem Austrii, której rząd doskonale był już poinformowany o stosunkach konfederacji z Turcją. Lecz teraz wystąpili z energiczną kontragitacją przeciwnicy ruchawki w kraju, ludzie, którzy rozumieli całą grozę niebezpieczeństwa, na jakie skołataną Polskę narażało wplątanie jej w awanturę wojenną. Na czele akcji tej stanął nowo mianowany namiestnik hr. Alfred Potocki. Najwybitniejsi politycy w Austrii użyli całego swego wpływu, aby nie dopuścić do katastrofy, której prawdopodobieństwo wyłoniło się z szybkiego przebiegu wypadków prędzej, niż mógł ktokolwiek przypuszczać. Usiłowaniom tym powiodło się stłumić na razie lont, podany konfederatom lwowskim ręką tureckiego sprzymierzeńca. Okręty widdyńskie utknęły w miejscu, nie mogąc na granicy austriackiej wyładować przywiezionego zapasu broni.
 

Był to dla konfederacji cios dotkliwy, lecz bynajmniej nie śmiertelny. W ciężkim położeniu wpadła rada konfederacką na myśl pozyskania dla siebie głowy kościoła katolickiego, aby tym sposobem pociągnąć lud za sobą. W wykonaniu tego śmiałego i zupełnym skutkiem uwieńczonego przedsięwzięcia wyłoniła się znowu ręka usłużnego Johnstona Butlera. Nie zwlekając, wyprawiła rada konfederacką do Johnstona list, upraszający go, aby wyrobił u papieża Piusa IX. „poparcie usiłowaniom patriotów polskich na drodze czynnej”, poparcie moralne oczywiście, pod postacią np. stosownej alokucji „przy nadarzonej okoliczności”. Johnston skwapliwie podjął się spełnić życzenie rady, a nawet z góry zapewniał o dobrym skutku zabiegów.

D. 24 kwietnia 1877 r. Rosja wypowiedziała wojnę Turcji. Tego samego dnia jeszcze armia rosyjska przekroczyła Prut, a wkrótce owładnęła Wołoszczyzną i posunęła się ku południowi. Armia turecka pozostała nad Dunajem. W ten sposób plan wspólnego działania Turcji i powstańców polskich, plan, którego warunkiem było wtargnięcie Turków na ziemie Rzeczypospolitej, został zniweczony za jednym zamachem.

Nie tracąc nadziei, iż przy dalszym powodzeniu oręża tureckiego da się ten błąd naprawić, postanowiła teraz rada konfederacka zająć się poruszeniem opinii Europy i nakłonić ją do podniesienia sprawy polskiej. Cel ten umyślono osiągnąć agitacją w przychylnej Polakom prasie zagranicznej i zwoływaniem wszędzie, gdzie się da, zgromadzeń ludowych. Obawiając się, iż pełnomocnicy nie wywiążą się dość dobrze z zadania, uchwalono wysłać za granicę Koszczyca. Przede wszystkim chodziło o Anglię. D. 3 maja Koszczyc, zasilony paruset zaledwie guldenami przez Simona, opuścił Lwów i d. 6 stanął w Londynie. Z funduszem, wystarczającym na mieszkanie w podrzędnym hoteliku i na więcej, niż skromną stopę życiową, nie mógł poseł pełnomocny konfederacji marzyć o dotarciu do wpływowych osobistości Wielkiej Brytanii. Miał go w tym wyręczać, o ile możności, generał Wróblewski. Lecz Anglia urzędowa nie okazała się w ogóle skłonną do traktowania z przedstawicielstwem konfederacji. Natomiast lud angielski serdecznie powitał obu Polaków i chętnie zgodził się zamanifestować głośno sympatię swą dla sprawy polskiej. W niedzielę 13 maja odbył się w Hyde Parku wielki mityng z udziałem kilkunastu tysięcy osób. Około mównic powiewały sztandary z napisami: „Niech żyje Polska!” „Śmierć lub zwycięstwo!” Mówcy gwałtownie nacierali na Rosję, po czym uchwalono rezolucje, domagające się wypowiedzenia jej wojny i odbudowania Polski. Podziękowawszy za urządzenie mityngu, ruszył Koszczyc tegoż dnia jeszcze do Paryża. Tu jednak znalazł grunt dla zamysłów swoich zupełnie nieprzychylny i to nie tylko wśród Francuzów, którzy zapomnieć nie mogli Polakom udziału ich w komunie, ale i w samej kolonii polskiej, której przedstawiciele na poufnej naradzie oświadczyli mu wręcz, że zamierzony ruch w kraju potępiają. Zniechęcony, zaniechał dalszej podróży i wrócił do Lwowa już 23 maja.

Tymczasem, gdy Koszczyc usiłował za granicą bez szczególnego powodzenia obudzić sympatię dla sprawy polskiej, a konfederacja rozwijała dyplomatyczną i przygotowawczo-wojenną akcję o ile możności w ukryciu a w każdym razie nie występując jeszcze otwarcie na widownię — w Konstantynopolu rozwinięty został jawnie i oficjalnie, bo pod protektoratem Turcji, sztandar legionów polskich.

(3)

W wojsku tureckim istniały od r. 1855 utworzone przez Sadyka-Paszę dwa legiony polskie: kozacki i dragoński. Drobna ta garstka, nie przenosząca kilkuset głów, wyczekiwała od dawna sposobności czynnego wystąpienia w ewentualnej wojnie Turcji z Rosją. Sposobność taka nadarzyła się teraz. Nie porozumiewając się z konfederacją, a raczej niezależnie od prowadzonej przez nią akcji, postanowiły legiony polskie za zgodą rządu tureckiego wystąpić czynnie i wezwać „braci wygnańców po całej ziemi rozproszonych” do zaciągania się pod ich sztandary z zamiarem walczenia z Rosją. Dowódcą legionów zamianowany został pełnomocnik konfederacji pułkownik Zimmerman, pomocnikami jego były adiutant przyboczny Abdul-Aziza podpułkownik Lisikiewicz [„Brunon Lisikiewicz – Danisz Bej był rosyjskim oficerem polskiego pochodzenia, ordynariuszem i szefem sztabu sułtana Abdülaziza w 1877 r.” za: Aleksandar Zlatanov — Niepublikowane wspomnienia o Michale Czajkowskim – Sadyku Paszy] i emigrant z r. 48 major Sokulski [Franciszek Sokulski], adiutantem kapitan Młodzianowski [brak danych]. Otwarto biuro werbunkowe, zaś dnia 5 maja „komitet emigracji polskiej” wydał odezwę podpisaną przez Bol. Holza, Wł. Brzozowskiego i Bohdanowicza [ppłk Ignacy Bohdanowicz], wzywającą do łączenia się z legionami, w wyrazach pełnych poetycznego polotu. „Nasze miejsce — wołał komitet — jest obok Turcji i z nami będą wszyscy przyjaciele wolności i porządku. Do broni zatem, — do broni, którą nam sułtan wielkoduszne oddał do rozporządzenia! Grzmot dział dochodzi już do naszych uszu. Nie traćmy ani minuty! Roztargajmy łańcuchy, krępujące naszego Białego Orła! Wróg nie oprze się połączonym naszym siłom. Chorągwie nasze zatkniemy nad ujściem Wisły, Niemna, Dniepru i Dniestru!...” Odezwa wyszła z pod pióra Rahozy, owego błędnego rycerza wolności, żołnierza i poety, entuzjasty o pięknych, nadmiernie idealnych rysach, który niebawem już krwią miał przypieczętować zapał swój dla podjętego działania. Po zwinięciu swych „Wici” Rahoza przeniósł się był do Londynu i, pracując jako robotnik w dokach, wyczekiwał chwili, zapowiedzianej w swym organie. Na wieść o wypadkach na Wschodzie, bez grosza niemal, piechotą, dostał się do Triestu, skąd przy pomocy konsula tureckiego udał się statkiem do Stambułu, aby wstąpić jako szeregowiec do legionu. W cztery miesiące potem zginął w Siedmiogrodzie.

Odezwa stambulska powtórzona została przez dzienniki w kraju, gdzie część prasy ostro przeciw niej wystąpiła. To samo uczynił za granicą twórca muzeum rapperswilskiego Wł. Plater, ogłaszając energiczny protest w obcych pismach.

Wśród takich okoliczności zbliżała się historyczna chwila wystąpienia papieża Piusa IX w obronie uciśnionej Polski. Jak wiemy już, powzięła konfederacja śmiałą myśl pozyskania dla swych celów głowy Kościoła katolickiego i myśl tę złożyła w ręce skorego zawsze do usług Johnstona Butlera. Zabiegom wpływowego i zręcznego Anglika powiodło się pozyskać popularnego w świecie katolickim kardynała Manninga, który wskutek nalegań katolickich torysów zgodził się przyjąć na siebie rolę rzecznika ruchu wolnościowego w Polsce wobec Piusa IX. Kulczycki ze swej strony oświecał Watykan, że inicjatorami ruchu są ci sami właśnie ludzie, którzy przed paru laty energicznie i głośno bronili wobec opinii świata sprawy pogwałconej unii na Podlasiu, a więc dobrzy katolicy. Papież zdecydował się wystąpić za Polską przy nadarzonej odpowiedniej sposobności.

