-

umami

Zygmunt Straszewicz, Bohdan Straszewicz - Ku przepaści [1920]

Jeszcze jedna broszura, najobszerniejsza, którą Zygmunt Straszewicz napisał wspólnie ze swoim stryjem, Bohdanem Straszewiczem (1882—1920).

Fragment linkowanego biogramu Zygmunta Straszewicz, opracowanego przez Józefa Piłatowicza:

»Straszewicz interesował się ekonomią polityczną; wyznawał zasady liberalizmu. Państwu pozostawiał ograniczony wpływ na życie gospodarcze, a pomyślny jego rozwój upatrywał w samoczynnym i regulującym działaniu naturalnych czynników rynku. Był zwolennikiem demokracji opartej na wzorcach angielskich; za środek do niej prowadzący uważał edukację polityczną i w tym celu przetłumaczył książkę H. Taine’a „O głosowaniu powszechnym” [Głosowanie powszechne]. Zrywając z poglądami młodzieńczymi, stał się przeciwnikiem socjalizmu; uważał go raczej za religię niż program polityczno-ekonomiczny. Głosił, że socjalistyczna doktryna ekonomiczna jest zgubna dla narodu polskiego, gdyż paraliżuje wysiłki indywidualne i usypia energię jednostek, szerząc próżniactwo. Uważał, że myślenie kategoriami socjalistycznymi, które jego zdaniem cechowało dużą część polskiej inteligencji, zwalczać należy nie represjami i zakazami, ale przez oświatę i wychowanie. Przeciwstawiając się propagandzie marksizmu, przetłumaczył z języka niemieckiego rozdział „Teoria wyzysku”, dzieła Eugena von Böhm-Bawerka „Kapitał i zysk z kapitału” (Warszawa 1922) [patrz wcześniejsza notka]. W r. 1924 ogłosił też podręcznik Zarys ekonomii politycznej (Warszawa), na podstawie którego prowadził od r. akad. 1925/6 wykłady z tego przedmiotu dla studentów Wydz. Mechanicznego Politechniki. Był wówczas jedynym w Polsce reprezentantem matematycznej szkoły ekonomii politycznej; posługiwał się metodą wykreślną, ułatwiającą studentom zrozumienie problematyki ekonomicznej.«



    KU PRZEPAŚCI 
    ROZWAŻANIA NA TEMAT NASZEJ POLITYKI GOSPODARCZEJ 
 
    TREŚĆ: 

    PRZEDMOWA
    — BEZ PROGRAMU
    — NIĆ PRZEWODNIA POLSKIEJ GOSPODARKI
    — WALUTA POLSKA
    — HERETYCKIE MYŚLI O PASKARSTWIE
    — JAK ZWALCZANO DROŻYZNĘ PODCZAS WIELKIEJ REWOLUCJI
 

    PRZEZ 
    BOHDANA STRASZEWICZA I ZYGMUNTA STRASZEWICZA. 

    WARSZAWA 1920. 
    Druk Straszewiczów, w Warszawie ul. Czackiego 3—5. 
 
    W broszurze niniejszej przedmowę oraz rozdziały „Bez programu” i „Waluta polska” napisał Bohdan Straszewicz, zaś rozdziały: „Nić przewodnia polskiej gospodarki”, „Heretyckie myśli o paskarstwie” i „Jak zwalczano drożyznę podczas wielkiej rewolucji” niżej podpisany, ale każdy rozdział omawialiśmy razem szczegółowo, a więc cała praca jest w pewnym stopniu naszą własnością wspólną. Była ona gotowa już w lipcu r. b., a zatem wszelkie zwroty, w których użyto czasu teraźniejszego, należy odnosić do owego miesiąca. Opóźnienie wydania nastąpiło skutkiem tego, że najazd bolszewicki odwrócił uwagę społeczeństwa w inną stronę, uznaliśmy więc za właściwe odłożyć druk do czasów pomyślniejszych. 

    „Ku przepaści” miało być pierwszym numerem szeregu prac, omawiających najważniejsze zagadnienia, związane z budową państwa. Niestety zamiary te prawdopodobnie już się nie urzeczywistnią. Bohdan Straszewicz, który organizował to przedsięwzięcie, w chwili grozy bolszewickiej wstąpił, jako ochotnik, do 201 pułku piechoty i wkrótce potem odniósł ciężką ranę w bitwie pod Nasielskiem d. 15 sierpnia, Dalsze losy jego są do chwili obecnej nieznane. Pomimo energicznych poszukiwań nie udało się otrzymać żadnych pewnych wieści ani o jego życiu, ani o zgonie, wiele jest jednak prawdopodobieństwa, że broszura niniejsza jest ostatnim głosem jego w sprawach ojczyzny, za którą oddał życie.

     Czytelnik spotka się na tych kartkach z surowymi sądami o różnych szczegółach naszej polityki ekonomicznej, ale muszę zaznaczyć z naciskiem, że nie mieliśmy zamiaru zwalczać ani ludzi, ani stronnictw. Pragnęliśmy jedynie przyczynić się do wytworzenia racjonalnej opinji w sprawach gospodarczych. 


          Z. Straszewicz. 

     Warszawa, 26 września 1920 r. 

 
     PRZEDMOWA
 
     Istniejące zaledwie od półtora roku państwo polskie wielką wykazało żywotność. Odrodzona w czasie wojny Polska z konieczności rzeczy główną uwagę zwróciła na wojsko, poświęcając nań przeważną część swej energji, zasobów i ludzi; w tej dziedzinie osiągnięte wyniki są wprost wspaniałe. Armja polska jest pierwszorzędnym czynnikiem siły i fundamentem mocy państwa. Również pomyślnie, acz w mniejszym stopniu, wygląda sprawa organizacji władz administracyjnych, organizacja policji. Działalność władz wykonawczych jest wprawdzie jeszcze często wadliwa, ale widać ciągły postęp i dążenie do dalszej poprawy. Organizacja administracyjna objęła cały kraj i wszędzie już obecnie docierają organy władzy wykonawczej. Dzięki temu władza centralna ma możność istotnego rządzenia państwem i przeprowadzania swych postanowień. 

    Organizacji władz administracyjnych towarzyszyło polepszenie służby bezpieczeństwa, która wystąpiła energicznie do walki z bandytyzmem i osiągnęła w tej walce widoczne powodzenie. Z punktu widzenia bezpieczeństwa wewnętrznego stan Polski przedstawia się na ogół zadawalająco, o ile naturalnie uwzględnimy czas wojny, powodujący na całym świecie upadek moralności. 

    W przeciwieństwie do tych pocieszających przejawów życia państwowego smutno, a nieraz i groźnie wygląda sytuacja ekonomiczna. Polska bezustannie więcej zużywa niż wytwarza, żyje częściowo z produktów zagranicznych, sprowadzanych na kredyt, przez co znajduje się w zależności od obcych. Nie widać też kiedy ten stan rzeczy może się skończyć. Państwo, fatalnie administrujące swym majątkiem, z wielkim trudem walczy z deficytem, rosnącym w szalonym tempie. Waluta, pierwszorzędny czynnik życia ekonomicznego, bezustannie traci wartość, powodując gwałtowne kryzysy ekonomiczne, zabijając zdrowy handel oraz przemysł.

     Sprawy ekonomiczne, gospodarcze, są bezwarunkowo achillesową piętą państwa polskiego. Istniejąca obecnie sytuacja ekonomiczna jest wysoce groźna dla bytu państwa i musi też być na nią zwrócona pilna uwaga. Trzeba znaleźć przyczyny słabości i lekarstwa, które z nich uleczą.

    Ciężkie położenie ekonomiczne Polski zostało wywołane przez warunki przyrodnicze (zmarznięcie kartofli na jesieni, ozimin na wiosnę), przez czynniki zewnętrzne od nas silniejsze (zniszczenie przez okupantów przemysłu, wywóz surowców, rekwizycje bydła i t. p.) i przez naszą działalność.

     Dwie pierwsze kategorje przyczyn krytycznej sytuacji ekonomicznej Polski są faktami, które musimy przyjąć jako rzeczywistość i jedynie możemy pracować nad złagodzeniem ich skutków. Co innego z kategorją trzecią — te przyczyny możemy usunąć, obierając właściwą linję postępowania, odpowiadającą potrzebom położenia i wytkniętym celom. Chodzi tu w pierwszej linji o działalność ekonomiczną państwa polskiego, o politykę gospodarczą rządu. Trzeba zbadać, w jakim stopniu ta polityka wpływa na poprawę warunków, a w jakim stopniu jest powodem istniejącego stanu rzeczy.
 
    Te poszukiwania i roztrząsania będą przedmiotem naszej pracy. 
 

    Bez programu

    Rząd polski, obejmując władzę nad Polską po latach niszczącej niewoli i po bardziej jeszcze niszczącej wojnie, winien był od razu ustalić plan swej działalności ekonomicznej, wytknąć cel, do którego dąży i oznaczyć sposoby i drogi, jakiemi będzie do tego celu zmierzał. Ten cel i drogi doń wiodące mogłyby ulegać zmianom zależnym od zmian rządu, ale zawsze powinny były być czemś ściśle określonem.

     Tak jednak nie było. Żaden z dotychczasowych rządów polskich nie miał w sprawach gospodarczych określonego planu. Nie ma go też niestety i rząd dzisiejszy. Z tego powodu polityka ekonomiczna państwa jest w wysokim stopniu rozbieżna i chwiejna. Różne działy tej polityki i różne zarządzenia przeszkadzają sobie wzajemnie i zamiast ułatwiać ekonomiczne odrodzenie, utrudniają je. Działalność ekonomiczna rządu, nie mając przed sobą wyraźnego celu, nie jest w stanie kierować gospodarczem życiem kraju, a nie kierując niem, często staje się dlań ciężką, bardzo ciężką, zawadą.

     Odrodzone państwo polskie rozpoczęło swój żywot ze spustoszonem rolnictwem, zrujnowanym przemysłem, zniszczonemi kolejami, i jako odpowiednikiem tego zniszczenia — z liczną rzeszą bezrobotnych.
 
    W tych warunkach naprawa kolei, odbudowa przemysłu i podniesienie wydajności rolnictwa były pilną koniecznością — warunkiem istnienia państwa. Co do tego nie było nigdzie żadnej wątpliwości. Ale natomiast nigdy nie była postawiona jasno sprawa, kto ma tę odbudowę przeprowadzić i w jaki sposób.

     Powszechnie się mówiło i pisało o tem, iż „rząd musi uruchomić przemysł”. To wyrażenie stało się komunałem, który za mówcami wieców i reporterami gazet powtarzali ministrowie, ale nigdy nie powiedziano, w jaki sposób rząd to zadanie ma spełnić.

    Resztki naszego zrujnowanego przemysłu znajdowały się i znajdują obecnie w rękach prywatnych, potrzebne zaś maszyny i surowce, aby te szczątki zamienić w fabryki, trzeba sprowadzać z zagranicy, kraj ich bowiem nie posiada.
 
    W tych warunkach pomoc rządu z natury rzeczy musi się ograniczać do roli pośrednika między przemysłem krajowym a zagranicznym. Przy czem rząd, walcząc sam z wielkiemi trudnościami w nabywaniu za granicą potrzebnych dla państwa materjałów, bardzo niewielką pomoc może okazać prywatnym przemysłowcom.
 
    Przemysł polski, a przynajmniej znaczna jego część, potrafiłby się obyć bez pomocy rządowej, uzyskując na własny kredyt potrzebne maszyny i surowce [1], ale tu na przeszkodzie stanęły liczne zarządzenia, któremi rząd polski ograniczał lub zabraniał obrót obcemi walutami, oznaczał ceny towarów w kraju i rozporządzał w jakiej walucie wolno fabrykantowi sprzedawać towar za granicę, przy czem tę walutę zatrzymywał do swej dyspozycji.

     W tych warunkach przemysłowiec nie może sprowadzić drogich maszyn tkackich z Anglji, gdyż na tych maszynach wyprodukowany towar będzie droższy niż ceny, jakie za ten towar wolno brać w kraju. Nie może też tych maszyn sprowadzić na kredyt z zagranicy, licząc, iż zapłaci za nie, sprzedając w walucie, jaką jest winien, wyrobiony towar, gdyż walutę obcą odbiera państwo.
 
    Ze wszystkich stron otoczony ograniczeniami, niepewny prawa własności swych produktów i obawiający się, iż mogą nań spaść w każdej chwili dalsze ograniczenia, przemysł nie okazał i nie mógł okazać w tych warunkach sił żywotnych. I ten stan rzeczy nie ulegnie zmianie, dopóki będzie panował obecny system, oddający władzę nad życiem przemysłowem kraju w ręce urzędów, w ręce niekompetentnej biurokracji, nie mającej do tego rodzaju wysoce trudnej działalności ani odpowiedniego wykształcenia naukowego, ani znajomości praktycznej. 

     Obecna polityka rządu to pomieszanie socjalistycznej wiary w twórczą władzę państwa i zarozumiałości biurokratyzmu z zasadami ustroju kapitalistycznego.

     Za podstawę budowy gospodarczej uznaje się własność prywatną, ale jednocześnie z tą własnością postępuje się z całą bezceremonjalnością, gwałcąc ją na każdym kroku, t. j. podrywając fundamenty uznanego przez siebie ustroju ekonomicznego państwa.
 
    W ten sposób zniechęca się do pracy tych, którym się powierza ekonomiczne odrodzenie kraju.

    Tego rodzaju połowiczna polityka, będąca mieszaniną zasad socjalistycznych i wolnomyślnych, jest najgorsza. Łączy ona bowiem wady obu systemów, a niweluje dodatnie ich strony.
 
    Od obecnej polityki ekonomicznej rządu byłby stanowczo lepszy pod względem gospodarczym czysty socjalizm. Korzystniejszą rzeczą byłoby, aby państwo samo brało w swe ręce prowadzenie przedsiębiorstw przemysłowych (aczkolwiek nigdy tego dobrze nie robi), niż pozostawianie ich w rękach prywatnych i narzucanie im warunków szkodliwych, a nieraz zabójczych, dla danej gałęzi przemysłu. Jako przykład niech posłużą kopalnie węgla, które pozostawione w rękach prywatnych, ale zmuszone pracować bez zysku, nie dbają zupełnie o swą produkcję, która z tego powodu wynosi część przedwojennej i grozi jeszcze zmniejszeniem się. Nie mniej jaskrawym przykładem jest rolnictwo w Poznańskiem. Zmuszone do sprzedawania zboża po niskich cenach w tym roku, ograniczyło używanie sztucznych nawozów, gdyż wobec kontygensowych cen zboża używanie tych nawozów nie opłaca się — rezultat mniejsza produkcja i strata gospodarcza.
 
    Podobnych przykładów można by cytować bardzo dużo. W bardzo wielu dziedzinach życia ekonomicznego ingerencja rządu występuje jako hamulec, powodujący obniżenie produkcji, albo podnosi jej koszt. Są też wypadki, iż rząd swemi rozporządzeniami zabija daną gałęź przemysłu. Tak się stało z naszym przemysłem czekoladowym. Niemal zupełnie uniemożliwiono wyrób czekolady w Polsce, która wobec tego za setki miljonów sprowadza czekoladę zagraniczną. Taki sam los zagraża przemysłowi cukierkowemu. 

    Ten system interwencjonizmu państwa w sprawy przemysłu coraz większe przybiera rozmiary i coraz bardziej zniechęca inicjatywę prywatną. Państwo, nie mogące sobie dać rady ze sprawnym urządzeniem kolei i poczty, tych najodpowiedniejszych dlań przedsiębiorstw, sięga po coraz to nowe monopole. Wystarczy zaś, żeby jakieś ministerstwo pomyślało o danym monopolu, a odpowiednia gałęź przemysłu zostaje zaraz zamknięta. Jesteśmy skazani na używanie niemieckich kart do gry, bo o tym monopolu myśli minister skarbu, a wobec tego prywatnym przedsiębiorcom nie daje się pozwolenia na wyrób kart.
 
    Ten sam brak programu, który widzimy w całej polityce gospodarczej rządu, przejawia się też i w polityce podatkowej.
 
    Nasz system podatkowy jest zbiorowiskiem różnych podatków, nie mających celów ekonomicznych i dających, powiedzmy nawiasem, bardzo małe korzyści fiskalne. Obecnie ministerstwo skarbu projektuje nowe podatki, będące nowym dowodem braku programu ekonomicznego.
 
    Rząd, układając system podatkowy, musi sobie dobrze zdać sprawę, co poza celami fiskalnemi chce przeprowadzić. Przede wszystkiem zaś powinien sobie zdać sprawę z tego, czy w kraju jest dość bogactw, a tylko należy je lepiej, sprawiedliwiej rozłożyć, czy też przeciwnie najważniejszą potrzebą kraju jest powiększenie ilości bogactw, a natomiast sprawa regulowania podziału bogactw może być odłożona na później. W pierwszym wypadku powinien być silnie opodatkowany majątek i dochody, natomiast w drugim wypadku tego czynić nie należy. Jeżeli chcemy zwiększyć bogactwa kraju, musimy popierać wytwórczość, a zatem nie możemy do niej zniechęcać groźbą, iż znaczna część osiągniętych zysków będzie odebrana przez podatek. Podatek od zysków, o ile jest silnie postępowy, z konieczności rzeczy zniechęca przemysłowca do powiększania przedsięwzięcia, gdyż osiągnięty stąd zysk w znacznej części będzie mu odebrany. W okresie odbudowy przemysłu, gdy fabrykanci stoją przed koniecznością sprowadzania nowych maszyn, odnawiania budynków i t. p., nie wolno drogą wysokiego podatku odbierać im środków do ekspansji. Jeżeli w danym momencie społeczeństwo, czy państwo we własnym interesie chce korzystać z energji, ekspansywności i wysiłków przemysłowców, to musi im zapewnić swobodę działania i prawo do korzystania z osiągniętych zysków; inaczej przemysłowcy do pracy nie staną, ale będą szukali na innej drodze zaspokojenia swej energji i ambicji.
 
    W Polsce najsilniejszym niedomaganiem jest brak wszelkiego rodzaju towarów i produktów, a wobec tego rzeczą najważniejszą dla ogólnego dobra jest wzmożenie wytwórczości, rzeczą zaś dopiero wtórną jest podział. Tych gwałtownie brakujących dóbr państwo nie ma zamiaru samo wytwarzać, jak to usiłuje czynić bez powodzenia sowiecka Rosja — to zadanie pozostawione jest działalności prywatnej, ale jednocześnie państwo wprowadza silne opodatkowanie zysków przedsiębiorstw, czem, rzecz jasna, zniechęca przemysłowców do zwiększania produkcji i do powiększania fabryk. Jednocześnie zaś z podatkiem od zysków wprowadzany wysoki podatek od majątku i drugi od t. zw. „zysków wojennych” powodują, iż wielu kapitalistów boi się ujawnić swój majątek, trzyma go w ukryciu, czekając zmiany polityki rządu. Rezultatem zaś tego jest, iż przemysł nasz odżywa bardzo powoli. 

    Ta polityka rządu chybia zupełnie celu nie da bowiem wcale oczekiwanych korzyści fiskalnych; nie odbierze również na rzecz społeczeństwa lub państwa tej siły, jaką są w rękach kapitalistów pieniądze. Kapitaliści doskonale umieją się bronić i unikać ciosów, wymierzonych przez rząd; nie dzieje się tu im krzywda, nie o nich nam jednak chodzi, ale o interes narodowy, o interes państwa, które ponosi z tego powodu ciężkie straty.

     Gdy władzę nad państwem objął gabinet socjalistyczny Moraczewskiego, można się było łudzić, iż mając za sobą robotników, tak ważny czynnik ekonomiczny, rząd zdoła rozkazem zmusić przemysłowców do puszczenia w ruch fabryk i podda swej komendzie kapitały prywatne. Gdy jednak ta próba zakończyła się zupełnem niepowodzeniem ekonomicznem, a to niepowodzenie było powodem upadku ministerstwa socjalistycznego, to trzeba było inną obrać taktykę, trzeba było znieść bezcelowe i szkodliwe zarządzenia rządowe, otwierając szeroko pole inicjatywie i energji prywatnej. A jednocześnie logicznem dopełnieniem tego powinno być zabezpieczenie prawa własności, zabezpieczenie każdemu owoców jego pracy i przedsiębiorczości. Państwu pozostawała tylko rola kontrolera i regulatora tego życia ekonomicznego, które by tworzyli sami obywatele.

    Zamiast jednak dokonać tej przemiany, ci przedstawiciele ustroju kapitalistycznego, w których ręce przeszły rządy, kontynuują dalej połowiczny socjalizm pierwszego gabinetu, a nieraz idą nawet dalej od niego. Wzmocniono więc działalność „Urzędów walki z lichwą i spekulacją”, będących absurdem ekonomicznym, konfiskowano złoto, otwierając przemocą kasetki, odbierano dla państwa obce waluty i t. d. — powiększano chaos ekonomiczny, utrudniano, handel, zniechęcano doń ludzi uczciwych, a przez to zapanowali w niem ci, co skrupułów nie mieli. Zwiększyły się zastępy szmuglerów i pośredników, ale ani trochę wytwórczość.

    Cała dotychczasowa polityka ekonomiczna rządu polskiego wykazuje, iż jest on bezsilny w walce z tem, co uważa za złe, i nie ma mocy tworzyć tego, co za dobre poczytuje. To długie już doświadczenie niczego jednak nie nauczyło naszych rządców i z uporem usiłują podporządkować swym zarządzeniom co raz to nowe dziedziny gospodarcze. Niepowodzenia nie zmieniają ich ślepej wiary we wszechmoc i mądrość ich pomysłów i decyzji. Pomimo tego, iż rozdział węgla przez państwo daje fatalne rezultaty — rząd bierze w swe ręce podział papieru. Wprowadzenie ceny przymusowej na kartofle daje ujemne rezultaty — nie powstrzymuje to rządu od ogłoszenia ceny przymusowej na mięso, mydło i t.d.
 
    Coraz ciaśniej, coraz groźniej zaciska się obręcz, krępująca działalność ekonomiczną jednostek. Urzędnik wyznacza każdemu obywatelowi, ile ma jeść i kiedy, ile ma używać węgla w warsztacie lub fabryce, po ile ma kupować towary, po ile sprzedawać i t. d., i t. d. W tym duszącym uścisku ograniczeń i zakazów obywatel traci ochotę, a nieraz i możność pracy samodzielnej, pracy twórczej i coraz częściej od niej ucieka.
 
    Dokąd nas prowadzi ta polityka? Rzeczą najgroźniejszą jest może właśnie to, iż tego nie widzą ci, co tą polityką kierują. To, co się dzieje, nie jest bowiem urzeczywistnieniem żadnego programu. Nie jest to budowanie świata na nowych podstawach sprawiedliwości socjalnej. Polityka gospodarcza rządu jest jeno tępem stosowaniem w ustroju kapitalistyczno—indywidualistycznem zasad wiary socjalistycznej we wszechmoc państwa i biurokracji.

    Ten brak jasnego, jednolitego, logicznego programu ekonomicznego w rządzie, mieszającym się szeroko do spraw gospodarczych, jest jedną z zasadniczych przyczyn krytycznej sytuacji ekonomicznej, a może nawet jest przyczyną główną. 
 