Sposobność tę trzeba było podać. Postanowiono urządzić wielką pielgrzymkę polską do Rzymu, naturalnie nie pod flagą konfederacji, której firma mogła była odstręczyć nie tylko wpływowe osoby w kraju, ale i znaczną część społeczeństwa. Sama natomiast myśl pielgrzymki była łatwą do urzeczywistnienia, zwłaszcza wobec świeżych ciosów, jakie Kościół katolicki w Polsce poniósł. W rozległej agitacji, jaką w tym celu rozwinięto we wszystkich trzech zaborach, wzięli też udział zarówno ludzie, nie wiedzący nic o zamysłach konfederackich (ks. Konst. Czartoryski, Żółtowski [prawdopodobnie Franciszek Józef Wincenty Żółtowski (ur. w Ujeździe 3 X 1818 r. — zm. w Poznaniu 1 VI 1894 r.) — za swe zasługi poniesione w czasie kulturkampfu dla Kościoła zaszczycony został dziedzicznym tytułem primogen Hrabia Rzymski (tytuł hrabiego papieskiego nadany przez papieża Piusa IX w Rzymie w 1877 r.), a za fundowanie bursy przy Instytucie Polskim w Colegium św. Stanisława w Rzymie, komandorią orderu papieskiego św. Grzegorza. Poseł do Sejmu pruskiego. Właściciel dóbr Niechanowo, Godurów, Brześnica, Mszczyczyn, Strzelce, Lipówka, Witkowo, Krajewice, Ruchocinek (7 098 ha). Zaśl. w Dreźnie 25 V 1847 r. Zofię hr. Zamoyską h. Jelita (ur. w Warszawie 5 IX 1825 r. — zm. w Poznaniu 27 III 1853 r.), córkę hr. Andrzeja i Róży z hr. Potockich h. Pilawa. Miał z nią 5 dzieci — Rodzina Żółtowskich w ciągu stulecia (Odnoga Urbanowska)], księża Hołyński [ks. Otton Hołyński (1839—1882), autor Pamiątka polskiej pielgrzymki do Rzymu w maju 1877 r. z powodu. 50-letniego jubileuszu Ojca św. Piusa IX, Lwów 1877] i Podolski [ks. Edward Podolski, autor Pius IX, obrońca Polski, Lwów 1879 r.]), jak wtajemniczeni w nie (Giller, Młocki, Ufryjewicz [o. Dalmacy Ufryjewicz (1812—1882), dominikanin, przeor klasztoru dominikanów we Lwowie i Jarosławiu (1855—1861), potem związany z klasztorem w Podkamieniu. Wraz z Mieczysławem Weryha Darowskim kierował komitetem organizującym dostawy zboża celem zasiewu w Alzacji, dotkniętej klęską głodu po ataku pruskim z 1870]), dzięki czemu stanął wkrótce gotowy do wyruszenia w drogę zastęp około 500 pielgrzymów z Galicji, z Poznańskiego, ze Śląska, Królestwa i Litwy. W pielgrzymce liczono blisko 300 włościan, w tym znaczną liczbę unitów, około stu księży i sto osób ze szlachty i mieszczaństwa. W pierwszych dniach czerwca 1877 r. wyjechała ona kilku partiami, które połączyły się na granicy i przyjęta w Wiedniu na uroczystym posłuchaniu przez nuncjusza kardynała Jacobiniego, należącego rzekomo do „wtajemniczonych”, stanęła w dwa dni potem w Rzymie, gdzie przewodnictwo nad nią objął kardynał Ledóchowski, głośna już wówczas ofiara walki kulturalnej w Prusiech. Przyjęcie pielgrzymów polskich przez Włochów, nawet wrogich papizmowi, a tym bardziej katolicko usposobionych, było nad wyraz gorące i znalazło kulminacyjny swój punkt w słynnym ucałowaniu ręki chłopa-unity przez jednego z biskupów włoskich na cmentarzu św. Wawrzyńca.

Dopiero podczas bytności w Rzymie spostrzeżono wśród oficjalnych przewódców pielgrzymki, że nieznane ręce przygotowują potajemnie akt polityczny, którego pielgrzymka ma się stać częściowo bezwiednym narzędziem. Cofać się było za późno. Wywarto więc tylko w odpowiednim duchu nacisk na koła watykańskie, lecz spotkał się on z również silnym, a przeciwnym naciskiem obecnych już w Rzymie angielskich opiekunów konfederacji: kardynała Manninga, kuzyna królowej [błąd Autora albo zecera] lorda Dembig [Dembigh, prawdopodobnie Rudolph Feilding, 8th Earl of Denbigh] i prezesa Towarzystwa literackiego przyjaciół Polski w Londynie, lorda Stuart-Rollanda [wg Rawity-Gawrońskiego Stuart-Rolland był krewnym królowej Wiktorii, ale nie wiadomo o kogo chodzi, bo Stuart i Rolland/Roland występują także u niego jako odrębne osoby]. Dnia 12 czerwca odbyło się przyjęcie pielgrzymki polskiej u papieża. Po wysłuchaniu przemowy kardynała Ledóchowskiego oraz adresów od Galicjan i Wielkopolan, które odczytali Konst. Czartoryski i Fr. Żółtowski, Pius IX w asyście dwunastu kardynałów i okazałego orszaku zstąpił pomiędzy tłum chłopski i wypowiedział ową słynną mowę, która donośnym echem rozległa się w Europie, zelektryzowała Polskę i stała się podwaliną niezwykłej, do dziś trwającej popularności tego naczelnika Kościoła.

Jak brzmiał autentyczny tekst przemówienia papieskiego?

Dociec tego dziś niepodobna. Już wówczas obiegały trzy znacznie różniące się wersje: tekst urzędowy łaciński, odmienny nieco tekst polski, ogłoszony w dziennikach krajowych i roztelegrafowany w tłumaczeniu do pism obcych przez przywódców pielgrzymki, pragnących teraz stępić ostrze sukcesów konfederacji, tekst trzeci, rzekomo autentyczny, spisany z polecenia Kulczyckiego, na gorąco, podczas posłuchania i obejmujący dygresje, improwizowane przez unoszącego się w wymowie papieża na kanwie przemówienia ułożonego z góry. Ten ostatni postanowiła konfederacja rozpowszechnić wśród ludu w Polsce, co też bez zwłoki uczyniła, rozrzucając 30.000 egzemplarzy w języku polskim i 6.000 w języku litewskim.

Papież wspominał w przemówieniu swym do Polaków o ucisku, jakiego zewsząd doznają, zachęcał do cierpliwości, stałości i odwagi, płomiennymi słowy zapowiadał zbliżanie się „karzącego ramienia Boga, strasznego sędzi i mściciela pokrzywdzonej swej dziatwy”, błogosławił „rozebrane Królestwo Polskie i cały nieszczęśliwy naród polski”, rozciągając to błogosławieństwo „na dusze i na ciała, na życie i na śmierć” i zakończył słowami: „Jeżeli Bóg jest długo cierpliwy i miłosierny, to przychodzi czas, w którym się staje nieubłaganym: miejcie nadzieję — módlcie się — a ciemięzcy wasi runą i Królestwo Polskie powróci!”

Te właśnie najdrastyczniejsze ustępy nie znalazły się w tekście, ogłoszonym w dziennikach, poszły jednak między lud polski za pośrednictwem ulotnego pisma konfederacji. Oczywiście nie zaniedbała konfederacja przedstawiać przebiegu pielgrzymki jako swego walnego zwycięstwa i wykuwać z tego drogocennego kruszcu monety obiegowej dla agitacji wśród swoich i obcych. W pierwszym rzędzie potrafiła poprawić swe papiery w Turcji tak dalece, że sułtan zgodził się na wysłanie w poselstwie do rady konfederackiej Iskender-beja (Zwierzchowskiego), sekretarza szwagra swego Mahmud-Damada-Paszy.

Sukcesy konfederacji były niewątpliwe. Nie mając za sobą społeczeństwa, nie posiadając żadnych zgoła środków materialnych, będąc w gruncie rzeczy tylko bezprzykładną mistyfikacją, zdołała ona dzięki niezwykłej i często podziwu godnej zręczności kilku ludzi, oraz szczęśliwemu dla siebie zbiegowi antagonizmów państwowych dokazać rzeczy, które napełniać zaczynały poważniejsze umysły w kraju coraz większą obawą. Stawało się jasnym, że dwa mocarstwa, interesowane w przysporzeniu Rosji jak najwięcej kłopotów w domu, nie cofną się przed użyczeniem awanturniczej polityce konfederackiej daleko idącego poparcia, które wystarczy do wywołania rozlewu krwi w Polsce. Epizod z bronią turecką, wysłaną do Widdynu, którą udało się szczęśliwie zatrzymać w miejscu, stawił pod tym względem wymowną i groźną przestrogą. Obecnie położenie stało się jeszcze poważniejsze, niebezpieczeństwo jeszcze bardzie widoczne.

W takim momencie wysunął się na widownię główny autor wypadków polskich roku 1877: ks. Adam Sapieha. Rola jego w tych tajemniczych, za kulisami tylko i zdała od światła dziennego rozgrywających się zdarzeniach przez długi czas była przedmiotem najsprzeczniejszych tłumaczeń. Aż do zgonu księcia obiegały wykluczające się wzajem opinie; podług jednej przystępował książę do konfederacji jako przekonany jej zwolennik i pragnął uchronić ją tylko od nieopatrznych kroków, których przy dotychczasowym kierownictwie należało się obawiać nawet ze stanowiska polityki powstańczej; wedle drugiej miał na celu od pierwszej chwili unicestwienie wszczętego ruchu. Dziś nie ulega wątpliwości, że prawda była po stronie ostatniej wersji. W skuteczne powstanie w Polsce wierzyć mogli tylko zapaleńcy w rodzaju Koszczyca, lub długoletni emigranci, jak Kulczycki i Wróblewski. Lecz i emigracja okazała się sceptyczną. Dwukrotny uczestnik walki o wolność Zygmunt Miłkowski uchylił się od znanych propozycji angielskich, a z konfederacją żadnych nie utrzymywał stosunków. Zaprotestował energicznie przeciw planom powstańczym Plater, a zimną wodą oblała wysłańca generalicji Polonia paryska. W kraju wszystko, co i miało myśleć realnie, nie tylko musiało być przeciw tajnemu związkowi, ale musiało drżeć na myśl, że jakiś wybuch na małą skalę gotów się udać i sprowadzić nowe nieszczęścia. Dopóki rzecz posiadała wszystkie cechy spisku studenckiego, dopóki układano tylko manifesty, mianowano pełnomocników zagranicznych i rozdawano godności wojewodów i kasztelanów, można było patrzeć na całą tę robotę bez obawy. Lecz gdy ta teatralna, jak się zdawało, zabawa zaczęła z biegiem czasu nabierać znamion rzeczywistości, gdy położenie, zwłaszcza po objawieniu przez rząd turecki gotowości dostarczenia broni i po podejrzanie gorliwych zabiegach Johnstona, zaczynało robić się niedwuznacznie groźnym, w kołach, łączących uczucia patriotyczne z trzeźwią oceną sytuacji, zrodzić się musiała myśl energicznego przeciwdziałania. Akcja oficjalna, jakiej użyto dla zatrzymania karabinów tureckich tym razem wystarczyć nie mogła. Opanowanie ruchu, kryjącego się pod ziemią, przedstawiało się jako zadanie o wiele trudniejsze, niż niepuszczenie transportu broni do kraju. Oddziaływanie z zewnątrz nie rokowało wielkich nadziei. Trzeba było zejść w sam środek robót konfederackich, ująć ich ster w swe ręce i zręcznym działaniem unieszkodliwić. Tej trudnej sprawy podjąć się mogła z widokami powodzenia tylko osobistość, ciesząca się wyjątkową popularnością w najszerszych kołach, a warunkowi temu odpowiadał w całej pełni „czerwony książę”. Niedawny powstaniec, więzień i banita, pan wielkiej fortuny i dziedzic starożytnego imienia, posiadał Adam Sapieha ten szczególny urok, jaki wywierają w Polsce magnaci, nie uchylający się od ofiarnej służby publicznej. Pamiętano mu, że w r. 1863 walczył jako prosty szeregowiec, ceniono, że nie wywyższał się po nad tłumy, że silniej, niż reszta arystokracji, czuł swą solidarność ze społeczeństwem, a na ostatek opromieniała go jeszcze aureola z lekka zaznaczanego przeciwstawiania się idei państwowej austriackiej, pewnego chłodu i rezerwy wobec sfer rządzących, pewnej nieprzystępności, objawiającej się nieprzyjmowaniem żadnych godności, ani odznaczeń z rąk rządu, co wszystko czyniło księcia w oczach mas postacią wyjątkowo sympatyczną.

Wstąpienie Sapiehy do konfederacji poprzedzić musiało poufne porozumienie się z niektórymi konfederatami, jak się zdaje, niezupełnie przekonanymi o zbawienności rozpoczętego ruchu. Porozumienie to ułatwione było okolicznością, że w łonie konfederacji znajdowało się kilka oddanych księciu osób, jak dyrektor banku i „wojewoda” Simon, gotowych poprzeć jego plany. Ułożono się, aby od generalicji wyszło zaproszenie księcia do udziału w dalszym działaniu. Jakoż na jednym z posiedzeń rady powstał Robert Thieme i wywiódłszy obszernie, że w interesie ruchu należałoby zaprosić do przewodnictwa jakąś znaną i powszechnie poważaną osobistość, zaproponował ks. Adama Sapiehę na prezesa. Nazwisko kandydata było tak popularne, że nawet Koszczyc, zagrożony utratą dotychczasowego swego dominującego stanowiska, nie śmiał się sprzeciwiać. Wniosek Thiemego przyjęto i jeszcze tej samej nocy wyjechał sam wnioskodawca do Kaltenleutgeben [uzdrowisko] pod Wiedniem, aby zaproponować księciu przystąpienie do ruchu i objęcie jego kierownictwa.

Na trzeci dzień wrócił Thieme do Lwowa, przywożąc wiadomość, że ks. Sapieha zgodził się stanąć na czele konfederacji. Chwila ta miała rozstrzygnąć o dalszych kolejach tworu Koszczycowego i dobroczynnie zaważyć na losach kraju, zagrożonego zbrojną ruchawką.

(4)

Objęcie prezesury rady generalnej przez ks. Adama Sapiehę nie wywołało na razie zmian w polityce konfederackiej. Gdyby książę chciał był z miejsca tamować bieg wąskiej, lecz rwącej rzeczułki polskiej, dążącej do połączenia się z oceanem wojny turecko-rosyjskiej, przegrałby niezawodnie sprawę. Ster, wyjęty tak szczęśliwie z rąk Koszczyca, dostałby się był w nie na powrót. Należało działać wolno i ostrożnie. Trzeba było pozwolić strumieniowi płynąć z razu swobodnie, aby po pewnym czasie skierować w inne łożysko i doprowadzić nieznacznie do wyschnięcia. Ideą księcia było przeistoczenie konfederacji w inny jakiś twór, podobny, lecz nie grożący już wybuchem i dający się przy odpowiednich okolicznościach łatwo zniszczyć. Plan ten miał się po pokonaniu licznych przeciwności udać. Tymczasem jednak wszystko zostało po dawnemu i wypadki potoczyły się dalej tym samym torem.

Z końcem maja z upoważnienia rady generalnej wyjechał do Londynu Kruk-Heydenreich z misją zaciągnięcia pożyczki na cele powstania, a w parę dni potem zamianowano organizatora na Warszawę, który otrzymał zlecenie utworzenia tam miejscowego rządu narodowego, skoro tylko ukończoną byłaby organizacja po województwach. Przy załatwianiu tej drugiej sprawy wywiązał się spór między Koszczycem, a radą konfederacką, skutkiem którego urażony Koszczyc oświadczył, że usuwa się z rady. Wreszcie 17 czerwca przybyło do Lwowa zapowiedziane już przed miesiącem poselstwo sułtana, które tworzyli Iskender-bej (Zwierzchowski), sekretarz Mahmud-Damada i Zygmunt Siemiński, członek tajnej policyi zagranicznej tureckiej. Poselstwo sułtańskie zastało naczelną władzę konfederacką w opłakanym stanie. Obrażony Koszczyc nie mieszał się już do niczego od dwóch tygodni. Szumskiego nie było we Lwowie, gdyż w kwietniu jeszcze wysłany do Warszawy ugrzązł tam, postanawiając rzucić zupełnie politykę, a oddać się spokojnemu literackiemu zajęciu. Z całej generalicji pozostali dwaj ludzie: Thieme i pewien urzędnik prywatny nieznanego nazwiska. Na dobitek kręcił się po Lwowie i przyplątał się do delegatów nominat-organizator na Królestwo, którego wyjazd opóźnił się, gdyż rada nie chciała wypłacić mu jakichś dodatkowych stu zł. na podróż, co oczywiście rzucało kompromitujący cień na stosunki, panujące w organizacji. Najfatalniejszym było atoli, że jedyni czynni członkowie rady w liczbie dwóch, czując całą niedostateczność przedstawicielskiego charakteru, nie mogli zdobyć się sami na odwagę przyjęcia posłów sułtańskich. W opresji tej postanowili prosić o pomoc Koszczyca, który puszczając w niepamięć urazę, zgodził się wziąć udział w konferencji.

Na miejsce schadzki wybrano odległy dworzec budowlany przy ulicy Zielonej, którego rządcą był jeden z członków organizacji Adam Kulwieć, były oficer rosyjski [Adam Ginuil Hippocentaurus Kulwieć (1836—1887) — „kapitan wojsk ros. żołnierz polski z r. 1863, urzędnik król. stoł. miasta Lwowa, urodzony na Litwie, po długiej i ciężkiej słabości, zmarł 18. lipca przeżywszy lat 53” — Kurier Lwowski Nr 199 z 20 lipca 1887 r.]. Skoro się obie strony zebrały, Zwierzchowski, wyraziwszy „uznanie sułtana dla narodu polskiego” i „wysokie pozdrowienie dla rady konfederackiej”, oświadczył ani mniej, ani więcej, jeno, że sułtan jegomość wzywa Polskę, by nie dalej, jak w dwa tygodnie u siebie powstanie wywołała i że w takim razie gotów jest oddać 77.000 złr. do rozporządzenia konfederacji. Jeżeli się zważy, że organizacja konfederacka znajdowała się jeszcze ciągle w fazie przygotowawczej, jeśli zważy się, że w głównej prowincji Polski, w Królestwie, nic jeszcze właściwie nie uczyniono, a delegat, mający powierzoną sobie misję utworzenia w Warszawie rządu narodowego, z powodu niewypłaconych stu guldenów wciąż jeszcze przebywał we Lwowie łatwo przyjdzie zrozumieć, że kłopotliwa cisza zapanowała w tym smutnym zebraniu po słowach Iskender-beja. Gdy ochłonęli członkowie rady, powstał Koszczyc dla dania odpowiedzi. Podziękowawszy za wysoki zaszczyt zaufania sułtańskiego do konfederacji, oświadczył, że o wywołaniu powstania do dwóch tygodni mowy być nie może, a winna temu jedynie Wysoka Porta, gdyż nie dotrzymała dwóch kardynalnych warunków, podanych w memoriale konfederacji, tj. nie wyjednała dla niej pożyczki za granicą i nie wkroczyła na dawne terytorium polskie. Z tych przyczyn też konfederacja, aczkolwiek nie zboczy ani na włos od dążeń swych do wywołania ruchu zbrojnego, nie może przecież oznaczyć terminu jego rozpoczęcia. — Odpowiedź tę przyjęli posłowie sułtańscy z niezadowolonymi minami do wiadomości i na tym poselstwo skończyło się.

Gdy się ta niefortunna akcja toczyła we Lwowie, jednocześnie na drugim krańcu Europy, w Londynie, pertraktował Kruk z nie lepszym skutkiem o pożyczkę angielską. Dzięki wpływom Bower de St. Claira, który jako Anglik z pochodzenia, a przy tym trochę arystokrata, miał stosunki w Londynie, trafił Kruk do lorda Stuarta Rollanda i przedłożył mu, jak mógł najwymowniej, sprawę. Na pierwszym posłuchaniu, przysłuchiwał się jakoby wywodom wysłannika polskiego ukryty za kotarą premier lord d’Izraeli Beaconsfield [Benjamin Disraeli]. Oszczędny Anglik ofiarowywał na cele konfederacji 10.000 funtów, sądząc nie bez słuszności, że wystarczy to w sam raz, aby wywołać na dalekim wschodzie słowiańskim awanturę, jakiej mogłaby potrzebować Anglia. Kruk odrzucił tę zapomogę z miejsca, stojąc twardo przy warunkach konfederacji, które opiewały: milion pożyczki i flota posiłkowa na Bałtyku. Warunki te usposobiły jak najgorzej ukrytego ministra jej królewskiej Mości, lecz układy jeszcze się przez to nie rozbiły. Kruk znosił się ze sztabem jeneralnym angielskim, od którego otrzymał mały zasiłek na zakupno map sztabowych rosyjskich, a tymczasem torysi naradzali się nad wysokością żądanej pożyczki. Wreszcie zgodzono się na znaczne jej podwyższenie, jak utrzymywał Kruk, na okrągły milion, z tym jednak, że do podjęcia pieniędzy przysłaną zostanie znana jakaś osobistość, dająca rządowi odpowiednią rękojmię.