 
    Nić przewodnia polskiej gospodarki

    Pewien nasz znany ekonomista oświadczył na zjeździe naukowym, że wojna światowa zburzyła do szczętu podstawy dotychczasowej ekonomji politycznej, a więc do tylu ruin przybywa jeszcze jedna smutna ruina, do tylu ofiar kataklizmu dziejowego jeszcze jedna tragiczna ofiara; poległa w kwiecie wieku nauka ekonomiczna, a jej niepogrzebane kości bieleją żałośnie na odludnem pustkowiu. Był to zjazd naukowy, a więc ten i ów wzruszył ramionami na taką wieść o gwałtownym zgonie jednej z nauk. Wśród uczonych utrzymuje się nie wiadomo na czem oparte przekonanie, że nauki są nieśmiertelne.

     Swoją drogą, gdy się patrzy na ten świat powojenny, to nieraz przychodzi na myśl, że kto wie, czy nasz znany ekonomista nie miał słuszności. Na przykład rzecz taka: do podstawowych zasad ekonomji należało dawniej, że z próżnego i Salomon nie naleje, a tymczasem dziś wygląda tak, jak gdyby różne Salomony wciąż nalewały z próżnego. Choćby ta nasza Rzeczpospolita. Kraj ten przed wojną należał do najuboższych w Europie, wojna zrujnowała go niesłychanie, a po wojnie produkcja nie może się poprawić. Przemysł nie wytwarza i jednej piątej tego, co dawniej, wydobycie w kopalniach spadło do 60%, rolnictwo daje coraz gorsze plony i nie jest w stanie wyżywić całej ludności, jakkolwiek wszyscy powtarzają chórem, że jesteśmy krajem rolniczym. Produkcja jest znacznie mniejsza niż dawniej, ale za to wydatki wzrosły ogromnie. Prowadzimy kosztowną wojnę, budujemy państwo, tworząc armję urzędniczą, „jakiej człowiek nie widział, i dzieje nie pomną” , a przy tem wszystkiem na ogół przynajmniej nie znać w życiu codziennem niedostatku, a nawet oszczędności. Owszem stopa życiowa ludności wiejskiej niewątpliwie się podniosła, w miastach jest wprawdzie nie mało ukrytej nędzy, ale na zewnątrz przynajmniej nie tylko nie widać braku, lecz rzuca się w oczy zbytek. W miejscach rozrywek, w restauracjach i cukierniach tłumno jak nigdy, w sklepach pomimo zawrotnych cen ludzie szturmem zdobywają towary, a ulicami przeciągają nieprzejrzane łańcuchy wspaniale przystrojonych dam na niebotycznych obcasach. Skąd się bierze na to wszystko?
 
    W tych czasach zepsucia i grzechu cudy należą do przypadków rzadkich, trzeba więc szukać ziemskich przyczyn i racji.
 
    W okolicznościach normalnych cały dochód narodu daje się z gruba podzielić na cztery części zależnie od przeznaczenia.
 
    Pierwsza część służy do bezpośredniego zaspokojenia różnych potrzeb życiowych, a więc na pożywienie, odzież, opał i t. d. 

    Część druga wychodzi na utrzymanie w stanie używalności majątku narodowego, albo ściślej kapitału narodowego: na remont domów i budynków przemysłowych, na reperacje maszyn, dróg i t. d. 

    Część trzecia jest przeznaczona na amortyzację kapitału. Mianowicie te dobra, które stanowią kapitał narodowy, jak budynki, maszyny, narzędzia, urządzenia kopalniane i t. d., pomimo starannego utrzymywania w końcu jednak dziękują za służbę czy to skutkiem zbyt daleko posuniętego zużycia, czy dlatego, że przestają czynić zadość zmienionym wymogom gospodarczym; trzeba więc je amortyzować, t. j. zastępować nowemi.
 
    Naród musi poświęcać część dochodu na dwa ostatnie cele. O to obowiązani są dbać właściciele ziemi, domów, kopalń, fabryk i t. d. pod odpowiedzialnością osobistą. Jeżeli któryś z nich zaniedba tego obowiązku, jeżeli np. fabrykant nie remontuje i nie amortyzuje swych maszyn, budynków i instalacji, to automatycznie spada nań kara pod postacią strat pieniężnych i bankructwa.
 
    Jeżeli cały dochód wystarcza tylko na trzy pozycje powyższe, to kapitał narodowy zostaje utrzymany w całości, ale nie ma postępu gospodarczego. Przy końcu roku kraj jest równie zamożny jak był na początku. Postęp gospodarczy wymaga jeszcze czwartej pozycji, która nazywa się oszczędnością. Ludność dobrowolnie ogranicza się w spożyciu, aby powiększyć kapitał. Skutkiem tego przy końcu roku kraj posiada więcej domów, więcej fabryk, więcej dróg i t. d., niż na początku. W roku następnym ludność wyprodukuje więcej bogactw, bo polepszyły się warunki pracy, a więc będzie mogła powiększyć spożycie, nie zwalniając procesu kapitalizacji.

    W czasach normalnych dochód narodowy pokrywa wszystkie cztery wymienione pozycje, dziś jednak dzieje się inaczej. Dziś prawie cały dochód wychodzi na pozycję pierwszą, trzy zaś pozostałe są uwzględniane w stopniu nader słabym. Zwłaszcza pozycje trzecia i czwarta prawie wcale nie figurują w budżecie naszym. Kraj nie tylko nie wytwarza kapitałów nowych, ale nawet nie odnawia zużytych części kapitału obecnego. To jest najwybitniejszy rys charakterystyczny dzisiejszego położenia gospodarczego Polski, i tem się przede wszystkiem tłomaczy ten pozorny dobrobyt, który tak rzuca się w oczy. Kraj zjada swój kapitał, a więc ubożeje. W miarę zmniejszania się kapitału musi kurczyć się dochód, a następstwem będzie niedostatek. Może to wywołać ciężkie przesilenie ekonomiczne, a nawet polityczne.

     Drugą okolicznością, potęgującą spożycie, są pożyczki, zaciągane za granicą w postaci różnych materjałów, potrzebnych dla armji, a także żywności i odzieży dla ogółu mieszkańców. Kraj ubogi w kapitały zwykle przyciąga oszczędności zagraniczne. Jest to zjawisko normalne, które w różnych postaciach można było obserwować i przed wojną. Ale w czasach normalnych pożyczka zagraniczna idzie zwykle na czwartą z wymienionych pozycji. Powiększa ona kapitał narodowy, a więc powiększa i dochód kraju. Ten przyrost dochodu jest tak znaczny, że można zeń opłacić procenty, amortyzować kapitał, i jeszcze coś pozostaje na czysto. Oczywiście taka pożyczka jest dla kraju korzystna, a przynajmniej korzystna pod względem gospodarczym. Natomiast pożyczki obecne wychodzą całkowicie na pozycję pierwszą. Powiększają one spożycie bezpośrednie, lecz nie pomnażają kapitału. W przyszłości trzeba będzie je spłacać z dochodu ogólnego, co również pogorszy nasze położenie gospodarcze.

     Z powyższego przedstawienia rzeczy wynika, że stan obecny naszego gospodarstwa narodowego jest wysoce niepomyślny, a nawet groźny. Nasz bilans gospodarczy jest ujemny, t. j. spożywamy więcej niż wytwarzamy. Przyczyny takiego stanu rzeczy są różnorodne. Niektóre z nich posiadają charakter siły wyższej, a przynajmniej leżą poza sferą stosunków gospodarczych. Należy do nich np. wojna, którą musimy prowadzić, bo w grze jest coś ważniejszego od dobrobytu, bo chodzi o niepodległość. Wojna z jednej strony ogromnie powiększa spożycie, a z drugiej zmniejsza produkcję, odrywając od rolnictwa i przemysłu najsilniejsze dłonie. Ale są przyczyny innego rodzaju, przyczyny, w których nie ma nic musowego, które zależną od nas i przez nas mogą być usunięte. Są to różne szczegóły naszej polityki gospodarczej, i właśnie nad tą sprawą warto się głębiej zastanowić.

     Nikt nie posądzi naszej polityki gospodarczej o to, że świadomie trzyma się jakiejś linji przewodniej, że posiada chociażby najbardziej mglistą świadomość swych celów i środków. Wszystko tu jest dorywcze, wszystkie usiłowania są skierowane do zaspokojenia potrzeb chwili bieżącej, troska o przyszłość nawet najbliższą jest gościem wielce rzadkim i zwykle niepożądanym. Swoją drogą i w tej dziedzinie naturalnym biegiem rzeczy, niezależnie od woli ludzkiej, wytworzyły się pewne wyraźne kierunki. Gdy na wiosnę topnieją śniegi, to wody automatycznie kierują się według naturalnych linji największego spadku terenu. I na terenie polityki gospodarczej istnieją linie największego spadku. 

    Gdyby ktoś sądził politykę gospodarczą naszego państwa z bezwzględnym objektywizmem, nie wgłębiając się wcale w psychologję sfer rządzących, gdyby rachował się jedynie z czynami, ignorując całkowicie słowa i zamiary, to przyszedł by do wniosku, że władzom naszym chodzi głównie o dwie rzeczy, po pierwsze o to, aby naród jak najmniej wytwarzał, po wtóre, aby jak najwięcej spożywał. Oto są niektóre środki państwowo-gospodarcze, zmierzające bezpośrednio do obniżenia produkcji.
 
    1. Rząd zwalczał system płacy akordowej, przy którym wydajność pracy utrzymuje się na znośnej wysokości, a protegował płacę dniówkową, przy której wydajność zwłaszcza na robotach publicznych zeszła prawie do zera. Zdaje się, że pod tym względem nastąpiła jednak pewna zmiana poglądów i taktyki, czego Rzeczpospolita Polska może sobie szczerze powinszować. 

    2. Państwo nasze żywiło olbrzymie rzesze bezrobotnych i prowadziło nikomu niepotrzebne roboty publiczne w sposób, urągający najelementarniejszym zasadom gospodarczym, gdy brakowało rąk roboczych w rolnictwie i przemyśle. Podobno i pod tym względem nastąpiło polepszenie, ale należy obawiać się recydywy po zawarciu pokoju. 

    3. Mamy nadmiar świąt. Naród polski oprócz 52 lub 53 niedziel obchodzi jeszcze dwadzieścia kilka rozmaitych dni świątecznych, które czci nie tylko nabożeństwem, ale również wstrzymaniem się od pracy i powiększeniem spożycia. Takie świętowanie jest rzeczą kosztowną. Sama Kongresówka traciła na tem przed wojną nie mniej od 70 miljonów rubli. Obecnie w całej Polsce przyjemność ta kosztuje wiele miljardów marek. W innych krajach Zachodu zarówno protestanckich, jak i katolickich, święta te pokasowano albo przeniesiono na niedziele, my tylko opieraliśmy się wytrwale tym grzesznym dążeniom świeckiego postępu. Wreszcie sam papież Pius X wdał się w tę sprawę i polecił zredukować liczbę dni świątecznych. A trzeba wiedzieć, że Rzym nigdy nie działa zbyt pośpiesznie. Woli raczej zaczekać z niezbędną reformą jakieś stulecie lub dwa, niż żeby miano mówić, że postępuje bez należytego zastanowienia. Jeżeli przeto papież uznał, że możemy mniej nieco świętować, to już było rzeczą tak dobrze jak pewną, iż nie popełnimy wielkiego grzechu, kasując pewną liczbę uroczystości. Ale duchowieństwo polskie jest jeszcze przezorniejsze od papieża, namyślało się też głęboko kilkanaście lat, czy zastosować się do woli Ojca Świętego. Wreszcie po długich i gruntownych deliberacjach episkopat przyszedł do wniosku, że trzeba zrobić jakieś ustępstwo wymaganiom czasu, i zgodził się na skasowanie sześciu czy siedmiu świąt, takich najmniej potrzebnych. Pomimo to wszystko władze świeckie wciąż jeszcze się wzdragają. Nie mogą zdecydować się nawet na skasowanie owych sześciu świąt, widocznie obawiając się grzechu, czy też może tego, że kraj się zanadto zbogaci.