Nie zwlekając dłużej powrócił Kruk do Lwowa, gdzie z wyników poselstwa zdał sprawę najpierw przed delegacją miejską, a następnie dopiero przed oburzoną tym lekceważeniem jej radą konfederacką. Rozpoczęło się teraz poszukiwanie nowego posła. Nie było to sprawą łatwą. Konfederacja, jak wiemy, nie posiadała w szeregach swych ani jednego człowieka, którego nazwisko mogłoby coś znaczyć za granicą i szkopuł ten dał się jej już raz odczuć dotkliwie, mianowicie wówczas, gdy trzeba było położyć czyjeś podpisy pod memoriałem, przygotowanym dla Turcji we wrześniu ubiegłego roku. To niedomaganie zaważyło też znakomicie na szali, kiedy zdecydowano się zaprosić na prezesa konfederacji Sapiehę, lecz Sapieha zajęty był teraz akcją innego rodzaju i stał na razie z dala od układów angielskich o pożyczkę. W braku wybitnych osobistości należało obejrzeć się bodaj za arystokratą. Znalazł się taki wreszcie w osobie hr. Artura Gołuchowskiego, wchodzącego w skład delegacji galicyjskiej, człowieka, który będąc stanowczym przeciwnikiem powstania, a tylko zaciętym wrogiem Rosji, niewytłumaczonym sposobem dostał się w szeregi konfederackie. Gołuchowski, niedomagający trochę na słuchu, chory, obłożony wizykatoriami [właśc. wezykatoria — plaster sporządzony z kantarydyny, toksycznej wydzieliny chrząszczy z rodziny oleicowatych, wywołujący pęcherze na skórze, używany dawniej jako środek leczniczy, ze względu na działanie pobudzające na zakończenia nerwowe], zgodził się jechać do Londynu. Lecz zaledwie dotarł do Kolonii, otrzymał w drodze list od ks. Sapiehy, jako prezesa konfederacji, aby natychmiast wracał do Wiednia, gdzie w miejsce rady konfederackiej utworzyć się ma rząd narodowy, który zadecyduje dopiero, czy pożyczka jest rzeczywiście potrzebna, czy nie.

Z tą chwilą, wyszedłszy z ukrycia, objąć miał Sapieha ster wypadków i doprowadzić je ostatecznie do rozwiązania, które uchyliło cios, długo nad Polską wiszący.

Książę przystąpić musiał do konfederacji niewątpliwie z dobrze obmyślanym planem działania, którego tylko najważniejsze zarysy znać możemy; nie ulega również wątpliwości, że plan ten zmieniać się musiał w szczegółach w miarę rozwoju wypadków. Główną ideą księcia było nie dopuścić do wybuchu samoistnego powstania w Królestwie za pieniądze tureckie czy angielskie, bo nie wierzył ani w to, aby Polacy mogli naprawdę zagrozić Rosji, ani też, by dwa interesowane w wypadkach mocarstwa zechciały zaangażować się w naszej sprawie poważniej, a zwłaszcza, aby to uczyniła Anglia. Parodia powstania (bo w danych warunkach to tylko było możliwe) skompromitowałaby była tylko sprawę polską i zwiększyła ucisk. Czuł to książę wybornie, a potwierdzenie swej własnej oceny położenia znajdował w licznych głosach zza kordonu, które błagały, aby przeszkodzić szaleństwu. Toteż z jednej strony postanowił wszelkimi sposobami przeszkadzać agentom angielskim, a zwłaszcza najniebezpieczniejszemu, bo najzręczniejszemu Johnstonowi, w nawiązywaniu stosunków z krajem, z drugiej strony trzymać na wodzy bardziej krewkie i niecierpliwe elementy polskie. Plan Sapiehy nie był atoli wyłącznie negatywny. Nie przez Turcję wprawdzie (przynajmniej bezpośrednio), ani przez Anglię, myślał jednak książę również o wyzyskaniu wypadków na korzyść opłakanego położenia politycznego Polski, podległej rosyjskiemu berłu. Myślą jego było wciągnąć Austrię do akcji antyrosyjskiej i pod jej osłoną wystąpić dopiero czynnie. Nie brakło w tym kierunku poufnych porozumiewań się, lecz nie osiągnęły one ostatecznie żadnego skutku. Austria i tym razem okazała się nieprzystępną dla hazardu. Plan Sapiehy upadł, ale będąc tylko warunkowym, wykluczając samoistne porywanie się Polaków do broni, nie wyrządził i nie mógł wyrządzić krajowi żadnych szkód. W związku z dążeniem powyższym było wreszcie ostatnie ogniwo planów Sapieżyńskich: plan wyprawy siedmiogrodzkich szeklerów, których oddział, uzbrojony za tureckie, węgierskie i polskie pieniądze, miał wpaść na tyły armii rosyjskiej w najkrytyczniejszej dla niej chwili. Wyprawa ta miała być rodzajem kompensaty dla niespokojnych żywiołów polskich, które burzyły się na księcia za odwlekanie dywersji w Królestwie, a zamyślając ją urządzić, mógł książę słusznie uspokoić skrupuły sumienia przeświadczeniem, że junacy szeklerscy ani w tysiącznej części nie odpokutują swej imprezy tak, jakby podobny krok odpokutować by musiała Polska.

Występując na widownię, pragnął Sapieha przede wszystkim pozbyć się lwowskiej „generalicji” konfederackiej, która przewodziła dotąd ruchowi i kładła na nim piętno swej awanturniczej polityki. Chciał nie tylko przeprowadzić jak najgruntowniejszą zmianę osób w kierownictwie ruchu, ale zmienić nawet organizację i nazwę tego kierownictwa. Miejsce „generalicji” zająć miał rząd narodowy z Sapiehą, jako prezesem, na czele. Wybór rządu miał się odbyć w Wiedniu, dokąd właśnie powołany został z Kolonii dążący do Londynu Gołuchowski. W tym celu ściągnąć postanowił książę do stolicy Austrii wybitniejszych obywateli ze wszystkich trzech zaborów. Z Wielkopolski przybyli między innymi ks. Stablewski, późniejszy arcybiskup, Aleksander Guttry, Niegolewski i Kantak, z Warszawy dwaj delegaci, sprowadzeni z niemałym trudem przez dotychczasowego członka generalicji Edmunda Riedla, ze Lwowa Thieme, Jeziorański, Węglowski, Gołemberski i wielu innych. Równocześnie przybyło sporo mniej lub więcej wtajemniczonych cudzoziemców; przybył Midhat-Pasza z Karolem Brzozowskim, z Anglików Johnston, który brał żywy udział w agitacji przedwyborczej, kardynał Manning, lordowie Stuart Rolland i Dembigh, dalej poseł francuski, a późniejszy prezydent rzeczypospolitej, Juliusz Grevy [Jules Grévy], kilku Włochów i Węgrów.

Podczas tego zjazdu, jak grom, padła wieść o zwycięstwie tureckiego oręża pod Plewną [obecnie Plewen]. W kraju zawrzało wśród gorętszych zwolenników powstania i zdawało się przez chwilę, że niższe kręgi organizacji porwą się do czynu, nie czekając nawet na obiór rządu narodowego w Wiedniu. Tutaj zaś całą siłą pary napierali na wybuch Midhat-Pasza i Johnston. Sapieha rozwinął tymczasem z całą energią swoją myśl popchnięcia Austrii do wypowiedzenia wojny północnemu sąsiadowi i wkroczenia do Królestwa. W hotelu Imperial odbywały się nieustające narady, w których uczestniczyli wybitniejsi członkowie Koła polskiego, jak poseł Janko, Gniewosz i inni, służąc zarazem za pośredników między przywódcami ruchu a rządem, zwłaszcza Andrássym [Gyula Andrássy]. Wśród chaosu tego, 27 lipca, przystąpiono wreszcie do wyborów. Posiedzenie rozpoczęło się burzliwym epizodem z Władysławem Platerem, który na wstępie zaprotestował uroczyście przeciw tworzeniu jakichkolwiek rządów narodowych, po czym zakrzyczany przez wszystkich opuścił salę obrad. Następnie bez przeszkód już odbyło się głosowanie. Członkami rządu narodowego wybrani zostali: ks. Sapieha, Tadeusz Oksza-Orzechowski, były agent rządu narodowego z r. 63 na wschodzie, a następnie organizator tureckiej tajnej policji zagranicznej, człowiek genialnych [tak w oryginale, albo brakuje dopełnienia albo ma być, po prostu: genialny] w swoim rodzaju i bezprzykładnie burzliwej natury, Gołemberski, były członek rządu lipcowego z r. 63, jeden z wybitnych dziennikarzy lwowskich i agent Andrássego dla spraw polskich, Aleksander Guttry z Poznania i X. z Warszawy. Gdy przyszło wreszcie do wyboru prezesa, unanimitero [unanimiter — jednomyślnie] okrzyknięto nim ks. Ad. Sapiehę.

„Generalicja”, która przez dziesięć miesięcy kierowała stworzonym przez siebie fermentem uczuć i myśli, osłabiona dezercją znacznej części konfederatów pod sztandar Sapieżyński, przestała istnieć.

(5)

Lecz ustępująca rada konfederacka nie dała jeszcze za wygraną. Postanowiła ona w ostatniej chwili zaszachować nowo powstający rząd Sapiehy.

Gdy rząd ten formował się w Wiedniu, część członków rady, niezadowolona w głębi duszy z akcesu Sapiehy, w którym podejrzewała zamaskowanego przeciwnika powstania, nie bez natchnienia zapewne, a może i współudziału Koszczyca, zdecydowała się na krok stanowczy, i zanim nastąpiło jej zupełne rozwiązanie się, wydała datowaną z Warszawy, choć we Lwowie obmyśloną odezwę, wzywającą do rozpoczęcia zbrojnego ruchu.