     4. Cieszymy się niczem nieskrępowaną swobodą strajków i korzystamy z niej w całej pełni, natomiast de facto skasowano swobodę pracy. Gdy związek zawodowy ogłosił strajk, a czyni to regularnie co kilka tygodni, to kijem zmusza do próżnowania wolnych obywateli Rzeczpospolitej, którzy bądź co bądź pragnęliby pracować. Rząd nie próbuje reagować przeciw tym metodom wolnościowym, udając, że o niczem nie wie.
 
    5. Pomimo to rząd i sejm uważały, że naród polski jeszcze za wiele pracuje, i aby położyć nareszcie kres temu zdrożnemu nałogowi, zabroniły pod surowemi karami pracować dłużej, niż ośm godzin dziennie, a w sobotę tylko sześć. Jeżeli i to nie pomoże, to władze chwycą się środków radykalniejszych.
 
    Wszystkie te środki zmierzają bezpośrednio do zabicia wytwórczości, ale w tym samym kierunku działają, zapewne wbrew woli sprawców, różne inne zarządzenia władzy. Życie gospodarcze kraju zostało wtłoczone gwałtem w jakiś potworny aparat, złożony z dziesiątka monopolów i nieprzebranej gęstwiny zakazów i formalności, złożony z licznych urzędów, wytężających wszystkie siły, aby zatruć życie burżujowi, który pomimo wszystko jeszcze by coś chciał produkować. Aparat ten naprędce sklecony nieudolnemi rękami dyletantów, nieuznających ani nauki, ani doświadczenia dziejowego, tamuje zupełnie działalność gospodarczą, a przy tem wywołuje różne całkiem nieoczekiwane zjawiska, jak np. następujące. Kraj się dusi w więzach biurokratycznych i odruchowo broni się przeciw gwałtowi. Dziesiątki tysięcy ludzi porzuca warsztaty, fabryki, rolę, porzuca pracę produkcyjną i poświęca się różnym rodzajom nielegalnego handlu, czyli szmuglu. Ludzie ci zarabiają bardzo dobrze, co już samo przez się jest wskazówką, że spełniają oni ważną funkcję ekonomiczną, że bez nich kraj byłby narażony na poważne niedogodności, a może nawet klęski. Bez szmuglu wieś marnowałaby produkty, a w miastach panowałby głód. Tak więc rząd tamuje wszelkiemi siłami naturalne funkcje organizmu gospodarczego, a ludność poświęca masę sił, aby przezwyciężyć wzniesione tamy.

     Tak zwalcza się wytwórczość, ale jednocześnie czyni się wszystko, aby zwiększyć spożycie, czyli aby nie pozwolić oszczędzać, bo to wychodzi na jedno. Oszczędzanie w naszej Rzeczpospolitej już z tego względu stało się niemal niepodobieństwem, że normalnie oszczędności przechowują się przynajmniej podczas powstawania, a często i potem, w postaci pieniędzy, a zatem istnienie pieniądza, i to pieniądza o wartości niezmiennej, jest koniecznym warunkiem tej funkcji gospodarczej. Nasze marki nie nadają się zupełnie do tego celu. Któż będzie oszczędzał i przechowywał papierki, które tracą co dzień na wartości. Byłoby to to samo, co trzymać wodę w koszu? Każdy stara się jak najprędzej pozbyć polskich marek, chociażby nabywając rzeczy zbędne. To właśnie wywołuje owo nadmierne spożycie, które nadaje krajowi złudne pozory zamożności.

    Niewątpliwie Ministerstwo Skarbu, czyniąc z maszyny drukarskiej główne, prawie jedyne, źródło dochodów państwowych, i rujnując w ten sposób aparat monetarny kraju, nie przewidziało takiego skutku, jak nie przewidziało i innych następstw swej polityki, ale rząd nasz zwalcza oszczędność i innymi sposobami, bezpośrednio i świadomie. Do tego głównie służy Urząd Walki z lichwą i spekulacją, który dba o to, aby ludzie nie robili zapasów, aby wszelkie dobra były spożywane jak najprędzej. Nie można więc przechowywać oszczędności ani w markach, ani w towarach, pozostają pieniądze zagraniczne, złoto i srebro, ale Ministerstwo Skarbu i na to patrzy krzywem okiem, a od czasu do czasu urządza prawdziwe wyprawy karne przeciw niepoprawnym grzesznikom, którzy uwzięli się oszczędzać i w tych dobrach składają swe oszczędności.

    Koroną tej walki z oszczędnością jest prawo z d. 29 kwietnia r. b. o przerachowaniu długów przedwojennych. Ministerstwo Skarbu przeprowadzając to prawo, ukarało surowo tych przestępców, którzy oszczędzali dawniejszymi czasy, składając oszczędności w listach zastawnych i w pożyczkach hipotecznych, i którym to jakoś uchodziło na sucho. Dostaną oni za sto rubli przedwojennych, za sto rubli złotych, 216 marek obecnych, których wartość jest nie większa od wartości trzech rubli złotych. Za zbrodnię oszczędności zabiera się im 97% ich mienia. Nie subtelizując zbytnio, można powiedzieć, że właściciele sum hipotecznych oraz listów zastawnych zostali wywłaszczeni na rzecz właścicieli ziemskich i kamieniczników. Pomińmy moralną fizjognomję tej całej sprawy, która zaiste nie jest zbyt powabna, ale zastanówmy się, jaką regułę gospodarczą ustanawia to prawo dla polskiego gospodarza i pracownika? Mówi mu ono wielkim głosem, że oszczędność jest rzeczą złą i głupią. Niechaj nikt nie oszczędza, aby np. zabezpieczyć sobie spokojną starość, a gdy kto już nie może zapracować na życie, to niech się powiesi, jak to niewątpliwie uczyni większa część tych ludzi, których obdarto w tak okrutny sposób.

     Jednem słowem rujnuje się wytwórczość, a natomiast wprost zmusza społeczeństwo do rozrzutności i marnotrawstwa; fatalne skutki polityki takiej niewątpliwie nie każą na siebie zbyt długo czekać.

    Byłoby jednak całkiem niesłusznie zwalać winę za to wszystko na rząd, lub sejm, a więc na jednostki lub instytucje. Rzeczpospolita Polska nie może być zaliczona do krajów konstytucyjnych, gdyż nie mamy konstytucji, pomimo to jednak władze nasze są wielce wrażliwe na głos społeczeństwa. Rząd nasz to jak płomyk świecy, chylący się za każdym powiewem opinji publicznej. Gdyby jakiś większy odłam społeczeństwa powrócił do wiary w czarownice, to natychmiast powstałby Urząd Walki z Czarami i Magją. Urząd ten łowiłby osoby płci nadobnej, podejrzane o praktyki czarodziejskie, i pławiłby je w Wiśle.
 
    I obecna polityka ekonomiczna została przeważnie narzucona naszym władzom państwowym przez opinję publiczną. Prawie każde zarządzenie było następstwem natarczywych żądań całego społeczeństwa, albo jakiegoś odłamu, wywierającego przemożny wpływ na bieg spraw państwowych. Gdyby rząd spróbował kierować się wskazówkami nauki i zdrowego rozsądku, gdyby ośmielił się zlekceważyć jeden z licznych przesądów, tworzących credo ekonomiczne ogółu, to następstwem byłby niewątpliwie ostry zatarg wewnętrzny, zatarg w położeniu dzisiejszem wielce niepożądany, a nawet niebezpieczny, i rząd padłby pierwszy jego ofiarą. Z tego wynika nieodbicie fatalny wniosek, że polepszenie polityki gospodarczej może przyjść dopiero wówczas, gdy ogół Polaków, a przynajmniej oświecony ogół, zdobędzie się na racjonalniejsze poglądy ekonomiczne. 

    Żołnierze nasi założyli na polu bitwy mocne podwaliny niepodległości ojczyzny; można na tych podwalinach wznieść wspaniałą budowę, ale do tego niezbędne są praca, energja, a przede wszystkiem pewne minimum oświaty politycznej i polityczno-gospodarczej. Ten ostatni warunek jest tem niezbędniejszy, że wszyscy pragniemy liberalnego ustroju państwowego, w którym o wszystkich sprawach powinna decydować w ostatecznej instancji wola narodu. A więc trzeba się uczyć, upłynął wiek złoty! Trzeba się uczyć, jeżeli pragniemy utrwalić niepodległość Polski na zewnątrz i ugruntować wolność wewnątrz. 
 
 
    Waluta polska

    Na smutnym obrazie naszego życia ekonomicznego najczarniejszą plamę tworzy sprawa waluty. Marka polska bezustannie traci wartość zarówno w kraju jak i zagranicą i coraz częściej traktowana jest jako rzecz bezwartościowa. Na ten bezustanny spadek wartości pieniędzy narzeka ogół ludności, ale natomiast w niektórych sferach rządowych istnieją poglądy, uważające spadek waluty za rzecz pożądaną. Pochodzi to z niezrozumienia skutków ekonomicznych i moralnych, jakie powoduje codziennie zmniejszająca się wartość marki.

     Z jakiegokolwiek punktu na tę sprawę spojrzymy, zawsze spotykamy tylko skutki ujemne. Pod każdym względem obniżająca się stale wartość pieniędzy jest zjawiskiem szkodliwem.

    Początkowo część socjalistów i radykałów patrzyła życzliwem okiem na to zjawisko, widząc w niem klęskę kapitalistów. I rzeczywiście nie jeden kapitalista został w ten sposób zrujnowany, ale na czyją korzyść? — posiadacze kapitałów wypożyczonych (sum hypotecznych, lokat w bankach, obligacji, listów zastawnych i t. d.) na rzecz swych wierzycieli, a posiadacze gotówki na rzecz państwa. Czyli innemi słowy dłużnik stracił na korzyść swego wierzyciela. Klasa posiadająca nie została w ten sposób wcale dotknięta jako całość, ale tylko jedna jej część straciła na rzecz innej. Pewną chwilową korzyść osiągnęło też państwo, będące dłużnikiem za wypuszczone banknoty. Korzyść, w ten sposób osiągnięta, została jednak bardzo szybko zniszczona przez to, iż państwo w tej obniżonej przez siebie walucie odbiera należności ze swych przedsiębiorstw i z podatków. Jeżeli zaś teraz zanalizujemy, kogo głównie dotyka strata wartości gotówki, będąca zyskiem państwa, to zobaczymy, iż nie ludzi bogatych, gdyż ci nie trzymają zwykle gotówki, ale ją umieszczają w domach, majątkach, fabrykach. Jest rzeczą znaną, iż im człowiek bogatszy, tem ma procentowo mniej gotówki. Obniżając wartość pieniędzy, państwo osiąga zatem korzyść kosztem drobnych oszczędności, które są zbyt małe, aby mogły być lokowane, a także kosztem sum kieszonkowych, jakie każdy obywatel, każda rodzina ma na najbliższe wydatki.
 
    Człowiek bogaty, posiadający poza gotówką inne wartości, stratę na spadku waluty znosi stosunkowo łatwo, a nieraz ma możność zrekompensować się zyskiem na innej części swego majątku. Obniżanie się waluty głównym zatem ciężarem spada na klasy, utrzymujące się z własnej pracy, w ich rękach najboleśniej kurczy się wartość posiadanych pieniędzy. Przeszło rok trwające nasze smutne doświadczenie ze spadkiem waluty wykazało niezbicie, iż spadek ten najdotkliwiej dotyka ludzi żyjących z własnej pracy. Stwierdzili to bardzo wyraźnie publicyści i ekonomiści zarówno socjalistyczni, jak i radykalni i bardzo ostro przeciwko temu zjawisku wystąpili. (Zjazd Demokratyczny, „Trybuna”, „Naród”). 

    Pisarze tego obozu wpadli teraz jednak w drugą ostateczność i, kiedy początkowo widzieli w obniżeniu marki ruinę kapitalistów, teraz głoszą, iż bezustanna dewaluacja wychodzi tylko na korzyść klas posiadających, które w ten sposób bogacą się kosztem pracujących. 