Cel tego zamachu był jasny: ustępujący z pola duch starej generalicji pragnął tym sposobem uniemożliwić rządowi narodowemu cofnięcie się z drogi, na którą skierował wypadki Koszczyc we wrześniu 1876 roku, zmusić go do snucia dalej jego polityki pod grozą anatemy ogółu, pragnącego rzekomo całą duszą walki zbrojnej. Odezwa, wyszła — rzecz charakterystyczna — z pod pióra kobiety, jednej z ówczesnych znakomitości literackich Warszawy, powoływała się na słowa, wypowiedziane do pielgrzymki polskiej przez Piusa IX, i kreśląc szerokie i świetne horoskopy odrzucenia Rosji za Dniepr i Dźwinę i wznowienia razów Chrobrego na złotej bramie Kijowa, kończyła się okrzykiem: „Rodacy! Nigdy nie było lepszego czasu do wojny: Turczyn wzywa do wspólnej walki, a w legionie nad Bosforem powiewa orzeł biały. W dniu danym, na dany znak, po wszystkich dzielnicach Polski, o jednej godzinie, szyte rękami naszych niewiast rozwiniemy Konfederacji Narodu Polskiego sztandary. Bezgranicznym poświęceniem krwi naszej i mienia, piersią odkrytą oczyścim kraj cały i na wieży zamku warszawskiego zatkniemy królewską chorągiew wolności. Do broni więc, do broni! hasłem naszym: Bóg i ojczyzna!”


Odezwa nieszczególnie świadczyła o logice autorki i podpisanej pod jej elaboratem w całej rozciągłości swego urzędowego tytułu: Rady generalnej Konfederacji narodu polskiego z r. 1876. W najważniejszym punkcie była w niej oczywista sprzeczność: wydawała już bowiem okrzyk bojowy: do broni! a równocześnie dawała do zrozumienia, że termin wybuchu zostanie dopiero później ogłoszony. W praktycznym uzupełnieniu odezwy utworzono jeszcze sztab wojenny, w którego skład weszli między innymi jenerałowie Kruk i Jeziorański, oraz pułkownicy Bednarczyk [Emilian Bednarczyk (ur. 12 I 1812, Kalisz, zm. 31 III 1888, Kraków) — emisariusz TDP w Galicji i na Śląsku, żołnierz w powstaniach 1830/1, uczestnik powstania wielkopol. 1848 i styczniowego 1863—64; 1866 czł. Kom. Zjednoczenia Emigracji Polskiej, ochotnik w wojnie francusko-pruskiej 1870 r., naoczny świadek śmierci Adama Mickiewicza] i Dionizy Węglowski, nakreślono podział taktyczny przyszłych sił zbrojnych i wypracowano regulamin dla ich użytku. Plan strategiczny, a raczej najogólniejszy jego zarys, istniał również. Polegał on na współdziałaniu powstańców z Turcją, która miała w tym celu (nie wiadomo jakim sposobem) wysadzić na ląd koło Odessy 30.000 wojska. Angielska flota korsarska przeprawić miała na brzeg Kurlandii legion pod Wróblewskim, jednocześnie zaś miało wybuchnąć powstanie na Żmudzi, na Podlasiu i w Krakowskiem, oraz po miastach. Lecz Sapieha, doprowadziwszy do utworzenia rządu narodowego, ani myślał o rozwijaniu fantastycznych planów konfederacji. Przeciwnie, z całą energią zabrał się do pokrzyżowania ich we wszystkich punktach, co mógł tym snadniej podjąć, że społeczeństwo polskie wcale nie życzyło sobie powstania, jak to w najlepszej wierze głosił Koszczyc i przyjęło odezwę bojową gasnącej rady konfederackiej głuchym milczeniem. Pierwszą troską nowego rządu było zupełne unieszkodliwienie znanego nam już transportu broni tureckiej, przeznaczonej dla konfederatów, który tymczasem z Widdyna zawinął w pierwszych dniach maja do Triestu i tam czekał pomyślnej okazji do wylądowania bądź przez Austrię, bądź na brzegach Bałtyku. Los tego mitycznego statku, istnego Latającego Holendra polskiej konfederacji, nie jest dokładnie znany. Podług jednej wersji odpłynąć miał, wkrótce po objęciu prezesury rządu narodowego przez Sapiehę, do Aleksandrii, wedle innej zatopiono go za przyczynieniem się księcia w Trieście. Tak czy owak dzięki nowemu rządowi narodowemu znikł z widowni. Następnie rozesłał nowy rząd po Galicji i Królestwie nakaz zaprzestania wszelkich prób organizacji wojskowej, wychodząc z założenia, że dość czasu będzie na to, gdy Austria da się nakłonić do wojny, tymczasem zaś organizacja podobna mogłaby doprowadzić do samodzielnego wybuchu. Sprawa wciągnięcia Austrii do akcji antyrosyjskiej, tocząca się na razie za kulisami, weszła na szerszą widownię i znalazła nawet echo w debatach zebranego właśnie sejmu krajowego. Idea Sapiehy wywołała żywy oddźwięk w szeregach byłej konfederacji, której organów, jak rada prowincjonalna, delegacja miejska itp., nowy rząd, nie czując zupełnie pewnego gruntu pod nogami, nie zniósł, a tylko tu i owdzie wprowadził do nich nowych ludzi, zaufanych stronników księcia i jego polityki. Lecz gdy Sapieha starał się przeprowadzić swój plan interwencji austriackiej ostrożnie i bez rozgłosu, niższe słoje organizacyjne, pochwyciwszy go z zapałem, pragnęły dążyć do tego celu za pomocą jak najgłośniejszej agitacji i wywarciem nacisku na sfery rządowe w Wiedniu. Na dzień 7 sierpnia członek delegacji miejskiej we Lwowie Groman zwołał zgromadzenie ludowe, które miało wezwać obradujący sejm, by podał adres do cesarza o wypowiedzenie wojny Rosji. Zgromadzenie zostało zakazane, a Gromanowi wytoczono proces i skazano go na osiem dni aresztu. Sejm po kilkudniowych debatach uchwalił ogólnikowy adres, w którym powiedziano, iż kraj gotów jest pójść za głosem panującego „w chwili, w której do czynnej obrony interesów monarchii przeciw groźnym dla niej dążeniom powoła swe wierne ludy”.

Książę, pracując nad urzeczywistnieniem swych planów, utrzymywać musiał równocześnie na wodzy niecierpliwość podległych sobie szeregów, skłonnych do manifestacji i wybuchów, oraz zwalczać tajne knowania niechętnych mu wręcz członków organizacji, dawnych towarzyszy pracy i przyjaciół Koszczyca.

Ci ostatni nie zasypiali sprawy i wichrzyli ustawicznie przeciw Sapieże. Należeli do nich przede wszystkim pełnomocnicy zagraniczni, których nowy rząd, obawiający się w ogóle, jak wiemy już, zaprowadzenia gruntownych zmian w organizacji, zostawił nadal na zajmowanych stanowiskach. Najruchliwszy z nich Kulczycki doradzał z Rzymu wprost zamach stanu i obalenie rządu narodowego po porozumieniu się z Johnstonem. W liście, pisanym do Lwowa, w gorzkich wyrazach wyrzucał starej generalicji, iż rozwiązała się, kapitulując przed żądaniem zagranicy, aby na czele ruchu stanęła jakaś „powaga”. Skoro w Londynie, w Stambule i w Peszcie wzdragano się wchodzić w porozumienie z generalicją, należało działać, tj. dążyć do powstania bez obcej pomocy, gdyż „stowarzyszenie zawiązane było nie dla dogodzenia cudzoziemcom, lecz dla zbawienia własnego kraju”. Złe stało się już jednak. Pozostaje teraz odrobić je, o ile to tylko możliwe. Kulczycki doradza, przycisnąć Sapiehę i jego zwolenników, „myślących jedynie o roli policmajstrów pośród swoich”, aby powiedzieli jasno, dokąd dążą. Jeżeli nie do powstania, — należy zebrać się, „uchwalić ich destytucję en masse”, po czym „każdemu posłać parę słów z orzełkiem, aby się, więcej do niczego brać nie ważył, dopóki rozkazów nie otrzyma”.

Sapieha wiedział o tych knowaniach, a ponieważ i w szeregach konfederackich, w miarę jak rachuby na interwencję Austrii okazywać się zaczynały zawodnymi, coraz głośniej zarzucano mu bezczynność i marnowanie czasu, postanowił dla uspokojenia burzącej się opinii przyśpieszyć uplanowaną już w lipcu wyprawę szeklerską dla zaszachowania 400-tysięcznej bez mała armii rosyjskiej za Dunajem. Pomysł tej wyprawy zrodził się podobno w głowie Karola Brzozowskiego, a następnie wypracowany został w szczegółach przez Midhata-Paszę, który głównie w tym celu bawił w Wiedniu w lipcu podczas wyboru rządu narodowego. Sapieha przejął go od nich i włączył do swoich planów. Polegał on głównie na tym, aby na tyłach Rosjan w Rumunii popsuć koleje żelazne i pozrywać mosty. Równocześnie zdecydował się książę, jak się zdaje, więcej dla pozoru wobec burzących się konfederatów, niż w myśli rzeczywistej dywersji, zdolnej do zatrzymania posiłków rosyjskich w domu, urządzić demonstrację zbrojną na granicy Królestwa, a może nawet tylko: udać, że ją pragnie urządzić. Ostatnie to przypuszczenie zdaje się potwierdzać nie tylko leniwy przebieg przygotowań do tego aktu, ale i prawdziwie operetkowe jego zakończenie, gdyż fakturę na broń, nadesłaną z Londynu, oddali agenci rządu narodowego, późniejszy prof. uniwersytetu Szachowski [Stanisław Szachowski] i podpułkownik Pini [Józef Pini] więcej, niż nieostrożnie, spedytorowi żydowi, a ten nie miał nic pilniejszego do zrobienia, jak odnieść ją do policji, która w Szczakowej przyaresztowała cały transport. Faktura opiewała na płaszcze gumowe, zaś posyłka zawierała podobno około 200 sztuk broni, którymi można było urządzić co najwyżej polowanie, a nie demonstrację, czy dywersję. Nie było to wszystko budujące, lecz okoliczności usprawiedliwiały użycie podobnie niemiłego środka.

Bardziej serio zabrano się do wyprawy siedmiogrodzkiej, w której planie mogła być i była może ukryta na dnie nadzieja wplątania Austrii w zatarg z Rosją. Tu ze słynnych z odwagi szeklerów, owych domniemanych potomków Hunów, co w roku 1848 tworzyli najbitniejsze oddziały Bema, postanowiono zorganizować zrazu 6-tysięczny korpus ochotniczy, który następnie zredukowano do 2 tysięcy, a mianowicie 1.700 piechoty i 300 konnicy. Do akcji wciągnięto kilkunastu wybitnych obywateli siedmiogrodzkich. Dowództwo objąć miał przebywający wówczas w Berlinie jenerał Klapka [György Klapka, wcześniej, 8 marca 1864 r. w Paryżu, parafował razem z Józefem Ordęgą układ polsko-węgierski o jednoczesnych powstaniach zbrojnych przeciwko Austrii], który zakupił już był dla przyszłej swojej małej armii 2.000 wycofanych świeżo karabinów i miał ją poprowadzić z Siedmiogrodu do Rumunii przez przesmyk górski Soos. Wszystko to odbywało się za pieniądze, złożone przez przedstawicieli aż czteru narodowości. Niewielkim funduszem wspomogła formującą się wyprawę wyczerpana finansowo Turcja, około 50.000 zł. złożyli obywatele węgierscy, około 50.000 nadesłał od Anglików Johnston, a 100.000 zł. wydał z własnej szkatuły Sapieha. Przygotowania, rozpoczęte z początkiem sierpnia, pochłonęły teraz na jakiś czas całkowicie uwagę organizacji galicyjskiej, gdy wieść o zwycięstwie Osmana-Paszy [Osmana Nuri-Paszy], który d. 13 września odebrał Rosjanom dwie reduty pod Griwicą i położył trupem 4.000 nieprzyjaciół, wywołała we Lwowie nowe wrzenie umysłów i przyczyniła się do silnego wzmocnienia frakcji, prącej do powstania. Huczało w kawiarniach i klubach lwowskich. Miasto chciano iluminować, czemu się organy rządu narodowego oparły. Napięcie nerwowe wzrosło do niemożliwych granic, tym bardziej należało się teraz spieszyć z wyprawą siedmiogrodzką, która jakie takie mogła dać ujście nagromadzonemu podnieceniu. W Peszcie przebywali wysłani przez rząd narodowy Oksza-Orzechowski i Liberat Zajączkowski, którzy mieli pilnować wyprawy. Orzechowskiemu wpadł do głowy pomysł, aby pozyskać dla imprezy sfery rządowe węgierskie i działając na własną rękę, udał się do znajomego sobie osobiście Tiszy [Kálmána Tiszy].

Krok ten rozstrzygnął o losach całego przedsięwzięcia. Z wiadomością o gotującej się wyprawie pośpieszył Tisza natychmiast do Andrássego w Wiedniu, a ten zarządził telegraficznie konfiskatę nagromadzonej na granicy rumuńskiej broni i aresztowanie głównych działaczy. Stało się to w chwili, gdy zniecierpliwieni odwlekaniem demonstracji szeklerzy chcieli już sami wpaść na Wołoszczyznę. Poaresztowano trochę znamienitszych szeklerów, którzy zresztą rychło i bez żadnych złych dla siebie następstw znaleźli się na wolności, zabrano 1.500 karabinów i około miliona ładunków, nastąpiło trochę hałasu w prasie peszteńskiej i wiedeńskiej i na tym niefortunna wyprawia siedmiogrodzka skończyła się.

Z nie lepszym skutkiem, lecz z tragiczniejszym o wiele przebiegiem, na krótko przed opisanymi wyżej wypadkami, rozegrał się ostatni akt innej zbrojnej formacji, która zaważyć miała również na szali wypadków, tj. legionów polskich w Turcji. Legionów tych było dwa: europejski i azjatycki. Były to siły prawdziwie lilipucie. Pierwszy liczył 60 piechoty i 40 kawalerzystów bez koni, drugi 45 piechoty. Odezwa komitetu emigracji polskiej z 5 maja, nawołująca do zaciągania się w ich szeregi, nie osiągnęła żadnego skutku i już na tym fakcie można było sprawdzić, jak mało popularną była w społeczeństwie myśl rzucenia sprawy polskiej raz jeszcze na szalę wojny. Oddziałem europejskim dowodził słynny wśród emigrantów major Józef Jagmin, azjatyckim Podolanin Merczyński [mjr Jarosław Romer-Merczyński], emigrant z r. 63, inżynier w służbie tureckiej. Oba te lilipucie legiony znajdowały się w stanie najopłakańszego zaniedbania i opuszczenia. Jeszcze dziesięć lat wstecz, gdy komenda ich spoczywała w ręku Sadyka-Paszy, zachwycał się ich piękną postawą ks. Ludwik Napoleon i wplątał je do śmiałych swych marzeń o koronie warszawskiej. W tej chwili przedstawiały one już tylko ostatni żywy ślad wielkich planów Sadyka. Ta garstka 145 ludzi, która miała się wkrótce okazać garstką bohaterów, godnych wawrzynu Somo-Sierry i po raz ostatni w dziejach zajaśnieć chwałą dawnego męstwa polskiego, odgrywała w armii tureckiej rolę prawdziwego kopciuszka. I uzbrojenie jej i umundurowanie pozostawiały zbyt wiele do życzenia. W Stambule istniały aż dwa komitety dla opiekowania się legionami, lecz cała czynność ich polegała na kłótniach. Rząd narodowy, chcąc przyjść ze swej strony z pomocą, wysłał do Konstantynopola w charakterze agenta wojskowego pułkownika Węglowskiego i zamianował posłem Zwierzowskiego (Iskender-beja), któremu zalecił staranie o legiony.

Garstka wiarusów ruszyła atoli tymczasem na linię bojową. Dnia 23 sierpnia znalazła się w ogniu. W morderczej bitwie pod Kizilarem [niedaleko Ayaslyar, obecnie Светлен], gdy szeregi tureckie parokrotnie usiłowały na próżno wyparować Rosjan z jednej z ważniejszych pozycyj, Jagmin, dowodzący legionem europejskim, ofiarował się poprowadzić swój oddział na nieprzyjaciela. Legion, rozwinąwszy sztandar swój z białym orłem, z okrzykiem: „Niech żyje Polska!” jak burza wpadł z bagnetem na nieprzyjacielską pozycję i zdobył ją jednym szalonym natarciem. W tej chwili wszakże w sam środek jego wpadł granat rosyjski, siejąc zniszczenie w bohaterskiej gromadce. Zginął waleczny Rahoza, któremu pocisk oderwał obie nogi. Śmiertelnie ranny padł Jagmin, zmarły niebawem w Szumli [Szumla to po turecku, chodzi o Szumen]. Wkrótce potem i pozostała garstka zasłała kośćmi swymi obce pobojowisko, a biały orzeł na zawsze znikł z szyków bojowych.

(6)

Był już październik 1877 r. Szala śmiertelnych zapasów pod Plewną, tak pomyślnych z początku dla tureckiego oręża, przechyliła się na stronę rosyjską. Zbliżała się kapitulacja bohaterskiej twierdzy. Od trzech miesięcy na czele tajnego rządu narodowego polskiego stał Sapieha, który wziął na siebie brzemię odpowiedzialności za losy ojczyzny w tej dobie, pełnej fermentu i najeżonej niebezpieczeństwy. Nie powiodła się księciu wielka, lecz trudna gra wciągnięcia Austrii do wojny z mocarstwem, dzierżącym trzy czwarte części Polski, udało mu się natomiast zręczną i stanowczą polityką stłumić w łonie własnego społeczeństwa porywy powstańcze, nie mogące mieć żadnych widoków powodzenia. Dywersja zbrojna w Polsce nie doszła do skutku. Także napad szeklerów, który mógł się był stać co najwyżej obojętnym dla nas małym epizodem wielkiej wojny, spełznął na niczem.

Teraz zbliżała się chwila, w której książę otrzymać miał nagrodę z rąk rodaków.

Na wieść o wypadkach siedmiogrodzkich zawrzało wśród konfederatów we Lwowie. Zwolennicy powstania rozwinęli namiętną agitację przeciw prezesowi rządu narodowego, usiłując zarazem pochwycić władzę na nowo w swe ręce. Zebrała się nieczynna od dłuższego czasu delegacja miejska i rada prowincjonalna. Radzono długo i hałaśliwie, wreszcie z gmatwaniny sprzecznych zdań wyłonił się projekt wskrzeszenia pogrzebanej w lipcu generalicji przy równoczesnym zachowaniu rządu narodowego. O bałamutnej tej uchwale rada prowincjonalna zawiadomiła członków konfederacji odezwą z dn. 24 października, oświadczając równocześnie, że ogólnikowo nazwana „władza naczelna” podejmuje na nowo myśl powstania i dążyć będzie usilnie do wywołania go na wiosnę 1878 r. Rozpoczęło się teraz zupełne rozprzężenie i chaos wśród przeciwników Sapiehy. W Konstantynopolu niejaki St. Rochetin [Stanisław Rochetin], emigrant z r. 63, przewodniczący „Komitetu stowarzyszenia polskiego na wschodzie”, założył protest przeciw polityce rządu narodowego i sam się ogłosił władzą i to władzą szczególnego rodzaju, gdyż uznającą nad sobą pełnomocnika konfederacji w Rzymie, Kulczyckiego. Przybył do Lwowa Guttry, aby ratować powagę i pozycję rządu. Na próżno.

Wśród tego fermentu w obozie konfederackim d. 10 grudnia padła Plewna. I teraz zerwały się z całą bezwzględnością wszystkie hamowane jeszcze tu i owdzie niechęci do kierownictwa rządu narodowego.