    Jest to pogląd fałszywy, są zapewne jednostki, które z tego tytułu osiągają zyski, ale ogół przemysłowców, kupców i ziemian jest boleśnie dotknięty spadkiem wartości pieniędzy, gdyż uniemożliwia mu on racjonalną i intensywną gospodarkę. Bezustanny spadek wartości pieniędzy szalenie utrudnia wszelkie kalkulacje, uniemożliwia długoterminowe umowy, kontrakty, czyni prawie niemożliwą rzeczą zakupy za granicą, będące koniecznością wobec zniszczenia kraju — a przez to opóźnia sprawę ekonomicznego odrodzenia. Do tego zaś wszystkiego trzeba dodać iż spadek wartości waluty hamuje kredyt, będący dźwignią przemysłu, gdyż nikt nie chce pożyczać pieniędzy na 10 czy 12% rocznie, widząc jak pieniądze tyleż albo i więcej tracą na wartości w ciągu miesiąca. Kredyt zaś, nieodzowny zawsze dla życia gospodarczego, teraz jest jeszcze ważniejszy z dwóch powodów: 1) warsztaty pracy są na ogół zniszczone, a ich zasoby wyniszczone przez wojnę, 2) spadek waluty powoduje stałą konieczność zwiększania kapitału obrotowego, co daje się bardzo silnie odczuć także i w handlu. 

    Z tych wszystkich powodów bezustannie trwający spadek wartości marki polskiej jest zasadniczą i główną przyczyną zastoju gospodarczego, a dla przemysłu oraz handlu jest tak samo klęską, jak dla klas, żyjących z pracy rąk własnych. Prawdę tę zaciemniają pozory wielkich zysków, jakie w markach osiągają pewne kategorje kupców i przemysłowców, ale i te nawet zyski w większości wypadków są złudzeniem. Rozpatrzmy interesy przemysłowca z działu, który doskonale teraz zarabia — drukarza. Weźmy zakład duży, który rozporządzał na początku roku (1.I.1920) kapitałem obrotowym 500 000 mk. Drukarz ten za 400 000 mk. kupił papieru i innych surowców, a 100 000 mk. włożył w robociznę i w ciągu dwóch miesięcy wykonał kompleks robót, które kosztowały 500 000 mk., a za które wziął 750 000 mk. Zysk olbrzymi! 50% w ciągu dwóch miesięcy t. j. 300% w ciągu roku. Sprawa zdaje się kwalifikować do Urzędu Walki z lichwą, a jeżeli urząd ten nie skonfiskuje tego „lichwiarskiego” zysku, to go w znacznej części odbierze państwo za pomocą „podatku od zysku wojennego”, który w tym wypadku wyniesie 60% zysku. Zobaczmy teraz, jak się przedstawia ta sprawa na tle spadku waluty. Gdyby tego spadku nie było, drukarz miałby istotnie 250 000 mk. zysku, które mógłby wycofać lub włożyć w powiększenie zakładu, gdyż początkowy kapitał 500 000 pozwoliłby w dalszym ciągu w dotychczasowych rozmiarach prowadzić roboty. Teraz jednak sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Drukarz nie zmniejszając na własne potrzeby ani o jedną markę swego kapitału obrotowego, rozpoczyna nową produkcję w dniu 1—go marca z kapitałem 750 000 mk., które w tym samym co poprzednio stosunku rozdziela na papier 600 000 mk., na robociznę 150 000 mk. Teraz jednak za te sumy kupi tylko 2/3 tej ilości papieru jaką kupił w styczniu, i kupi również mniejszą ilość dni roboczych. Cena papieru i robocizny poszła w górę przeszło o 50%. Pomimo więc tak pokaźnego zysku kapitał obrotowy nie pozwoli na produkcję w dawnych rozmiarach, i to samo powtórzy się na 1—go maja i t. d. Drukarz ma olbrzymie zyski, ale coraz mniej papieru, smarów i t. d. To samo da się powiedzieć o większości innych gałęzi przemysłu. To samo dzieje się w handlu. Jako zasadę można przyjąć, że suma, otrzymana za sprzedaż dzisiaj z dużym (lichwiarskim) zyskiem towaru, kupionego wczoraj, nie wystarcza na kupienie takiej samej ilości towaru jutro. Kupcy mają coraz więcej marek, ale jednocześnie coraz mniej towaru, który jest przecież istotnym znakiem ich zamożności.

    Marka polska spada tak szybko, iż dogonić zyskiem jej spadek jest rzeczą wielce trudną. Nie tylko też klasy pracujące tracą z tego powodu, ten sam los spotyka większość kupców i przemysłowców.

    Za ten stan rzeczy wini się spekulację, paskarstwo, kiedy tymczasem jest on koniecznym następstwem ciągłego wzrostu liczby banknotów, a spekulacja o ile odgrywa w ogóle jaką rolę, to bardzo podrzędną. Wyobraźmy sobie na chwilę, iż zwiększająca się liczba marek nie wywołuje ich spadku w stosunku do walut obcych, to wtedy za te nowe emisje moglibyśmy kupować franki, dolary i funty, a za nie towary za granicą, które, według kursów z r. 1918, byłyby tańsze niż krajowe. Wobec tego wszyscy by kupowali towary zagraniczne. Przemysł krajowy upadłby, a Polska żyłaby z druku swych pieniędzy; im więcej by ich wydrukowała, tem większą ilość towarów dostałaby zza granicy.

     Rzecz jasna, iż taki stan rzeczy nie da się pomyśleć, byłby to bowiem absurd ekonomiczny. A z tego wynika, iż zwiększanie ilości pieniędzy papierowych musi powodować obniżanie się ich kursu w stosunku do innych walut, przy czem obniżanie to musi iść w tem tempie, aby było większe niż spadek wartości pieniędzy w stosunku do towarów, znajdujących się w kraju.

    Pierwsza część tego prawa jest ogólnie znana, natomiast druga jego część nie została dotąd, o ile wiem, wykazana. 

    Druk pieniędzy papierowych, nie przedstawiających żadnego realnego dobra i traktowany jako dochód państwa, powoduje spadek wartości danej waluty do walut innych — tośmy wykazali wyżej. Pomimo jednak spadku pieniędzy papierowych czyż nie jest jeszcze interesem dla państwa płacić 3, 10, a może nawet i 100 razy więcej tych bezwartościowych banknotów za obce waluty i kupować za nie towary zagraniczne? Pomimo spadku pieniędzy papierowych można by w ten sposób uczynić z nich zawsze źródło dobrobytu. Co znowu jest absurdem, niemożliwością.

    Druk pieniędzy papierowych, nie mających zabezpieczenia, musi zatem nie tylko powodować ich spadek, ale również musi sprowadzać upadek dowozu zagranicznego, a to nastąpi wtedy, gdy towary krajowe staną się tańsze od zagranicznych, i przywóz nie będzie się opłacał. Towary zaś krajowe staną się tańsze od zagranicznych, gdy wartość pieniędzy papierowych więcej spadnie w stosunku do obcych walut niż do towarów.

     Iż tak się dzieje, widzimy z własnego doświadczenia [2]. W chwili powstania państwa polskiego w końcu roku 1918 ceny były u nas nieco wyższe niż za granicą, t. zn. za markę polską, zmienioną na franki lub dolary, można było w odpowiednich krajach kupić więcej niż w Polsce. Ten stan rzeczy trwał przez parę miesięcy do czasu rozpoczęcia druku pieniędzy na zaspokojenie potrzeb państwa, po czem zaczął się radykalnie zmieniać i obecnie kurs marki jest taki, że można zań znacznie więcej kupić w Polsce, niż po zamianie na obcą walutę za granicą. 
 
     A odwrotną stroną tej sytuacji jest, iż za dolary i funty, zamienione na marki, Amerykanie i Anglicy znacznie więcej kupują towarów w Polsce niż u siebie.
 
    Ten fakt, iż z powodu druku pieniędzy papierowych więcej od innych dóbr drożeją waluty kruszcowe, ma doniosłe i bardzo dla nas ujemne znaczenie — odnoszą bowiem z tego powodu korzyści posiadacze obcych walut, to jest cudzoziemcy, a tracimy my. Tracimy podwójnie. Raz wtedy, gdy kupujemy niezbędne przedmioty za granicą, za które musimy płacić drogiemi obecnie walutami, drugi zaś raz wtedy, gdy kupują u nas cudzoziemcy za swoje pieniądze. Wskutek naszej papierowej waluty przepłacamy obce towary i zbyt nisko sprzedajemy własne. Każda nowa emisja, obniżająca kurs marki, zwiększa jeszcze na naszą niekorzyść różnicę między szacunkiem naszego majątku, a wartością obcych walut. Dziś nasz majątek, wyrażony w dolarach, jest znacznie mniejszy niż w r. 1918, i ten stan jeszcze się pogorszy, o ile nie zostanie położony kres zaspakajaniu potrzeb państwa przez druk pieniędzy.
 
    Powiększanie ilości pieniędzy papierowych i towarzysząca temu dewaluacja oprócz wielkich strat ekonomicznych tak dla jednostek, jak i dla całego kraju, przynosi również wielkie szkody moralne. Bezustanny spadek wartości pieniędzy niszczy jedną z podstawowych cnót społecznych: oszczędność. Jeżeli bowiem chodzi o szerokie masy, to tam oszczędność wyraża się w formie odkładania pieniędzy, składania ich do banków, kupowania obligacji i t. d. Odkładanie pieniędzy staje się jednak rzeczą bezcelową, gdy wartość tych pieniędzy bezustannie się zmniejsza. Czyż warto jest odmówić sobie kupna, dajmy na to, ubrania i odpowiednią sumę pieniędzy odłożyć, gdy doświadczenie wskazuje, iż za rok zaoszczędzona suma będzie miała znacznie mniejszą wartość i może już tylko wystarczy na kupno kamizelki. Wobec tego zamiast oszczędzać lepiej jest obracać wszystkie pieniądze na kupno przedmiotów, które dopiero kiedyś, w przyszłości mogą być potrzebne. Tak każe czynić roztropność i doświadczenie ostatnich dwóch lat. I wobec tego zanika oszczędność, a zjawia się rozrzutność. Ludzie przestają zabezpieczać się od chorób i na starość, bo przecież nie można tego czynić, mając pieniądze, których wartość topnieje w ręku, jak lód w lecie. Ginie cnota przezorności. A zanik tych dwóch cnót oszczędności i przezorności musi się odbić bardzo szkodliwie na całem życiu społecznem i narodowem.

     Z winy pieniędzy papierowych nikt dziś w Polsce nie może marzyć o tem, aby z własnej pracy drogą oszczędności dojść do posiadania własnego warsztatu pracy, bo w miarę wzrastania oszczędzonego kapitału rośnie cena wszystkich przedmiotów. Ludzie żyjący z pracy własnej z niepokojem muszą myśleć, co się stanie z nimi na wypadek niezdolności do pracy, i nie są w stanie przeciwko temu się zabezpieczyć. Rzecz jasna, iż nie wpływa to dodatnio na usposobienie ludności; wzmacnia zawiści klasowe i wzmacnia dążenia przewrotowe.

     Odbija się to także na życiu ekonomicznem. Prędzej czy później spadnie na społeczeństwo utrzymywanie inwalidów pracy, którzy sami nie mogli swego losu zabezpieczyć. A co jeszcze ważniejsze, brak oszczędności wywołuje zbyt duże spożycie, i wskutek tego szerokie masy ludności nie wytwarzają nowych kapitałów na zwiększenie istniejących warsztatów pracy lub na budowę nowych. W każdem zdrowem społeczeństwie oszczędności idą na powiększenie produkcji, u nas oszczędności nie ma, a zatem przemysł i rolnictwo nie otrzymują nowych środków na odrodzenie się po ruinie wojny. To, co mogą odłożyć kapitaliści, jest znikomo małą częścią tego, co może oszczędzić cały naród, a zresztą, jakeśmy wyżej przedstawili, przemysłowcy, nawet mając wielkie zyski, także cierpią na niedostatek kapitału obrotowego.
 