W połowie grudnia komisja skrutacyjna, która była czynna przy wyborze rządu narodowego w Wiedniu, przesłała księciu oraz Okszy-Orzechowskiemu wezwanie, aby się stawili na sąd, mający odbyć się nad nimi d. 23 grudnia w Bolonii. Obwinieni przybyli na termin. Trybunał tworzyli: Kornel Ujejski, Artur Gołuchowski, L. Wróblewski [brak danych] i Bolesław Świętorzecki, w roli świadków wystąpili Guttry i Gołemberski, dwaj członkowie rządu, których zarzuty nie dotykały. Przesłuchany Sapieha oświadczył wręcz, że powstanie w Polsce przy problematycznej pomocy garstki Anglików i Turków, powstanie, zdane na siły samego narodu, uważał za szaleństwo, za akt samobójczy i dlatego postawił sobie za zadanie dążyć ze wszystkich sił do odwrócenia tej katastrofy od skołatanej ojczyzny. Ten cel został osiągnięty i książę czuje się spokojny w swoim sumieniu. Potem odczytano złożoną na piśmie deklarację Gołemberskiego przeciw rządowi narodowemu, a raczej przeciw Sapieże, gdyż sam Gołemberski wchodził w skład rządu. Deklaracja zarzucała, iż „w projektach i przyrzeczeniach, tyczących się działania narodowego w tych krytycznych chwilach, władza ta okazała pełną chwiejność, nieumiejętność lub niechęć dotrzymania warunków” i że „pośrednio lub bezpośrednio przyczyniła się do rozbicia i sparaliżowania narodowych usiłowań.” Sąd uznał Sapiehę winnym zdrady stanu i ogłosił wyrok, odsądzający go od czci i wiary. Z tym aktem wdzięczności powrócił do kraju, gdzie czekał już na niego inny, zaoczny wyrok jeszcze innego trybunału tajnego, skazujący go na śmierć przez powieszenie.

Zaraz po rzuceniu na Sapiehę anatemy w Bolonii komisja skrutacyjna rozwiązała rząd narodowy i rozjechała się. Stało się to hasłem do tworzenia nowych rządów. Już 25 grudnia powstał w Wiedniu nowy rząd narodowy, który utworzyli wracający z Bolonii Guttry, Gołemberski i Oksza w porozumieniu z Wł. Platerem i Gillerem, rząd zdumiewający swoim składem, gdyż wchodzili do niego pogodzeni widocznie tymczasem: oskarżyciel Gołemberski i obłożony kondemnatą [skazany zaocznie] Oksza. Władza ta uznała za prawną swoją siedzibę Warszawę i zamyślała dopiero o pozyskaniu sobie zwolenników, przedstawiając się na razie jako sztab bez armii. Naprzeciw niej stanął drugi rząd narodowy, utworzony we Lwowie 10 stycznia 1878 r. pod nazwą: Rząd Narodowy Konfederacji Narodu Polskiego z r. 1876. Była to chwila, gdy zwyciężona Turcja prosiła o pokój, a wojska rosyjskie posuwały się w zwycięskim pochodzie ku Stambułowi. Zdawałoby się, iż w takich okolicznościach powinny były prysnąć ostatnie złudzenia tych, co losy narodu polskiego połączyć chcieli z wojennym rydwanem Turcji. Znalazła się przecież garstka zdziesiątkowanych adherentów dawnej „generalicji” konfederackiej i ogłosiwszy się rządem narodowym zdecydowała się podjąć dziedzictwo jej dążeń. Co prawda, były to już tylko żywioły zupełnie nieodpowiedzialne. Nikt z nieco wybitniejszych członków dawnej delegacji miejskiej i rady prowincjonalnej galicyjskiej nie chciał się przyłączyć do tej roboty.

Nowy rząd narodowy składali: Robert Thieme, jako prezes, Edmund Riedl, Moszczański, Kulwieć i znowu nie wiadomo na jakiej podstawie logicznej wciągnięty tu Artur Gołuchowski, oponujący ciągle przeciw projektowi powstania. Właściwą wszakże, choć oddaloną sprężyną nowego rządu był siedzący w Rzymie Kulczycki, który rzecz wziął bardzo na serio i dostarczył nawet funduszów na dalsze roboty, obiecując również dalszą pomoc pieniężną. Nowy rząd zamanifestował swe uformowanie się niespodziewanie bladą odezwą, wydaną zaraz 10 stycznia. Oznajmiwszy, że poprzednia władza narodowa nie odpowiedziała przyjętym na siebie obowiązkom, skutkiem czego została rozwiązaną „zostawiając kraj w chwili tak groźnych zawikłań na wschodzie bez żadnego steru”, zaznacza odezwa, iż kierunek sprawcy ujmują na nowo w swoje ręce członkowie konfederacji, tj. ci sami ludzie, którzy czynni byli przy narodzinach ruchu, a wreszcie wypowiada nadzieję, że pod sztandarem konfederacji staną wszyscy prawi synowie dla oswobodzenia ojczyzny.

Innego programu poza powyższym ogólnikiem rząd nowy nie miał, zdaje się, wcale, Przypadło mu zresztą odegrać już tylko przelotną rolę w nadchodzących wypadkach i zamknąć ostatecznie dzieje tych dwóch lat, w których ze zbolałej duszy narodu wydarł się raz jeszcze rozpaczliwy okrzyk tęsknoty za natraconą wolnością. Epilog tych dziejów rozegrał się już właściwie nie w Polsce, lecz tam, skąd wypłynęły wątłe nadzieje działaczy w roku 1877 — na wschodzie.

Dwaj emigranci polscy w Konstantynopolu, znani nam już Rochetin prezes „komitetu stowarzyszenia polskiego” i kapitan St. Bower de St. Clair, obaj należący do miejscowego oddziału konfederacji, zwrócili się wczesną wiosną r. 1878 do głośnego wówczas przywódcy „młodej Turcji”, Ali Suawiego i przedłożyli mu szczegółowo opracowany plan wywołania na tyłach armii rosyjskiej wielkiego powstania ludowego, które by zdołało poprawić jeszcze widoki upadającej sprawy tureckiej. Powstanie — podług planu Rochetina i St. Claira — miało wybuchnąć w górach rodopskich w krainie tzw. Pomaków, Bułgarów-mahometan, w których bujna wyobraźnia naszych dopatrywała się potomków dawnych jeńców polskich, następnie objąć dalsze okolice i plemiona i zamienić się w wielką wojnę ludową. Zarazem projektowali obaj emigranci wywołać ruch zbrojny w Królestwie. Ali Suawi, będący w kontakcie z oficjalnymi sterami swego kraju, aprobował ten plan i rozpoczął agitować za jego wykonaniem wśród patriotów tureckich. Zwrócono się także do przedstawicieli mocarstw z prośbą o poparcie, lecz bez skutku. Poseł angielski Layard [Austen Henry Layard], reprezentant państwa, które rzekomo miało podjąć dzieło wyzwolenia Polski, odmówił wręcz, mimo, że sprawa turecka przedstawiała się jako coś przecież o wiele realniejszego, niż sprawa narodu, nie posiadającego ani jednego żołnierza na swoją obronę. Tak samo zachował się poseł francuski.

Wówczas to w roli opiekuna, gotującego się ruchu, wystąpił wspomagany przez Kulczyckiego lwowski rząd Konfederacji Narodu Polskiego, chwytając się kurczowo ostatniej sposobności połączenia sprawy tureckiej z polską i doprowadzenia równocześnie także w Królestwie do zbrojnej ruchawki. W drugiej połowie marca wyjechał do Londynu Thieme z misją wyjednania u lorda Beaconsfielda zasiłków pieniężnych dla przygotowującego się w Polsce i na wschodzie wybuchu. Misja nie przyniosła żadnych owoców, premier angielski okazał się głuchym na wszelkie przedstawienia wspólnych korzyści. Postanowiono wówczas wysłać samego St. Claira, jako twórcę pomysłu i organizatora wyprawy w nadziei, że wymowie jego powiedzie się skruszyć opornego ministra. Lecz było już za późno na powtórną jazdę do Londynu. Niecierpliwy St. Clair już 27 marca stanął w górach rodopskich, objął dowództwo nad rzeszą licho uzbrojonych, lecz bitnych powstańców i rozpoczął walkę partyzancką. Pięć miesięcy trwała ta podjazdowa kampania, dowodzona przez Polaka, który potrafił okryć się w niej prawdziwą chwałą wojenną. Czerwiec był szczytem jej powodzenia. Wzmocniony na siłach St. Clair po licznych drobnych utarczkach rozbił cztery bataliony rosyjskie, wziął kilka dział i amunicję i zajął całe okolice, obsadzone wojskiem nieprzyjacielskim. Powstanie rodopskie [w literaturze zwane także powstaniem pomackim lub buntem St. Claire’a], posiłkowane teraz przez Anglików, sprawiło zwycięskiej armii rosyjskiej niemało kłopotu. I wtedy bohaterski partyzant zamarzył, by bitne zastępy swych bałkańskich górali poprowadzić przez Dunaj do Polski i na ojczystej ziemi wzniecić wojnę o wyzwolenie. Było to marzenie, jak cały szereg poprzednich, i jak tamte musiało się rychło rozwiać.

Dogasał ostatek olbrzymiego pożaru, wystrzelającego jeszcze tylko tu i ówdzie snopem iskier, a na zgliszczach osiadł szary popiół beznadziejnej ruiny dążeń, rachub i planów. Pod grubą jego warstwą zetliły się i złudne nadzieje polskich romantyków politycznych, na szczęście nie przyczyniając nowych ciosów ciężko doświadczonemu krajowi.

***

Na stół obrad kongresu berlińskiego wpłynęły trzy polskie memoriały. Pierwszy pochodził od rządu Konfederacji Narodu Polskiego, napisany był przez Kulczyckiego i wysłany został na ręce lorda Beaconsfielda po poprzednim porozumieniu się z nim. Drugi, opatrzony kilku tysiącami podpisów, wysłała delegacja miejska konfederacji we Lwowie. Trzeci wystosował rząd narodowy Guttrego w połączeniu z Wł. Platerem, jako przedstawicielem wychodźstwa. Treścią wszystkich była nie tyle sprawa polska, dla której nie spodziewano się już nic uzyskać, ile wyjaśnienie stosunku urzędowej Rosji do Słowian bałkańskich i wykazanie niebezpieczeństwa panslawizmu.

Były to ostatnie, dodatkowe już niejako akty usiłowań, które ciągnęły się od września r. 1876 pod hasłem skorzystania z turecko-rosyjskiego zatargu. Usiłowania te z góry skazane były na zagładę, lecz okoliczności składały się tak, iż z chmur nagromadzonych mógł łatwo wypaść grom i ugodzić w pierś Polski. Nieopatrzność twórców ruchu, bezbrzeżnie lekkomyślna ufność w magiczną siłę haseł, były równie wielkie, jak ich niewątpliwy, choć błędnymi środkami działający patriotyzm.

Ant. Chołoniewski.

 



tagi: pius ix  sąd  polska  austria  rosja  kurlandia  watykan  turcja  szwecja  świat  galicja  lwów  powstanie  zima  gietrzwałd  potocki  triest  konfederacja  stambuł  dania  wiedeń  bunt  sapieha  czartoryski  gorczakow  buda  morze czarne  jeziorański  wojna krymska  1877  szeklerzy  plater  rahoza  żuliński  giller  sadyk pasza  abdülaziz  wołodźko  koszczyc  holz  murad  abdülhamid  midhat pasza  artur-bej  zimmerman  młocki  sabowski  szumski  kruk  heydenreich  thieme  riedl  simon  gołuchowski  semilski  gostkowski  niemczynowski  callier  guttry  niegolewski  romanowicz  widman  dąbrowski  wróblewski  rydzewski  kulczycki  bitwa pod kizilar  wici  widyń  johnstone  butler  miłkowski  bower de st. clair  saffet pasza  damad mahmud pasza  iskender-bej  zwierzchowski  tarnowski  raczyński  kosiłowski  mistyfikacja  edhem pasza  brzozowski  groman  moszczański  lisikiewicz  sokulski  bohdanowicz  manning  żółtowski  hołyński  podolski  ufryjewicz  ledóchowski  dembigh  stuart  kulwieć  benjamin disraeli  beaconsfield  stablewski  kantak  węglowski  gołemberski  grévy  bitwa pod plewną  janko  gniewosz  andrássy  oksza-orzechowski  bednarczyk  szachowski  pini  bem  klapka  osman nuri-pasza  griwica  zajączkowski  tisza  jagmin  merczyński  ludwik napoleon  somo-sierra  ayaslyar  kizilyar  szumla  szumen  rochetin  ujejski  świętorzecki  trybunał  ali suawi  pomacy  layard  knp  powstanie rodopskie  pomackie  st. claire  kongres berliński  1878  wojna turecko-rosyjska  chołoniewski  rawita-gawroński  1906  trepow 

umami
14 czerwca 2023 10:23
11     1264    8 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

saturn-9 @umami
14 czerwca 2023 11:31

Bardzo ciekawe! Sporo celnych protez ;-) Np.

 

100.000 sztuk broni...

 

Ja wywnioskowałem, że to jest odniesienie wiecznie żywe!

W minionym roku również wskazywano na protezę cyfrową "1+5 ZER":

The United States reiterated its warning against the stationing of 100,000 Russian troops on the Russian-Ukrainian border...

Sto tysięcy sołdata czekało na rubieży? Wyprowadzeni z koszar w zimie na wieczne manewry dla wiecznego pokoju ?  No i doczekali się: Szturmują w te i nazad! Kto to widział ? 

Stop! Cynk stary bowiem gdy w 1989 na ulicach państw bloku sowieckiego wylegli 'wkurzeni obywatele' to spolegliwe media na  tzw. wolnym Zachodzie pisały o 100 000 protestujących na ulicach. 

Ta osobliwa proteza [1+5 ZER] skłoniła mało znanego w PL starego obserwatora sceny naukowej i politycznej do komentarza: Skąd oni biorą tylu statystów? 

Jak dla mnie ta proteza to odniesienie do "olimpijczyków" o bogopodobnym statusie, czubków z czubka piramidy władzy głębokiej, bębniących w werble totalnej moblizacji. W 1989, jak wiemy, wypaliło po myśli Olimpu.

zaloguj się by móc komentować

MarekBielany @umami
14 czerwca 2023 21:24

Ciekawe. Z liczby przytoczonych postaci to taki pułk oficerski można by ulepić.

 

 

zaloguj się by móc komentować

umami @MarekBielany 14 czerwca 2023 21:24
14 czerwca 2023 21:34

Fakt. Tylko nie wszyscy walczyli z bronią w ręku.

zaloguj się by móc komentować

umami @saturn-9 14 czerwca 2023 11:31
14 czerwca 2023 21:39

Ciekawe z tymi protezami. Może to skłonność do zaokrąglania? No i celne to pytanie o statystów :)

Mnie w tej opowieści zasmuciło, mimo wszystko, zlikwidowanie tych żołnierzy z białym orzełkiem i brak jakiejkolwiek informacji na ten temat. W końcu to ostatni walczący. 
Może źle szukałem.

zaloguj się by móc komentować

MarekBielany @umami 14 czerwca 2023 21:34
14 czerwca 2023 21:55

Ale czterdzieści lat później też nie wszyscy ...

Saturn miał rację, to nie jest ciekawe. To jest bardzo ciekawe.

 

 

zaloguj się by móc komentować

umami @saturn-9 14 czerwca 2023 11:31
14 czerwca 2023 22:05

Mocne:

Chargaff ostrzegł w swojej książce Heraclitean Fire z 1978 roku przed „molekularnym Auschwitz ”, że „technologia inżynierii genetycznej stanowi większe zagrożenie dla świata niż pojawienie się technologii nuklearnej. Nieodwracalny atak na biosferę jest czymś tak niesłychanym, tak nie do pomyślenia dla poprzednich pokoleń, że chciałbym tylko, aby moje nie było temu winne". [19] [20] [21]

Pomożenie kilku parom skazanym na bezdzietność w uzyskaniu dziecka może wydać się cytologowi położniczemu krokiem godnym pochwały, ale widzimy początek hodowli ludzkiej , przemysłowych fabryk hodowlanych … Któż może zaprzeczyć naukowemu zainteresowaniu produkcją chimery , do badania wzrostu ludzkiego zarodka w zwierzęcej macicy? ... Widzę, że nadchodzi gigantyczna rzeźnia, molekularny Auschwitz, w którym zamiast złotych zębów będą wydobywane cenne enzymy , hormony itp.

—  Erwin Chargaff, Ogień Heraklitów

Technika IVF spotkała się z jego zjadliwą dezaprobatą. W 1987 roku w czasopiśmie Nature opublikowano artykuł „Engineering a Molecular Nightmare” [22] , który został następnie wysłany przez Davida Altona i jego kolegów z Ogólnopartyjnej Parlamentarnej Grupy Obrony Życia (APPPLG) do każdego posła z Westminsteru w celu zminimalizowania nadchodzących szkód spowodowanych ustawą o zapłodnieniu człowieka i embriologii z 1990 r . [19]

Chargaff napisał w 2002 roku, że „Istnieją dwa jądra, których człowiek nigdy nie powinien był dotykać: jądro atomowe i jądro komórkowe . Technologia inżynierii genetycznej stanowi większe zagrożenie dla świata niż pojawienie się technologii jądrowej ”. [23]

Moje życie zostało naznaczone dwoma ogromnymi i brzemiennymi w skutki odkryciami: rozszczepieniem atomu, poznaniem chemii dziedziczności i późniejszą manipulacją. Podstawą w obu przypadkach jest złe traktowanie jądra: jądra atomu, jądra komórki. W obu przypadkach mam wrażenie, że nauka przekroczyła barierę, która powinna była pozostać nienaruszona. Jak to często bywa w nauce, pierwszych odkryć dokonali ludzie na wskroś godni podziwu, ale tłum, który przybył zaraz potem, miał bardziej mefityczny zapach.

—  Chargaff w Weintraub (2002)

zaloguj się by móc komentować

saturn-9 @umami 14 czerwca 2023 21:39
15 czerwca 2023 13:39

Może to skłonność do zaokrąglania? 

 

Można, biorąc pod uwagę okoliczności łagodzące ["więźniowie własnych wartości"], 'uczniów czarnoksiężnika' zwolnić z odpowiedzialności za myśli, słowa [hieroglify, znaczki i inne tego rodzaju odniesienia] oraz czyny.

Ale namolność hieroglifów etc i kontekst nabrzmiały tematycznie [konflikt i krew] nie daje mi czasu na spuszczenie kurtyny milczenia.

Wczoraj wertowałem po drugiej stronie Renu w dziennikach niemieckojęzycznych i w stołecznym, lewicowym taz pojawił się namiar w kontekście militaria i kasa. Zapis 100 000 milionów. Osobliwe! 

 

Wiadoma rzecz kanclerz zadeklarował rok temu 100 miliardów na zbrojenia. 

Kasa jak do tej pory wisi wirtualnie. Bundeswehra przebiera w miejscu i czeka na otwarcie linii kredytowych znaczy się sprzęt itp. 

Chyba jako pierwsza załapie się na kasę z tego wielozerowego balona zbrojeniówka z Izraela.  ArGut donosił!  

 

HARACZ czy inny kontekst?

zaloguj się by móc komentować

saturn-9 @umami 14 czerwca 2023 22:05
15 czerwca 2023 13:49

Obrazoburcze odniesienia i nic dziwnego, że w strefie DE przeciwnicy dominujących paradygmatów naukowych wskazują na Chargaffa jako autorytet prostujący ich dotychczasowy punkt widzenia.

zaloguj się by móc komentować

umami @saturn-9 15 czerwca 2023 13:39
15 czerwca 2023 20:24

dla mnie haracz

no i dobrze, że nie milczysz, ja naiwnie wyobrażam sobie, że wszyscy chcą tylko dobra...

 

zaloguj się by móc komentować



zaloguj się by móc komentować