    Pieniądz papierowy i stały spadek jego wartości jest główną przyczyną zastoju gospodarczego, jest przeszkodą odrodzenia ekonomicznego, a jednocześnie jest ojcem rozrzutności i niszczycielem oszczędności i przezorności.

     Nie dość na tem, spadek marki jest także jedną z głównych przyczyn bezustannych strajków robotniczych. Gdy wartość pieniądza spada, a cena towarów idzie w górę, wtedy, rzecz jasna, pracownicy muszą żądać większej zapłaty, oni także muszą prowadzić wściekłą gonitwę bez końca za uciekającą wartością marki. Na tym zaś tle mamy ciągłe nieporozumienia i perjodyczne strajki. 

    Nadmierny rozrost spekulacji to także dziecko naszej waluty. Gdy pieniądz zmienia swą wartość, każdy musi się z tem liczyć i odpowiednio się przeciwko temu zabezpieczać. I dlatego dziś każdy kupiec, każdy przemysłowiec, każdy rolnik musi spekulować, musi jak gdyby grać na giełdzie. W każdem wyliczeniu musi przedsiębiorca oprócz kosztu materjału i robocizny uwzględniać także spadek wartości marki. Nieuwzględnienie tego elementu może spowodować ruinę. I widzimy jak zwykle przemysłowiec na magazynowaniu surowca drożejącego zarabia więcej, niż na przetwarzaniu tego surowca i wytwarzaniu dóbr nowych. Jest to zjawisko bardzo szkodliwe społecznie, bo obniża wartość pracy, dając często większe zarobki tym, co towar przechowują, niż tym, co go przerabiają. Wpływa to wysoce demoralizująco na przemysł. 

    Na jakąkolwiek dziedzinę naszego życia spojrzymy, wszędzie dostrzegamy niszczycielski wpływ dewaluacji. Jest ona przekleństwem naszego życia.

    A za dalszym drukiem pieniędzy papierowych przemawia tylko jeden argument, iż jest to jedyny sposób napełniania skarbu.

    Argument to niewątpliwie bardzo ważki, aczkolwiek nawet w największej potrzebie nie wolno napełniać skarbu kosztem ruiny ekonomicznej kraju i za cenę demoralizacji ludności. Czy jednak ten ważki argument jest słuszny?

    Stanowczo nie! 

    Drukowane obecnie przez skarb banknoty nie tworzą żadnego nowego dobra i nie zwiększają sumy dóbr narodowych, ale uzyskaną wartość zdobywają kosztem spadku wartości poprzednio wydrukowanych pieniędzy. A zatem skarb, drukując pieniądze, zdobywa środki na pokrycie swych wydatków kosztem dotychczasowych posiadaczy pieniędzy, t. j. kosztem swych obywateli. Druk pieniędzy jest w ten sposób pewnego rodzaju podatkiem. Otóż potem, cośmy powiedzieli, jest jasne, iż ze wszystkich podatków ten jest najdotkliwszy dla społeczeństwa, najcięższy ekonomicznie, a oprócz tego demoralizuje ludność. Jak najśpieszniej należy też zastąpić ten podatek przez inne. Najwyższe i najcięższe nie będą nigdy tak szkodliwe, jak druk pieniędzy bez pokrycia.

    Tę prawdę musi zrozumieć nareszcie ministerstwo skarbu, muszą zrozumieć obywatele Polski. Pokrywanie deficytów państwa drogą emisji pieniędzy papierowych jest najcięższym, aczkolwiek na pozór niewidocznym podatkiem. Potrzeby państwa, rzecz jasna, muszą zaspokajać obywatele, oddając część swego majątku lub zysku, ale państwo tę daninę powinno pobierać w ten sposób, aby nie rujnować nikogo i nie utrudniać obywatelom pracy. Państwo Polskie, mając duże wydatki, musi żądać od swych obywateli dużych ofiar materjalnych, musi żądać oddania poważnej części owoców pracy. Ta danina musi być jednak pobierana w takiej formie, aby pobudzała, ale nie obniżała wytwórczości. To jest zadanie racjonalnego systemu podatkowego. Ten system podatkowy musi się stać źródłem dochodu Polski, ale nie może niem być fałszowanie pieniędzy, bo tem jest, nazywając rzecz po imieniu, mnożenie ich liczby bez granic i bez pokrycia.

    A gdy już staną maszyny drukarskie, i gdy z tego powodu nie będzie groził dalszy spadek wartości marki, wtedy uregulowanie sprawy waluty należy powierzyć Bankowi Emisyjnemu, instytucji prywatnej pod kontrolą rządu. Musi to być koniecznie instytucja prywatna, bo tylko taka zdoła zabezpieczyć stałość kursu marki. Rząd, mając w swem ręku druk pieniędzy, zawsze ulegałby ponętnej pokusie szukania pokrycia deficytu łatwą drogą wypuszczenia nowej emisji.
 
    Zaprzestania druku pieniędzy przez państwo nie należy uważać za ofiarę ze strony państwa. Przeciwnie odniesie ono z tego wielką korzyść. Państwo jest bowiem także wielką instytucją gospodarczą, cierpiącą na równi z instytucjami prywatnemi z powodu stałej dewaluacji. A nawet państwo cierpi więcej, niż inni, będąc mniej ruchliwe niż przedsiębiorstwa prywatne i mając mniejszą zdolność przystosowywania się do zmieniających się warunków. Wskutek tego państwo nie mogło ustalić swego budżetu, ani nie mogło zwiększać swych dochodów w tem tempie, w jakiem wzrastały rozchody.
 
    Wstrzymując druk pieniędzy i oddając pieczę nad walutą prywatnemu Bankowi Emisyjnemu, nie należy przypuszczać, że przez to od razu podniesie się kurs marki. Nie o to też najwięcej chodzi. Rzeczą najważniejszą jest ustalenie kursu marki i położenie tamy dalszemu jej spadkowi.

     Na stosunek marki do innych walut, a w ten sposób i na jej wartość, wpływa także stosunek naszego wywozu do przywozu. Mylne jest jednak zdanie, tak często przez naszych ministrów skarbu wygłaszane, iż dewaluacja spowodowana jest przez przewyżkę wwozu, a zatem środkiem na nią jest wzmożenie wywozu.

    Przewyżka wwozu nad wywozem wpływa niewątpliwie na dewaluację marki, ale w stopniu znacznie mniejszym, niż druk pieniędzy papierowych. Usunięcie tej zasadniczej przyczyny spadku wartości marki jest bez wątpienia najważniejszem dziś zagadnieniem ekonomicznem w Polsce. 
 

     Heretyckie myśli o paskarstwie 

     Każdy ma prawo kupować tak tanio, jak tylko może. Niewątpliwie wszyscy przyznają, że jest to prawo całkiem naturalne i słuszne. Jedynie środki niegodziwe muszą być tu wyłączone, lecz byłoby niedorzecznością stawić pod tym względem jakieś ograniczenia dalsze.

     Gdybym natomiast żądał, aby każdy miał prawo sprzedawać tak drogo, jak tylko może, n. b. z tylko co wzmiankowanem ograniczeniem, to żądanie takie zostałoby uznane powszechnie za coś wysoce występnego. Powiedziano by, że chcę zapewnić bezpieczeństwo lichwie, paskarstwu, spekulacji, że szerzę zepsucie i przewrotne idee, że jestem anarchistą, albo może nawet, Boże odpuść, masonem.

     Jeśli kto jednak zdobędzie się na odrobinę objektywizmu, jeżeli rozważy tę sprawę bez namiętności i uprzedzeń, to przyjdzie łatwo do wniosku, że pomiędzy temi dwoma prawami, z których jedno jest ogólnie uznawane, a drugie ogólnie potępiane, istnieje pewien logiczny związek, albo raczej, że są to dwie strony jednej i tej samej rzeczy. Pośrednictwo pieniędzy w sprawie wymiany dóbr do pewnego stopnia maskuje zasadnicze rysy zjawisk ekonomicznych, i skutkiem tego związek pomiędzy wyżej wypowiedzianymi postulatami nie jest oczywisty. Ale wyobraźmy sobie świat, w którym nie ma pieniędzy, w którym dobra wymieniają się bezpośrednio jedno na drugie. Nie jest to wcale jakaś niedościgła fantazja. Nie jesteśmy zbyt odlegli od takiego stanu rzeczy. Jeżeli głównem źródłem, zasilającem skarb Rzeczypospolitej, pozostanie i nadal prasa drukarska, to marka polska straci do reszty te cechy, które czynią z pieniądza miernik wartości i środek wymiany. Wówczas zapanuje błogi stan gospodarki bezpieniężnej. Dziś już coraz częściej ludzie żądają za pracę nie papierków, lecz produktów.
 
    Przy wymianie bezpośredniej nie ma sprzedających i nie ma kupujących, albo raczej każdy sprzedający jest jednocześnie kupującym. Jakże wtedy zastosować prawo, pozwalające na tanie kupno, a zabraniające drogiej sprzedaży? Młynarz podaje do sądu szewca, że żądał za wiele mąki za parę butów, ale szewc powie z całą słusznością, że on wcale nie miał zamiaru drogo sprzedawać butów, on tylko pragnie tanio nabywać mąkę, a to jest przecież wolno. Czy sprawa zmieni się zasadniczo, jeżeli w grę wejdą pieniądze, jako środek wymiany? Szewc przecież i teraz sprzedaje buty, aby za otrzymane pieniądze nabyć mąkę. Może być, że sprzedał za tysiąc marek buty młynarzowi i za te same tysiąc marek kupił od tegoż młynarza mąkę. Jeżeli teraz młynarz pozwie go o pobranie zbyt wygórowanej ceny, to oczywiście nie będzie miał ani odrobiny więcej słuszności, niż przy wymianie bezpośredniej, t. j. nie będzie miał słuszności wcale.

     Prawo, zabraniające stawiania wysokich cen, jest nie logiczne, ale jest jednocześnie niesłuszne. Stanowi ono przywilej dla ludzi, posiadających dobro, zwane pieniędzmi, względem posiadaczów wszelkich innych dóbr. Posiadacz pieniędzy ma prawo żądać za nie dowolnej ilości chleba, gdy tymczasem posiadacz chleba jest karany, gdy zażąda zań zbyt wiele pieniędzy.

    Przepisy, ograniczające wysokość cen, jak i cała działalność Urzędu walki z lichwą i spekulacją, nie mają żadnych podstaw logicznych ani moralnych, ale może dadzą się one usprawiedliwić z punktu widzenia utylitarnego, może wbrew logice i słuszności przynoszą jednak pożytek państwu i społeczeństwu. Byłoby to bardzo dziwne, ale swoją drogą nie wolno takiego przypuszczenia odrzucać z góry. Przepisy owe, jak już mówiłem, stwarzają przywilej na rzecz pieniędzy, t. j. dobra, odgrywającego szczególną rolę w życiu ekonomicznem. Zdawałoby się mianowicie, że przywilej ten podnosi wartość wymienną pieniądza, a to przecież byłoby pożyteczne zarówno dla państwa, jak i dla ludności. Zastanówmy się przeto bezstronnie, czy ograniczenia swobody wymiany mogą sprowadzić tak pożądany wynik?

     Różne dobra, które widzimy dookoła siebie, np. różne przedmioty codziennego użytku, posiadają dla nas nie jednakowe wartości; jedne z nich szacujemy wyżej, inne niżej. Wprawdzie często nie zdajemy sobie wyraźnie sprawy z tego, które z dwóch dóbr ma wartość wyższą. Ktoś posiada długie lata ciepłe palto i zegarek, lecz nigdy nie zaprzątało go pytanie, co jest dlań więcej warte; ale może przyjść chwila niedostatku, kiedy trzeba będzie poświęcić jeden z tych przedmiotów na zaspokojenie potrzeb ważniejszych. Wówczas ów człowiek porówna ich wartości, aby zatrzymać ten przedmiot, który posiada dlań wartość wyższą.
 
    Szacowanie, albo ocena dóbr, jest najelementarniejszą czynnością gospodarczą. Daje nam ono nić przewodnią, której trzymamy się zarówno w sprawach produkcji, jak i w sprawach spożycia. Ktoś wchodzi do sklepu i żąda za pięćdziesiąt marek sera. Mógłby on za te pieniądze nabyć pewną ilość chleba, masła, owoców i t. d., dlaczegóż żąda mianowicie sera? Oto dlatego, że wedle uprzednio dokonanej oceny ser ma dlań większą wartość od każdego z tych innych produktów. Szacowanie dóbr należy do najbardziej osobistych przejawów duszy ludzkiej, należy do tej dziedziny psychicznej, która najpotężniej opiera się przymusowi zewnętrznemu, podobnie jak sympatje i antypatje osobiste, jak świadomość narodowościowa i uczucia religijne. Tego, co kupuje ser, można zmusić, jeżeli się ma siłę, aby zamiast sera nabył co innego, ale odczuje on to jako gwałt i krzywdę. Przymus nie wpłynie bynajmniej na jego przekonanie wewnętrzne, nie zmieni oceny poprzedniej. 

    W tem właśnie tkwi zasadnicza przyczyna bezowocności wszelkich praw przeciwko drożyźnie. Prawa takie nigdzie i nigdy nie osiągały zamierzonego celu. Jeżeli ogół ludności szacuje markę niżej od trzech łutów chleba, to pogląd ten nie ulegnie zmianie pod wpływem prawa, orzekającego, że wartość marki ma być równa wartości funta chleba. Wprawdzie rząd może nieraz za pomocą represji zmusić producentów, aby zbywali swe produkty po cenie niższej od tej, która by się wytworzyła w wolnym handlu, czyli przyjmować markę w wartości wyższej od wartości rynkowej. Gdyby przy tem każdy mógł nabywać dowolne ilości danego towaru po przepisanej cenie, to istotnie wartość pieniędzy by wzrosła. Gdyby za markę można było zawsze dostać funt chleba, to przypisywalibyśmy zawsze marce tąż samą wartość, co funtowi chleba.

     Ale niestety taki obrót sprawy należy do rzeczy całkiem niemożliwych. Gdy władze obniżą cenę, to wzrasta popyt, gdyż im tańszy jest towar, tem więcej ludzie go nabywają; jednocześnie zmniejsza się podaż, bo kurczy się produkcja, co nie odbicie wykazuje zarówno teorja, jak i doświadczenie. Skoro zaś popyt jest większy od podaży, to nie wszyscy nabywcy zostają zaspokojeni. Pewna część, uprzywilejowana z jakichkolwiek powodów, istotnie nabywa dany towar jawnie po ustanowionej cenie, inni zdobywają go potajemnie, płacąc bardzo wysokie ceny, o wiele wyższe, niż by płacili pod panowaniem wolnego handlu, jeszcze inni muszą się obyć smakiem; posiadają pieniądze, lecz nie mogą za nie kupić pożądanego dobra. Tym sposobem siła nabywcza pieniądza się zmniejszyła, a więc skurczyła się i jego wartość rynkowa. Owo rozporządzenie władzy, które miało obniżyć ceny towarów, a więc podnieść wartość pieniądza, osiąga wprost odwrotny skutek.
 
    Inaczej nie dzieje się nigdy i inaczej być nie może. Często prawdziwa postać rzeczy ukrywa się wśród splotu zjawisk ekonomicznych i uchodzi uwagi pobieżnego spostrzegacza, ale nie trzeba wielkich wysiłków umysłu, aby rozchylić złudne pozory i przekonać się, jak to ograniczenia handlu wpływają na wartość pieniędzy. 

    Z pomiędzy wszystkich dóbr najłatwiej może jest regulować za pomocą rozporządzeń władzy cenę mieszkań, czyli wysokość komornego, i prawo o ochronie lokatorów dało się przeprowadzić w całej rozciągłości. W Warszawie płaci się dziś za ładne czteropokojowe mieszkanie półtora tysiąca marek rocznie, cena śmiesznie niska. Ale ta okoliczność nie podnosi wcale wartości marki, bo dostać mieszkanie za 1500 marek jest równie trudno, jak wdrapać się na księżyc podczas nowiu. Będzie się poczytywał za szczęśliwego, kto dziś dostanie cztery pokoje, płacąc sto tysięcy odstępnego. Ileż taki szczęśliwiec istotnie będzie płacił za mieszkanie rocznie? Rachunek jest prosty. Przede wszystkiem 1500 mk. komornego, po wtóre co najmniej 25 000 amortyzacji kapitału, bo jest wielce nieprawdopodobne, aby nabyty przywilej trwał dłużej od czterech lat, wreszcie procent od kapitału, lekko licząc, przeciętnie 5000. Wypada przeszło 30 000 mk. rocznie, i taka jest też istotna cena. Jeśli dawny lokator płaci mniej, to dlatego, że państwo wywłaszczyło na jego korzyść kamienicznika. Ale szczęśliwiec, o którym była mowa, należy do rzadkich wyjątków. Jest w tej chwili bardzo wielu ludzi, którzy marzą o tem, aby zdobyć mieszkanie w Warszawie, i nic nie mogą wskórać, jakkolwiek gotowi by nieraz poświęcić na to nie mało papierków. Oczywiście w ich oczach wartość marki spada bardzo nisko, a zatem idzie spadek wartości rynkowej. 
 
 
    Jak zwalczano drożyznę podczas wielkiej rewolucji

    W r. 1793 zapanował we Francji wielki niedostatek i drożyzna, fatalne następstwa nadmiernej emisji pieniędzy papierowych i niedorzecznej polityki jakobińskiego rządu, H. Taine podał w swem wielkiem dziele „Les origines de la France contemporaine” wstrząsający obraz ówczesnych stosunków. Wyjmujemy z tego obrazu kilka szczegółów, charakteryzujących metodę walki jakobinów z klęską. Jest to historia wiele pouczająca. Polecamy ją do rozpamiętywania każdemu, kto pragnąłby wyrobić sobie własną opinię o doskonałości polityki ekonomicznej, uprawianej obecnie w Polsce. 

    — 

    Zabroniono rolnikom sprzedawać poza targiem natomiast każdy ma obowiązek dostarczyć na targ przypadającą nań ilość, tyle a tyle worków na tydzień. Zmuszą ich do tego wojskowe wyprawy karne. Sklepikarzom rozkazano, aby „codziennie wystawiali publicznie na sprzedaż towary i artykuły pierwszej potrzeby, znajdujące się w ich posiadaniu”. Ustanowiono maksymum ceny, powyżej którego nikomu nie wolno sprzedawać „chleba, mąki i zboża, warzywa i owoców, wina, octu, jabłecznika, piwa i wódki, świeżego mięsa, mięsa solonego, wędliny, bydła, ryb suszonych, wędzonych, solonych lub marynowanych, masła, miodu, cukru, oliwy, oleju do palenia, świec, drzewa opałowego, węgla drzewnego i węgla ziemnego, soli, mydła, sody i potasu, miedzi, żelaza, stali, żelaza lanego, konopi, lnu, wełny, płótna i tkanin, sabotów, obuwia i tytuniu”. Kto przechowuje ponad własne spożycie, ten popełnia zbrodnię paskarstwa i podlega karze śmierci. Olbrzymie kary pieniężne, więzienie i pręgierz na tych, co sprzedają powyżej cen ustanowionych. Takie to proste środki ratunku obmyślił i zastosował rząd rewolucyjny, naśladując dzikiego, który ścina drzewo, aby zerwać owoce. Bo po pierwszem zastosowaniu maksymum cen drobny kupiec musi zaniechać handlu. Klijenci, zwabieni niską ceną, zbiegli się tłumnie i już w pierwszych dniach wypróżnili sklep jego do cna. Sprzedając za pół tego, co sam zapłacił, otrzymał on tylko połowę kosztów własnych, i może teraz odnowić tylko do połowy swe zapasy, mniej niż do połowy, bo nie był w stanie uregulować rachunków, i kredyt jego podupadł, bo ajenci rządu zabrali mu monetę brzęczącą, srebro i resztki asygnat. Dlatego też następnego miesiąca klijenci zastają na półkach sklepowych resztki i ochłapy.

     Po wprowadzeniu maksymum chłop nie dowozi na rynek produktów, a armja rewolucyjna nie jest wszędzie pod ręką, aby mu wydrzeć gwałtem. Pozostawia on zboże jak najdłużej w snopach i narzeka, że nie sposób znaleźć ludzi do młocki. W razie potrzeby zakopuje ziarno albo karmi niem inwentarz, często wymienia je na drzewo, na ćwiartkę wieprzowiny, na dniówkę robotnika. Robi po nocach po sześć mil drogi, przemycając zboże do sąsiedniego okręgu, w którym ustanowiono wyższe maksymum. Wie on dobrze, kto jeszcze w okolicy posiada talary brzęczące, i takich zaopatruje potajemnie w produkty. Nade wszystko ukrywa starannie swe dostatki i, jak dawniej, udaje nędzarza. Umie on wejść w porozumienie z władzami wioski, z merem i ajentem narodowym, którzy tak samo, jak on, mają interes w omijaniu prawa. Smaruje łapę, gdzie trzeba, wreszcie idzie do więzienia, zamęczając administrację swym uporem. Tym sposobem z tygodnia na tydzień ukazuje się na targu coraz mniej mąki, zboża, bydła; coraz rzadziej można znaleźć mięso u rzeźnika lub chleb u piekarza..... 

    — 

    Dnia 6 listopada Collot d'Herbois pisze z Lyonu: „Zapasy żywności starczą tu wszystkiego na dwa dni”. W parę dni później: „położenie nasze pod względem aprowizacji jest rozpaczliwe... rozpoczął się głód”. — W Marsylji „od czasu wprowadzenia maksymum brak jest wszystkiego; nawet rybacy nie wyjeżdżają na morze, i pokarm rybny nie ułatwia aprowizacji”. „W Grenoble piekarze nie wypiekają chleba, wieśniacy nie przywożą zboża, kupcy ukrywają towary”....

    Wszędzie ludności miejskiej wydzielane są racje, racje tak szczupłe, że zaledwie chronią od śmierci głodowej. W Rouen mieszkańcy otrzymują wszystkiego po ćwierć funta chleba dziennie, w Bordeaux „ludność sypia pod drzwiami piekarń, aby zdobyć za bardzo drogie pieniądze kawałek ohydnego chleba, którego zresztą często nie otrzymuje wcale.... Dzisiaj nie pieczono wcale, jutro mają wydać po pół funta na osobę. Chleb ten robi się z owsa i bobu.”

     Tak wygląda prowincja. Paryż nie jest tak cierpliwy, dlatego też poświęca się mu wszystko inne. Przede wszystkiem majątek narodowy, wydając ze skarbu co tydzień milion lub dwa na aprowizację miasta. Na rzecz Paryża wygładza się całe dzielnice kraju, sześć departamentów musi dostarczać mu zboża, w 26 departamentach odbywa się dlań rekwizycja wieprzy po cenie maksymum przy pomocy bagnetów armji rewolucyjnej. Opornych czeka więzienie i gilotyna. Przede wszystkiem trzeba wyżywić stolicę. Zobaczymy, jak się też żyje w tym uprzywilejowanym Paryżu.

     „Przerażające zbiegowiska” pod drzwiami piekarzów, pod drzwiami rzeźników i sklepów spożywczych, zbiegowiska w halach po masło, jaja, ryby, warzywa, po wino, drzewo i węgiel, taka jest ostatnia zwrotka każdego raportu policji. I to tak trwa całe czternaście miesięcy rządu rewolucyjnego. Ogonki po chleb, ogonki po mięso, ogonki po oliwę, mydło i świece, „ogonki po mleko, ogonki po masło, ogonki po drzewo, ogonki po węgiel, ogonki wszędzie”. Powstają one o trzeciej rano, o pierwszej rano, o północy i wzbierają z godziny na godzinę. Biedacy ci, mężczyźni i kobiety, kładą się na ziemi, gdy jest pogoda, w słotę chwieją się na zdrętwiałych nogach. W zimie deszcz zlewa im plecy, a nogi brną w śniegu, i tak tkwią całemi godzinami wśród ulic czarnych, pogrążonych w mroku, zawalonych nieczystościami. Bo z braku oliwy zgaszono połowę lamp ulicznych, z braku pieniędzy nie reperuje się bruków i nie oczyszcza ulic, i śmietniki piętrzą się pod ścianami domów. Tłum nurza się w śmieciach nie mniej brudny i nędzny, jak te śmiecie. Obdartusy te, ocierając się w tłumie, zabrudzają jeden drugiego do reszty zarówno fizycznie, jak i moralnie. Ścisk, nuda i noc rozpuszczają wodze najbrutalniejszym instynktom. Zwłaszcza w lecie popędy zwierzęce oraz łobuzerja paryska ukazują się w całej pełni.
 
    Dzięki rozporządzeniom państwowym chleb kosztuje w Paryżu trzy su. Jest rzeczą naturalną, że ucieka on potajemnie w okolice podmiejskie, gdzie płacą zań sześć su. Tak samo uciekają ukradkiem inne artykuły, których państwo dostarcza na tych samych warunkach. Taksa jest tym ciężarem, który je unosi ze sklepów. Spływają one jak woda po pochyłości nie tylko na zewnątrz, ale i w samym Paryżu. Naturalnie „sklepikarze roznoszą pod płaszczami cukier, świece, mydło, masło, i inne towary po domach prywatnych, które nabywają to wszystko po każdej cenie”. Naturalnie rzeźnik zachowuje najlepsze części dla swych bogatych klientów, którzy płacą mu tyle, ile zażąda. Naturalnie każdy, kto posiada władzę lub wpływy, korzysta z tego, aby zaopatrzyć się we wszystko przed innymi obficie i wyborowo. 

    — 

    Na to powiadają Jakobini: tak wielki niedostatek pochodzi stąd, że dekrety przeciw paskarstwu i lichwie żywnościowej nie są ściśle wykonywane, że strach nie trzyma w karbach egoizmu rolnika i chciwości kupca, że przestępca zbyt często unika kary, przewidzianej przez prawo. Stosujmy tę karę z całą bezwzględnością, zaostrzmy ją, przykręćmy mocniej śrubę. Nowy dokładny spis żywności, rewizje domowe, konfiskata zapasów, które uznano za zbyt wielkie, ścisłe racjonowanie każdego spożywcy, jednakowy chleb czarny dla wszystkich ust, odpowiedzialność „indywidualna” i osobista każdego administratora, w którego okręgu ludność nie dostarcza kontyngensu, kary pieniężne, więzienie, pręgierz, gilotyna, aby przyśpieszyć rekwizycję i ukrócić wolny handel. Wszystkie maszyny postrachu są w pełnym biegu zwłaszcza przeciwko rolnikom i dzierżawcom.

    Od kwietnia 1794 można widzieć gromadki chłopów, prowadzonych do więzień. Rewolucja dobrała się wreszcie i do nich. Zgnębieni błądzą bezmyślnie po dziedzińcach i korytarzach, nie mogąc na żaden sposób pojąć nowego porządku świata. Można im, jak chcąc, tłumaczyć, że „ich zbiory są własnością narodowa”, że są oni jedynie depozytarjuszami”, nigdy nowe zasady nie przenikną do twardych głów chłopskich, zawsze zrobią oni na przekór zarówno z instynktu, jak i z przyzwyczajenia. 

    — Aby nie wodzić ich na pokuszenie, zabierzemy im cały zbiór. Niechaj we Francji państwo zostanie jedynym składnikiem i szafarzem ziarna; niechaj ono wyłącznie kupuje i ono wyłącznie sprzedaje po stałych cenach wszelkie gatunki zboża. Rozkazuje się przeto na prowincji wszystkim obywatelom, aby złożyli w magazynach publicznych posiadane zapasy ziarna, mąki, pszenicy, mieszanki, żyta, jęczmienia, owsa, prosa, gryki” po cenie maksymum. Nie wolno nikomu przechowywać więcej od porcji miesięcznej 50 funtów zboża lub mąki na osobę. Tym sposobem państwo, mając w ręku klucz od magazynów, będzie mogło „uskutecznić zbawienne wyrównania środków żywnościowych”.

     Pozostaje jeszcze tylko sporządzić i prowadzić dokładnie nowe wykazy nazwisk i liczb w trzydziestu tysiącach gmin, a mają to uczynić zarządy gminne, nie mające pojęcia o rachunkowości, zaledwie piśmienne, pozostaje w każdej gminie zbudować wielki śpichrz publiczny, aby tam tęchło zboże, źle wysuszone i źle oczyszczone, opłacić 100 000 magazynierów i szafarzów, którzy nie wezmą jednego ziarnka z powierzonych sobie zapasów ani dla siebie, ani dla znajomych; do tego trzeba dodać 35 000 urzędników komisji zaopatrywania i 200 000 komisarzów gminnych, którzy porzucą warsztat lub sochę, aby bezpłatnie dokonywać codziennego podziału; trzeba utrzymywać cztery do pięciu miljonów doskonałych żandarmów, po jednym na rodzinę, aby asystowali przy każdym kupnie i każdej sprzedaży, aby co wieczór sprawdzali zawartość pieca kuchennego. W ten sposób produkcja i podział będą całkowicie zabezpieczone.

     Nieszczęściem chłop nic a nic nie zna się na teorji, ale rozumie interes, i Lindet, stojący na czele komisji zaopatrywania, dowiaduje się z przerażeniem, że ziemia leży bez uprawy, że zaprzestano hodowli, że na przyszły rok nie będzie co jeść we Francji, a może już i w tym roku nie będzie co włożyć do ust. 

    Bo stało się coś w Europie niesłychanego, coś nie do wiary, gdy się zna francuskiego chłopa i jego pracowitość. W pocie czoła nawoził on swe pole, orał, siał, bronował, od pół roku chciwym wzrokiem pożerał plony, jego własne plony, a teraz, gdy te plony dojrzały, to żałuje fatygi, aby je zebrać. Po co trudzić się dla innych? Ponieważ tegoroczne zbiory mają być dla rządu, to niechaj rząd ponosi pozostałe wydatki, niechaj sam urządza żniwa, niech się zajmie wiązaniem w snopy, zwożeniem do gumna i młocką.

     Francja staczała się w przepaść i cudem tylko uniknęła zguby. W ostatniej chwili zaszły cztery fakty, które zatrzymały ją na pochyłości. Po pierwsze szczęśliwym zbiegiem okoliczności zima była bardzo łagodna. Od kwietnia do maja jarzyny dostarczały pożywienia, zastępując chleb i mięso, a bujny wspaniały urodzaj, niemal żywiołowo tryskający z jałowych gruntów, dojrzał z trzytygodniowym przyśpieszeniem. Po wtóre 8 czerwca 1794 r. przybył do Brestu wielki transport amerykański, 116 okrętów, naładowanych zbożem; stało się to pomimo blokady angielskiej, dzięki poświęceniu floty, która tydzień temu dała się rozgromić w obronie transportu. Po trzecie szczęśliwem zrządzeniem losu zwycięskie wojska francuskie wtargnęły do krajów nieprzyjacielskich, i żyły z rekwizycji w Belgji, w Palatynacie, w granicznych prowincjach Włoch i Hiszpanji. Wreszcie najpomyślniejszy zwrot fortuny: 28 lipca Robespierre, Saint-Just, Couthon, przewódcy komuny poszli na gilotynę, i wraz z nimi upadła tyranja socjalistyczna. Cała budowa jakobińska rozpada się w gruzy.

     Maksymum cen praktycznie wychodzi z użycia, a w końcu grudnia 1794 Konwent znosi je formalnie; rolnicy sprzedają swobodnie, uzależniając cenę od tego, czy otrzymują monetę brzęczącą, czy też asygnaty. Powraca wiara w przyszłość, powraca przedsiębiorczość! Z ochotą bez żadnego przymusu chłopi orzą i sieją w jesieni 1794, z radością będą zbierali w lecie 1795.
 
    Gdyby system jakobiński przetrwał jeszcze rok lub dwa, to połowa ziemi francuskiej zostałaby bez uprawy. Zobaczylibyśmy, na co schodzi praca, i jak się kurczy jej wydajność, gdy dostanie się w ręce wyrobników państwowych, manekinów administracyjnych i srok humanitarnych. Doświadczenie takie zrobiono jut w Chinach w wieku jedenastym; postępowano tam według planu, powolnie i ostrożnie, eksperymentatorem było wszechpotężne i dobrze urządzone państwo, a przedmiotem eksperymentu ludzie najtrzeźwiejsi i najpracowitsi na świecie; i ci ludzie marli tysiącami, jak muchy. Jeżeli Francuzi po roku 1794 nie marli, jak muchy, to tylko dlatego, że system jakobiński rozchwiał się przedwcześnie. 


PRZYPISY
=============================================

[1] Tak jak bez żadnej pomocy państwa zdobywał te rzeczy przed wojną. 

[2]  To samo pokazuje przykład Francji, drukującej również pieniądze na zaspokojenie swych potrzeb. 



tagi: rewolucja  socjaliści  polityka  prawo  państwo  rząd  przemysł  własność  gospodarka  pieniądz  herezja  postęp  ekonomia  praca  sprawiedliwość  podatki  kryzys  kapitalizm  spekulacja  bank  1920  lichwa  kredyt  dobrobyt  straszewicz  oszczędzanie  waluta  paskarstwo  szmugiel  moraczewski  interwencjonizm  1794  jakobini  przezorność  oszczędność  rewolucja francuska  drożyzna 

umami
1 kwietnia 2021 15:08
6     921    1 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Paris @umami
1 kwietnia 2021 22:03

Genialne,  Panie  Umami,...

...  po  prostu  PRZEGENIALNE   !!!   !!!   !!!

 

Ten  wpis  powinien  byc  przeczytany  przez  WSZYSTKICH  Polakow,  bez  wyjatku...  zwyczajnie  WYRYWA  Z  BUTOW  !!!

zaloguj się by móc komentować

prosiakAtakuje @umami
2 kwietnia 2021 11:34

Na zdjęciu wygląda Pan jak Pan Karon 

zaloguj się by móc komentować

prosiakAtakuje @umami
2 kwietnia 2021 11:34

Na zdjęciu wygląda Pan jak Pan Karon 

zaloguj się by móc komentować

umami @Paris 1 kwietnia 2021 22:03
2 kwietnia 2021 19:28

Jakoś licznik przestał bić :) Jedynie trzoda się pojawiła a nie ma tu ani słowa o etosie.

zaloguj się by móc komentować

Paris @umami 2 kwietnia 2021 19:28
2 kwietnia 2021 20:21

Ten  wpis...

...  to  MISTRZOSTWO  SWIATA,  Panie  Umami  !!!

Wielkie  dzieki...  ilez  to  juz  absolutnie  fantastycznych  wpisow  Pan  skreslil...  glowa  mala.

A  trzoda  nie  ma  co  sie  przejmowac,  zawsze  byla,  jest  i  bedzie...  szczegolnie  tu  na  SN.  Tu  sie  takie  sprawy  dzieja,  ze  DZIW  BYLBY  WIELKI  gdyby  jej  nie  bylo.

Radosnych  Swiat  Wielkanocnych  dla  Pana  i  Jego  Rodziny,  Panie  Umami...  niech  Zmartwychwstaly  Pan  nasz  blogoslawi  we  wszystkim  i  ma  w  swojej  opiece.

zaloguj się by móc komentować

umami @Paris 2 kwietnia 2021 20:21
2 kwietnia 2021 20:39

Ja się nie przejmuję, pełny spokój :)

Również życzę Pani i Jej Rodzinie radosnych Świąt, no i wielkie dzięki za wszystkie dobre słowa :)

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować