-

umami

W drodze do Japonii

Poszukiwany wczoraj, pod notką bolka Pojedynek dwu Żydów na brzytwy, James Douglas odnalazł się szczęśliwie w kilku miejscach. Jedne wskazał sam Autor notki a inne wyszukałem idąc tropem uzyskanych informacji.

Tak charakteryzuje go Redakcja „Niepodległości”:

    James Douglas, młody emigrant, Polak z Ukrainy, członek sekcji lwowskiej P.P.S., który wyjechał do Japonji jako korespondent „Słowa Polskiego” — jedynego podówczas dziennika galicyjskiego, który mógł sobie pozwolić na zaangażowanie korespondenta z terenu, bliskiego walkom, rozgrywającym. się w Mandżurji. Oczywiście James Douglas (używający pseudonimu literackiego J. Hardy) jechał nietylko poto, aby wysyłać korespondencje do pisma, bardzo dalekiego mu ideowo, z którym n. b. już niebawem miał zerwać wszelkie stosunki, ale i poto, aby nawiązać bezpośrednią styczność z Japończykami oraz z jeńcami–Polakami z armji rosyjskiej, którzy byli rozmieszczeni w japońskich obozach jeńców i którzy mogli stanowić wdzięczny objekt odpowiedniej agitacji, tem bardziej, że wśród jeńców tych nie brakowało i jednostek, które dobrowolnie poddały się Japończykom w myśl wyraźnych wskazówek P. P. S. James Douglas podczas pobytu swego w Japonji pozostawał w nieustannym kontakcie z organizacją P. P. S. i z przebywającymi zagranicą jej kierownikami, jak dr. Witold Jodko, B. A. Jędrzejowski i inni. 


Douglas, w 1902 roku, będąc w Szkocji, w Glasgow, postarał się o angielski paszport na nazwisko jakiegoś zmarłego Mac-Phersona, i dzięki niemu mógł przyjechać do rodziny, do Kijowa, bo miał wstęp do Rosji wzbroniony. Potem oddał ten paszport Karskiemu (pseudonim partyjny Tytusa Filipowicza).
Paszporty kiedyś nie miały zdjęć (podobnie wspominał to także młody Jan Gebethner w swojej Młodości wydawcy), angielskie nie miały rysopisu, ani lat i podpisu, nadawały się dla każdego.

Idąc tropem tego kryptonimu, zajrzałem do Słownika pseudonimów pisarzy polskich w opracowaniu Edmunda Jankowskiego (Ossolineum, Wrocław 1994), ale ten nie uwzględnia tej postaci.
Sięgnąłem po Słownik pseudonimów i kryptonimów pisarzy polskich oraz Polski dotyczących (Gebethner i Wolff, Kraków 1938), w opracowaniu Adama Bara, przy współudziale Władysława Tadeusza Wisłockiego i Tadeusza Godłowskiego.

Tu mamy, w Tomie I — Pseudonimy i kryptonimy od AK:

DOUGLAS JAMES — Hardy Jakób
Art. w Naprzodzie, Kr. [Kraków]
KoM
Źródło:
KoM — Korman Ż. [Żanna] — Materjały do bibljografji druków socjalistycznych na ziemiach polskich w latach 1866—1918. 
[Instytut Gospodarstwa Społecznego], Warszawa 1935.


Douglas jako Jan Hardy J. Hardy, przesyłał swoje korespondencje do chicagowskiej Zgody. I zanim poświęcimy się lekturze jego listów, opublikowanych przez „Niepodległość”, proponuję właśnie rzucić okiem na kilka fragmentów ze Zgody, które wyłowiłem.
Do „Niepodległości” na pewno wrócę i może najprościej będzie zamieścić tu na SN, to w dwóch częściach, tak jak to zrobiła przed laty redakcja. Bo materiał jest obszerny i bardzo ciekawy.
Zapamiętajmy jednak tę charakterystykę i stosunek do Słowa Polskiego.

Dalsze jego losy są rzeczywiście mętne, ale specjalnie się nie doszukiwałem. Ale skoro jego wnuk żyje i działa w Polsce do dziś, to Hardy musiał założyć jakąś rodzinę. Wiki podaje, że wnuk, Jerzy Hardie-Douglas, i rodzina Douglasów ma szkockie korzenie. Szkockie może od tego Jakóba :), to taki żart, dla mało wyrozumiałych. Jakub to też po angielsku James. On sam wypowiedział się w 2012 roku tak:

  Nigdy nie planowałem wyjazdu do Chin, a przed wylotem miałem pretensje do losu, iż muszę do państwa środka podróżować. Jakoś mnie tam nic nie ciągnęło, chociaż może powinno. Bo z Chinami wiąże się do pewnego stopnia historia mojej rodziny. To z powodu przyjęcia przez mego dziadka Jamesa, pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku, propozycji objęcia stanowiska konsula generalnego w Harbinie, propozycji złożonej przez dobrego kamrata z czasów wspólnej działalności w PPS-ie, Józefa Piłsudskiego, moja rodzina zmieniła obywatelstwo, wychodząc spod patronatu korony brytyjskiej. W związku z tą pracą Dziadka, będąc jeszcze dzieckiem, mój Ojciec spędził w Chinach kilka lat swego życia. Gdy James Douglas opuszczał w 1933 r. Chiny, mój Tata miał 12 lat. Przeżył wraz z Rodzicami wkroczenie Japończyków do Mandżurii i ustanowienie, całkowicie zależnego od Japonii, państewka Mandżukuo. Pewnie były to ciekawe czasy, ale zapamiętałem z opowieści Ojca jedynie obraz niezwykle biednego kraju, pełnego sympatycznych ludzi.
 

https://pl.wikipedia.org/wiki/James_Douglas_(socjalista)
https://pl.wikipedia.org/wiki/Niepodległość_(czasopismo)
https://pl.wikipedia.org/wiki/Witold_Jodko-Narkiewicz
https://pl.wikipedia.org/wiki/Bolesław_Jędrzejowski
https://pl.wikipedia.org/wiki/Tytus_Filipowicz
https://en.wikipedia.org/wiki/Tytus_Filipowicz
https://pl.wikipedia.org/wiki/Jerzy_Hardie-Douglas



Zostawmy te historie rodzinne i wróćmy do Zgody i podróży Jana Hardego do Japonii.

Zgoda była Organem Związku Narodowego Polskiego w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki. W 1904 roku prezesem Związku był M. B. Stęczyński, wice-prezesem M. Rzeszotarski. Biuro Zarządu Centralnego Z. N. P. mieściło się w domu własnym pod numerem 102—104 W. Division St., Chicago, Illinois.
Zgoda ukazywała się w każdy czwartek. Redaktorem w tym czasie był Tomasz Siemiradzki.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Związek_Narodowy_Polski
https://pl.wikipedia.org/wiki/Tomasz_Siemiradzki



numerze 28 Zgody z 14.07.1904 ukazała się pierwsza część opisu podróży. Poza kilkoma uwagami w nawiasach kwadratowych i drobną korektą błędów zecerskich lub wynikających z kontekstu, pisownię zostawiam bez zmian.
 

    W drodze do Japonji

    Z pokładu „Cedryka”, 12 maja.

    Po miesięcznej przeszło przerwie, spowodowanej ciężką chorobą, biorę znowu pióro do ręki, by się podzielić z czytelnikami temi wrażeniami, jakich się spodziewać może każdy, po raz pierwszy jadąc do Ameryki.

    Będąc już od tygodnia na statku, t. j. odcięty przez tydzień od świata, pism, nowin, wrażeń etc., mogę oczywiście pisać tylko o tem, co się widzi, słyszy, czuje na tym statku, który od chwili odbicia od portu, i aż do chwili wylądowania  staje się całym naszym światem. Z drugiej strony, obecnie mamy tyle ludzi, którzy albo się do Nowego Świata wybierają, albo by z chęcią tam pojechali, że warto o tem coś wiedzieć.

    Przedewszystkiem więc muszę ostrzedz całą publiczność podróżującą, aby o ile możności, unikała Hamburga. Niema miasta mniej dla podróżnych gościnnego od Hamburga, i nigdzie podróżnika, nawet doświadczonego, znającego języki i obytego z formalnościami, nie spotka tyle niewygód i nieprzyjemności, co w Hamburgu. Powtóre, żadne statki nie chodzą tak podle i nigdzie podróżni nie są traktowani z taką szorstkością i bezwzględnością, jak na statkach niemieckich.

    Najlepsza droga z Galicyi do Stanów lub Kanady prowadzi na Anglię via Londyn. Do Londynu najlepiej i najszybciej jest jechać na Berlin—Hook [Hoek van Holland]—Horwich [Harwich w Wielkiej Brytanii], lub Berlin—Flissingen [Vlissingen w Holandii]. Wybór drogi w tym wypadku więcej zależy od tego w jakiej dzielnicy Londynu chce się wysiąść, niż od warunków jazdy.

    Gdy się wyjedzie ze Lwowa pośpiesznym pociągiem o g. 2 1/2 po południu, to się jest w Berlinie przed 11 rano nazajutrz. Z Berlina pospieszny pociąg do Londynu odchodzi mniej więcej pół godziny później, tak, że czasu na kupno biletu i posilenie się w restauracyi wystarczy zupełnie. Z Berlina do Londynu jedzie się niecałą dobę, tak, że na trzeci dzień od chwili wyjazdu ze Lwowa jest się około 9 rano w Londynie. Cała podróż trwa czterdzieści parę godzin i kosztuje: drugą klasą 115 marek (Lwów—Berlin trzecią, dalej drugą 100 marek).

    Oczywiście nie jest to najtańszy sposób dostania się do stolicy Albionu. Daleko tańszą jest podróż przez Hamburg, ale to wtedy, gdy się przez całe Niemcy przejeżdża „czwartakiem” — po akademicku. Wówczas, co prawda, jedzie się do Londynu 4 dni conajmniej, ale za to z Bogumina [może chodzi o ten czeski Bogumin] do Londynu droga kosztuje 45 marek (jadąc z Hamburga do Londynu drugą klasą). Jednak wówczas trzeba być przygotowanym na to, że w ciągu podróży parę razy wejdzie pruski żandarm do wagonu i będzie się rozpytywał o kierunek i cel drogi, żąda paszportu, a nawet może wysadzić z pociągu, zupełnie odpowiedniego.

    W Hamburgu już na dworcu kolejowym kręci się kilku agentów policyjnych, z których każdy stara się dowiedzieć, dokąd i poco się jedzie, i biada temu, kto się przyzna, że do Ameryki. Będzie zmuszony zajechać do specyalnego hotelu emigrantów, gdzie go przetrzymają dość długo, zmuszą do jechania koniecznie niemieckim statkiem, gdzie rachunek można otrzymać dopiero parę minut przed odejściem statku, aby nie można było zaskarżyć za niesłychane wprost ceny, jakie każą sobie płacić.

    Po przybyciu do Hamburga, trzeba odrazu na dworcu wiedzieć, kiedy i jakim statkiem się jedzie, więc skąd statek ów odchodzi, jak się nazywa i o której godzinie. W tedy policya traci niejako prawo do informowania podróżnego i ten może się od niej wykręcić. Jechać z Hamburga do Londynu należy koniecznie angielskim statkiem; podróż na parowcu niemieckim można polecić tylko wtedy, gdy się jedzie pierwszą klasą.

    Wogóle najczęściej i najwięcej spóźniają się statki niemieckie i ich ogłoszeniom nigdy nie można wierzyć. Towarzystwa żeglugi zwykle starają się przebyć tę samą drogę (wybrawszy do tego specyalny statek) w jak najkrótszym czasie. Więc jedno towarzystwo ogłasza: Liverpool—New-Jork 5 dni 14 1/2 godzin. Inne tę drogę robi o pół godziny krócej, więc już ją ogłasza. Temu jednak wierzyć nie należy. W takim wypadku towarzystwo wysyła statek pusty, bez ładunku, albo z ładunkiem minimalnym, oraz podnosi ciśnienie pary w kotłach o parę atmosfer, więc statek, który zwykle idzie 8 dób, przebywa tę przestrzeń w ciągu niecałych sześciu dni. Angielskie statki zwykle przychodzą o dzień później niż obiecują, niemieckie — o 4 do 6 dni się spóźniają.

    Z pomiędzy towarzystw żeglugi trans-atlantyckiej największe statki i najwygodniejsze warunki jazdy daje tow. „Białej gwiazdy” („White Star Line”). Posiada ono trzy największe statki na kuli ziemskiej — po 24 i 21 tysięcy tonn. Właśnie statek, którym jadę, „Cedryk”, jest jednym z takich kolosów. Rozmiary jego są następujące: Długość 720 stóp (228 m.) szerokość 75, (24 m.) głębokość (od powierzchni wody w dół) — 43 (14 m), objętość — 36 tysięcy metrów sześciennych, ładuje 21 tysięcy tonn towarów. Ma 36 kotłów parowych, system rurowy i dwie maszyny po 8000 koni siły — razem 16,000 koni parowych.

    Oprócz towarów, przewozi pocztę i podróżnych, których jest około dwóch tysięcy ludzi. Maksimum podróżnych wynosi 2600 osób, tylu jednak nie bierze, bo byłoby im zbyt niewygodnie. Zwykle bywa około 1500 osób w trzeciej klasie.

    Jadąc takim statkiem ma się przeświadczenie, że mu się nic złego stać nie może, że żadna fala go nie dosięgnie, wydaje się nawet z początku, że taki statek nie może się chyba kołysać na morzu. A jednak, gdy powstanie silniejszy wiatr, kolos ten kołysze się tak, jak zwykłe małe czółno, tylko te fale, które się przez inne statki przewalają, tu jeszcze parę metrów nie sięgają do pokładu.

    Oczywista rzecz, że na statku takim, na środku oceanu, doznaje się zupełnie nowych uczuć; najsilniejsze jest to przeświadczenie, że się jest zupełnie odciętym od świata. Przez parę dni podróżni wypowiadają sobie wzajemne przypuszczenia co do ewentualnych wypadków, jakie zaszły, zachodzą lub zajść mogą na świecie, a o których oni jeszcze przez tydzień nic wiedzieć nie będą. Później jednak, gdy każdy rozumie jałowość podobnych rozmów, a świeżych nowin niema, zaczynają się statkowe „nudy”. Każdy stara się zabić dzień, doczekać wieczora i położyć się spać, aby obudzić się nazajutrz do nowych nudów.

    Są tutaj najrozmaitsze typy. Są ludzie interesu, którzy się irytują, są inni, którzy wspaniale stoików naśladować potrafią. Siedzi sobie taki pan w fotelu, zapala fajkę, kurzy przez godzinę; potem obstaluje „wisky” z wodą, nałoży fajkę na nowo i znowu pali. I tak 4—5 godzin, od jednego jedzenia do drugiego i nic do nikogo nie mówi.

    Bardzo przyjemne wrażenie odbiera podróżny przy wjeździe do Nowego Jorku, wita go bowiem pomnik wolności. Pomnik ten znany jest ogólnie z rycin, więc go opisywać nie będę, powiem tylko, że jest wspaniały, bardzo wysoki i że stoi na wyspie.

    Inny budynek, zwracający uwagę, jest „Hotel” emigrantów na wyspie zbudowany [chodzi o Ellis Island], gdzie wszystkich emigrantów, nie mających w Nowym Jorku znajomych, którzy by ich spotkali, troskliwy rząd umieszcza na czas nieokreślony, dopóki im się nie uda znaleść (listownie) zarobku, lub dopóki się ktoś po nich nie zgłosi. Podróżnych klasy drugiej a zatem i pierwszej na wyspę nie ekspedyują, lecz pozwalają im odrazu w Nowym Jorku wylądować.

    Podczas wyładowywania opada podróżnego kilkanaście osób: agenci najrozmaitszych linji kolejowych, najrozmaitszych hoteli. Dobrze jeszcze, że nie wpuszczają na stację wszelkich agentów prywatnych; ci stoją na ulicy i cierpliwie czekają na wychodzących, najczęściej już „obrobionych” podróżnych, którzy nietylko poczynili już pewne zobowiązania wobec innych agentów — poważnych i przez rząd uznanych, ale i dali im pewne zaliczki. Takich podróżnych wyprowadza odpowiedni agent i już innych odpędza.

    Po załatwieniu wszystkich formalności zarówno cłowych, jak i imigracyjnych, po przejściu paru zaledwie „bloków” czyli kwartałów, podróżny wychodzi na główną ulicę Nowego Jorku — Broadway. Ulica ciągnie się wzdłuż całego miasta; i tutaj mieszczą się główne sklepy i agentury. Szanująca się firma z jakiegokolwiek gałęzi przemysłu lub handlu musi posiadać główne biuro lub sklep na tej ulicy. Jest to bardzo dogodne dla przyjezdnych, bo skoro już o tem wie, to potem czegokolwiek mu potrzeba, lub kogokolwiek chce ujrzeć, idzie na Broadway i tam wszystko znajdzie. Więc wszystkie agentury kolejowe, biura towarzystw transportowych, okrętowych, wszelkie biura pośrednictwa, banki, domy bankowe, wielkie firmy handlowe i t. p.

    Na Broadway również w dole miasta, stoją owe ogromne domy, t. zw. „sky-scrapers” czyli drapacze nieba, budynki, mające ponad dwadzieścia pięter. Dziwna rzecz, tyle o tych domach słyszałem, tyle napatrzyłem się ich fotografji, że spodziewałem się ogromnego wrażenia; tymczasem owe „drapacze nieba” wrażenia na mnie nie zrobiły. Po pierwsze, wyglądają tak jakoś na miejscu, tak przystosowane do otoczenia, że nikomu co je po raz pierwszy widzi, nie robią niespodzianki. Stoją, — bo stać powinny, a zresztą nie są one właściwie tak bardzo wysokie, bo piętra (poczynając od trzeciego) są bardzo niskie — jakich dwa i pół — do trzech metrów najwyżej. W naturze więc, pomimo wielkiej ilości pięter, nie wydają się tak wysokie, jak na fotografji.

    W każdym razie w Europie niema domów nawet do połowy tak wysokich, nie licząc oczywiście kościołów. Domek o 32 piętrach ma wyniosłości około 80 metrów. Muszę dodać, że domy te są albo bardzo mało, albo wcale nie zamieszkałe; przeważnie mieszczą się w nich biura — „offisy”, według miejscowej gwary polskiej.

    Język, którego używa tu ludność polska, jest po prostu okropny i dla Polaka przybysza prawie niezrozumiały, tak wiele wyrazów obcych, przeważnie angielskich, zawiera. W dodatku język angielski, używany w Nowym Jorku, ogromnie się różni od angielskiego w zachodniej części Londynu lub w Edynburgu.

    Język polski w Ameryce obfituje w słowa: rum, salun, jes, no, waj, co oznacza: pokój, szynk, tak, nie, dlaczego. Używają tych słów podług mnie dlatego, że są krótsze, więc dogodniejsze.

    Samo miasto Nowy Jork, co do ludności, dzieli się na kilka dzielnic. Więc po za „Dolnem miastem”, wyjątkowo zajętem biurami i wogóle business'ami (czyt. biznes), reszta miasta dzieli się na dzielnice: włoską, niemiecką, irlandzką, żydowską, polską i t. p.

            Jan Hardy.
            (Słowo Polskie.)

    (Dokończenie nastąpi.)



W następnym, 29 numerze Zgody, z 21.07.1904 ukazał się ciąg dalszy.

 

    W drodze do Japonji

    (Ciąg dalszy.)

    Nie znaczy to, aby daną dzielnicę tylko przybysze tej narodowości zamieszkiwali, lecz że ogromny procent przybyszów danej narodowości, blisko 80 do 90 proc. tutaj mieszka.

    Nowy Jork jest zamieszkały przez ludność tak różnobarwną, tak odmiennemi językami mówiącą, że dziwić się należy, że miasto zachowało charakter angielski.

Co do ilości imigrantów, Włosi n. p., których tu liczą 400 tysięcy, zajmują pierwsze miejsce, potem idą Niemcy, potem Irlandczycy, Żydzi polscy i rosyjscy, Francuzi; każda z tych narodowości liczy tu od 100 do 150 tysięcy przedstawicieli. Słowem element napływowy, którego językiem ojczystym nie był i nie jest angielski, stanowią ogółem około 1 1/2 miliona mieszkańców Nowego Jorku, czyli blisko połowę.

    Drożyzna tu — jak wogóle w Ameryce — panuje niesłychana. Gdy się porówna ceny nowojorskie z londyńskiemi, okaże się, że tu wszystko jest droższe o połowę, a czasami kilka razy, z wyjątkiem dzienników, które są tańsze, ale tylko dzienniki, bo tygodniki i miesięczniki już są bez porównania droższe.

    Dziwiło mnie to ogromnie, że w Stanach Zjednoczonych istnieje cło na książki, szczęściem jeszcze, że tylko na angielskie. Jest to zrobione na pozór w celu popierania miejscowego przemysłu, tymczasem tkwi w tem sztuczka, urządzona przez kilkunastu wydawców i drukarzy, aby sprzedawać książki drogo. Dziennik kosztuje jednego centa. Złożywszy go w kilkoro, można zeń zrobić książkę z ośmiu arkuszy druku, czyli mająca 128 stron. A taką książkę sprzedają za 24 ct. najtaniej. Niektóre dzieła, kosztujące w Anglji 10 ct. amerykańskich, tutaj kosztują 50 ct. Zdzierstwo niesłychane.

    Prasa amerykańska, szczególniej nowojorska, ma wiele cech oryginalnych. Wszystkie pisma amerykańskie, jak się wyraził pewien podróżny, z którym się zaznajomiłem, gwałtownie namawiają cara, aby dał Rosji konstytucję. Rzeczywiście, podczas mego trzydniowego pobytu w Nowym Jorku przeczytałem kilkanaście pism, i wszystkie one w każdym niemal numerze albo donoszą, że konstytucya już się robi, już ks. Uchtomski otrzymał rozkaz napisania jej, lub dowodzą, że interesy Rosji nie są tak złe w wojnie z Japonią, car bowiem... może dać konstytucję narodowi, a wtedy okaże się tak wielkie podniesienie ducha, tyle zapału i ofiarności publicznej, że Japończycy dwóch miesięcy nie wytrzymają.

    Wogóle prasa codzienna jest typowo amerykańską — innego określenia znaleźć nie umiem. Wstępnych artykułów albo wcale nie daje, albo je umieszcza w samym końcu pisma między ogłoszeniami, zresztą nikt tutaj takich artykułów nie czytuje.

    Połowa pisma składa się z drobiazgów, opisujących rozmaite wypadki z kryminalistyki, sportu, polityki, wojny, kwestji społecznych i ekonomicznych, oraz rozmowy reporterów z wybitnymi ludźmi. Wszystkie te kawałki są ze sobą pomięszane, każdy jest mniej więcej jednakiej wielkości, każdy nosi sensacyjny tytuł, przyczem tytuł ten więcej miejsca zajmuje od samego artykułu.

    Publiczność chwyta dziennik w przelocie, nie stając, rzuca centa w nadstawioną rękę, czapkę, lub puszkę, idzie dalej, przeglądając tytuły, i czytając tylko te ustępy, które daną osobę obchodzą. Całego pisma nikt prawie nie czyta. Dziennik wielkich rozmiarów o 16 lub 20 str. Amerykanin przeczyta jadąc tramwajem w ciągu 10 minut, potem składa gazetę i rzuca do puszek stojących na ulicy, lub oddaje chłopakowi, który ją składa i sprzedaje znowu. Taka sprzedaż powtórna stanowi dopiero zarobek gazeciarza, bo od reszty sprzedaży pierwszych numerów mają oni bardzo mały rabat. Oczywiście pisma amerykańskie, których sam papier więcej, niż centa musi kosztować, utrzymują się jedynie prawie z ogłoszeń.

    Typ miasta jest też osobliwy. Najwięcej przypomina Londyn, ale rożni się od niego ogromnie. O ile Londyn robi wrażenie stateczności, o tyle w Nowym Jorku czuć pośpiech.

    To się nie da określić, to się odczuwa poprostu. Całe życie Amerykanina nie da się wytłumaczyć czem innem, jak tylko pośpiechem. Każdy wynalazek, lub zmiana w obyczajach, o ile wypadają z korzyścią dla pośpiechu, są dobre.

    Amerykanin musi zrobić masę businessów w ciągu krótkiego czasu. Więc też wszystko rzeczywiście idzie idealnie szybko. Nigdzie chyba na święcie tak szybko niewydają biletów w kasie kolejowej, jak w Ameryce. W tramwajach nie wydaje konduktor biletów — tylko bierze pieniądze za przejazd i naciska guzik licznika, który wskazuje, ile biletów sprzedano. Tramwaj za każdy kurs, choćby przez całe miasto, kosztuje 5 centów, innej ceny nie ma.

    Nigdzie w restauracyi tak prędko nie dadzą zamówionego obiadu, bo tu każdemu się spieszy. Z tej samej racji w szynkach niema stołów ani siedzeń. Każdy otrzymuje, co zamówił do wypicia, płaci, wypija i wychodzi. To samo cukiernie, to samo poczekalnie kolejowe, gdzie są wprawdzie siedzenia, ale niema wcale stołów.

    Kończę, bo poczta zaraz odchodzi i mój pociąg rusza.


    —————————————


        Vancouver, 22 maja...

    Miasto Winnipeg leży w samym środku Kanady; cała część jej na zachód od miasta położona nosi nazwę zachodniej Kanady (West Canada) i jest właściwie najciekawszą dla podróżnika, raz dlatego, że jest daleko więcej malowniczą, powtóre, ponieważ cała prawie emigracja do Kanady skierowana jest ku jej części zachodniej.

    Gleba jest tu daleko więcej urodzajną, miejscowość mniej zaludnioną, chociaż posiadającą wszelkie warunki rozwoju i ogromne bogactwa mineralne, dotychczas prawie zupełnie jeszcze nie wyzyskane, głównie z powodu małego zaludnienia. Rząd stara się ściągnąć emigrantów o ile możności i daje im bardzo dobre warunki osiedlenia (duże kawały ziemi na własność, bez żadnego wynagrodzenia, ulgi w otrzymaniu poddaństwa, wynajdywanie zajęcia etc.) zresztą o tem mam zamiar napisać osobno, muszę jednak opracować materyały, których sporo zebrałem. Na razie opiszę tylko wrażenia podróży.

    W samym Winnipegu znać już pewien dobrobyt mieszkańców. Nie widać naprzykład ludzi źle ubranych lub mających podarte buty, a te rzeczy u narodów anglosaskich stanowią kwestję bardzo ważną. Praca jest wynagradzaną bardzo wysoko, co można wnosić z wysokości napiwków, z cennika fiakrów itp. Oprócz tego w pewnym sklepie widziałem wystawione ogłoszenia: potrzebujemy 10 robotników budowlanych — 14 dolarów tygodniowo; 12 robotników rolnych (do farmy) — 30 dolarów miesięcznie i utrzymanie, itp. Z tego widać, jaki jest tam ogromny brak ludzi do roboty i że robotnik zdrowy i pracowity łatwo otrzymać może zajecie...

    Mój pociąg zatrzymał się w Winnipegu przez 5 godzin, poczem ruszyliśmy dalej. Od tego miasta począwszy, lasów już spotyka się mniej daleko, czasem na przestrzeni 100—150 kilometrów ani jednego większego drzewa, tylko krzaki i trawa. Jak okiem sięgnąć — równiny, stepy. Grunt przeważnie gliniasty i zdaje się suchy. Obecna pora nie nadaje się, co prawda, do ocenienia wilgotności gleby, gdyż z powodu wiosny wciąż spotykałem wodę po polach, ale od podróżnych słyszałem, że ziemia tu wilgocią nie grzeszy.

    Takiej jazdy miałem półtorej doby. Boże, jak męczy okropnie kilkudniowa podróż koleją, przy jednostajnym krajobrazie. Ależ oto, trzeciego dnia, rano obudziłem się o 4, o świcie, aby ujrzeć słynne Góry Skaliste „Rocky Mountains” — Columbii.

    Góry Skaliste — to coś w rodzaju Tatr. Z ogromną ciekawością wyjrzałem z wagonu. Na tle szarego nieba unoszą się olbrzymy — też szare, trochę mgłą poranną przyćmione. Owe góry tak dziwnie wyglądają, z powodu, że miejscowość przed niemi i dokoła prawie równa. Małe, łagodne pagórki nie przysłaniają gór nawet do połowy — tak jakoś wygląda bez wstępu żadnego, Powtóre, góry rzeczywiście ze skał złożone, ale jakichś szarych, miękkich skał — później przekonałem się, że jest to łupek gliniasty, czasami szary piaskowiec.

    Góry do połowy obrośnięte drzewami — gatunek świerka, przeważnie o czarnych igłach. Od połowy obnażone, szaro-sinawe, przysypane śniegiem, nie robią wielkiego wrażenia. Później, gdy się między nie wjedzie, lub gdy pociąg blisko koło gór przechodzi, i czasami szczyt taki, przesłonięty chmurą, ogromnie wysoki i ogromnie stromy, o dziwacznych, ostrych rwanych lub strzępionych niby konturach, połowę nieba przysłoni, odczuwa się ogrom i potęgę i wszystko, co się w górach odczuwa.

    Czy ładniejsze od Tatr? Boże, chyba ja mogę o tem sądzić? Tatry nasze, tak jak Kraków jest nasz, jak Warszawa jest nasza. Gdy po raz pierwszy byłem w Zakopanem, pamiętam jak mi serce biło, gdy po raz pierwszy góry ujrzałem. To zaś są góry amerykańskie — na nie się patrzy z ciekawością, podziwem, ale bez wzruszenia.

    Góry Kanadyjskie są przez rząd pielęgnowane, to jest faktem. Wogóle pasmo gór, które wynosi przeszło 800 kilometrów na szerokość, podzielone zostało przez Kanadyjczyków na dwie części: góry właściwe — pasmo Kordylierów, oraz góry Skaliste, leżące najbardziej na wschód. Kanadyjczycy zachwycają się tylko tem ostatniem pasmem, i tu urządzony jest park narodowy, tak zwany „Rocky Mountains Park”, który leży cokolwiek na północ od toru kolejowego, chociaż doń prawie przytyka, i zajmuje obszar około 10.000 klm. kwadratowych (5 tysięcy mil ang.) Obejmuje on kilka ulubionych szczytów oraz jezioro Minnewanka.

    Właściwie nie wiem, dlaczego ta część gór tak jest popularną i wychwalaną, bo góry dalej na zachód położone są i wyższe i równie skaliste, nawet bardziej malownicze — zresztą to się może wydawać tylko z okna wagonu.

    Wogóle należy przyznać Kanadyjczykom, że robią wszystko, co tylko możebne, aby zaciekawić publiczność, zachęcić ją do odwiedzania gór, zmusić ją poprostu, aby się górami zajęła i aby o nich pamiętała. Cały szereg hoteli, przewodników kolejowych ilustrowanych, wspaniałe drogi, szereg przewodników, sprowadzonych ze Szwajcarji, automobile, odnogi kolei, schroniska, wszystko zrobione dla wygody publiczności i dla uprzystępnienia i zachęcenia do wycieczek. I to pomimo, że się prawdopodobnie nie opłaca zupełnie, bo stanowczo za mało zaludnioną jest Kanada, aby się ten nakład mógł dziś opłacić. Ale się opłaci w przyszłości — i na to Kanadyjczycy liczą.

    Łatwe [tak w oryginale, może powinno być Ładne] wrażenie robi tak zwane „Great Divide” — czyli wielki rozdział. Mianowicie około stacyjki St. Stephen pociąg idzie z początku bardzo w górę, dochodzi do wysokości 5300 stóp (około 1500 m.) nad poziom morza, potem gwałtownie spada w dół. W tem miejscu duży strumień, spływający z gór, uderza o ostrą skałę i rozdziela się, przyczem połowa wody idzie na wschód i wpada w końcu do jeziora Huron, a stamtąd do Atlantyku, druga połowa zaś idzie na zachód, wpada do rzeki Columbii i z nią zasila Pacyfik. Co więcej, tor kolejowy idzie nad brzegiem z początku jednego strumienia, potem długi kawał — drugiego. Wrażenie to robi ogromne.

    Cały tor kolejowy leży przeważnie nad brzegiem strumieni, więc jest masa mostów, bo strumień płynie to z jednej, to z drugiej strony kolei. Tor położony jest na zboczu gór, ogromnie stromych, z szeregiem tuneli. Więc z jednej strony góry jest 1000 metrów, z drugiej przepaść 50 do 200 metrów, na dnie której huczy strumień.

    Podróż bardzo malownicza, bardzo przyjemna, śliczne widoki. Kolej przechodzi obok najwybitniejszych szczytów, tak, że podróżny może z okna wagonu bardzo dużo obejrzeć, i w mapce kolejowej po kolei wynotować wszystkie szczyty, że je widział, co Anglicy ogromnie lubią. Ładne wrażenie robi cała masa wodospadów, mniejszych i większych. Czasami się widzi taki maleńki strumyczek wysoko, wysoko na przeciwnej górze, potem on rośnie, coraz niżej, coraz potężniejszy, nareszcie z szumem i hałasem wpada do rzeki, płynącej w dole, robiąc wielki szum i zamęt w wodzie, rozbijając się o skały i mieniąc się od promieni słonecznych wszystkiemi barwami tęczy.

    Widząc kilka takich wodospadów, podziwiałem, ile tu jest siły motorowej, tylko dla pejzażu istniejącej. Widziałem dwa tartaki na rzece, chociaż one nie zużytkowują nawet setnej części tępo, coby się zużytkować dało; poprostu niema komu i niema poco tego zużytkować — ludzie nie wiedzą co robić z tem, co mają.

    W innem miejscu znowu tor kolejowy ciągnie się w wąskiej szczelinie między górami. Odległość między niemi wynosi od 30 do 40 met. Z tej przestrzeni trzy czwarte zajmuje strumień, raczej rzeka, tak, że wązki pasek przypada na tor kolei. Z obu stron prawie prostopadłe ściany, skaliste, ogromnie wysokie, około 300 do 500 metrów — to góry się schodzą. W tej szczelinie, z ogromnym spadkiem, wężowatej, toczy się pociąg i huczy rzeka. Ściany kilkakrotnie oddają echo; taki hałas i szum z tego powstaje, że głowa boleć zaczyna. Szczelina owa parę kilometrów długa, zwana djabelskiem przejściem, tworzy ogromnie ostre zwroty i zakręty, co chwila — most, to rzeka uderza to w tą to w ową ścianę, więc i tor wije się jak wąż. Hałas taki, że mówić i słyszeć niepodobna. Pociąg pędzi niesłychanie szybko nawet na zakrętach, rzuca, szarpie; nerwowe osoby zapewne bardzo są niespokojne. Rzeczywiście takich wrażeń się nie zapomina.

    Szczyty gór nie są bardzo wysokie; najwyższy, Sir Donatel [może chodzi o Mount Goodsir] i drugi Stephen, wynoszą około trzech kilometrów. Na mnie większe wrażenie zrobił fakt, że wśród tak trudnych warunków zbudowano kolej, co jest rzeczywiście rzeczą godną zarówno uznania jak i podziwu. Góry, niższe co prawda, nie skaliste i więcej luźnie stojące, tak, że nie stanowią ścisłego łańcucha, ciągną się aż do samego Vancouveru.


    J. Hardy.

    Słowo Polskie.




W 30 numerze Zgody, z 28.07.1904 nie ukazał się ciąg dalszy opisu podróży, jakby Hardy utknął w miejscu. Za to ukazała się bardzo ciekawa Odezwa od korespondenta Słowa Polskiego, którym mógłby być Hardy, o czym może przekonamy się przy lekturze listów z Niepodległości.

 

    Odezwa japończyków do żołnierzy rosyjskich.

    Już przed miesiącem wspomnieliśmy za niektóremi pismami europejskiemi o odezwie, wydanej przez Japończyków do żołnierzy rosyjskich. Dziś jesteśmy w posiadaniu tekstu tego ciekawego dokumentu, który podajemy w całości w tłumaczeniu specjalnego korespondenta lwowskiego Słowa Polskiego, organu Ligi Narodowej.

    Korespondent ten, którego nazwiska Słowo Polskie tymczasem jeszcze nie podaje, pisze o tej odezwie w sposób następujący:


                Tokio, 7 czerwca.

    Zanim podzielę się z wami wrażeniami z „kraju kwitnących czereśni”, przesyłam wam ciekawy dokument, jaki mi wpadł w ręce, zaraz po przybyciu do stolicy Japonji. Jestto odezwa, wydana przez Japończyków do żołnierzy rosyjskich, walczących w Mandżurji. Odezwa, napisana wybornym językiem rosyjskim, wydrukowana jest czysto i wyraźnie na cienkim angielskim papierze. Dokument, który dołączam do listu także w oryginale, w dosłownym przekładzie polskim opiewa, jak następuje:


                Odezwa do żołnierzy armji rosyjskiej.

    Wojna, w której przyjmujecie udział, jest najbardziej bezprawną, a państwo, którego zmuszeni jesteście bronić, jest najbardziej zuchwałem i nieludzkiem. Rząd rosyjski ciągle dążył do zagarnięcia cudzych posiadłości i do zniszczenia państw sąsiednich. Dla osiągnięcia tego celu nie zatrzymał się on przed żadnymi środkami: oszustwo, gwałt, rabunek, zabójstwo — wszystko to znajduje się w ciągłem użyciu. Od samego założenia państwa rządzący Rosją ciągle napadali na inne kraje i wzbudzali bezprawne wojny z ich narodami. Ofiary ich nienasyconego łakomstwa są liczne: zniszczyli oni w sposób najbardziej nieludzki niepodległość Polski, podbili Kaukaz i wytępili ogromną część jego ludności, odebrali niezawisłość Finlandji i środkowo-azyatyckim państwom, pozbawili Persyę, Turcyę, Chiny i Rumunię ich krajów pogranicznych, a mieszkańców tych krajów poddali najsurowszemu uciskowi. Targnęli się oni nietylko na swobodę, własność, język rodzinny, ale nawet na wyznanie, zmuszając ludzi siłą do przyjmowania prawosławia przeciwko ich sumieniu.

    Ta polityka grabieży nie jest prowadzoną na korzyść narodu rosyjskiego: dzięki jej, jest on obciążony ciężkimi podatkami i płaci za nią krwią, przelewaną przez synów swoich. W ostatnich czasach rząd rosyjski znowu wyciągnął zuchwałą rękę i zagarnął Mandżurję, zagrażając samodzielności Korei. Krok ten od razu zmienił położenie rzeczy na Dalekim Wschodzie i wywołał ogólny niepokój. Państwo, któremu krok ten zagrażał przede wszystkiem, Japonja, w imię samoobrony i w imię ludzkości wypowiedziała wojnę Rosji i wojna ta, która stała się świętym obowiązkiem narodu japońskiego, od samego początku prowadzona jest przez nasze mężne wojska zgodnie z międzynarodowemi prawami.

    I nie minęło wiele mięsięcy, a już rosyjska eskadra Spokojnego Oceanu jest niemal zniszczona, a carska armia w pierwszych bitwach na lądzie zupełnie rozbita. W bitwie przy rzece Jalu liczba zabitych i rannych doszła do trzech tysięcy ludzi. Z nami Bóg — On rozsądzi, kto sprawiedliwy, kto winowajca.

    Nasza armja jest nieustraszona; mężny żołnierz japoński chętnie oddaje swoje życie za ojczyznę. Gdzie się rozwinie sztandar Wschodzącego Słońca, tam armię nieprzyjacielską oczekuje ostateczne rozbicie.

    Jak tylko wieści o naszych zwycięstwach zjawiły się w Europie i Ameryce, wszędzie rozległy się radosne głosy tych, których niezadowolenie i oburzenie dawno było tłumione. Jednocześnie tem mocniejszymi stały się rewolucyjne ruchy tych, którzy dawno dążą do wolności i cywilizacji, którym drogą jest przyszłość narodu uciskanego rządzącymi Rosją. W niedalekim czasie w samym środku Rosji rządowi grozi powszechne powstanie ludowe.

    Żołnierze armji rosyjskiej! Los wasz jest nieszczęśliwy. Oderwani gwałtem od żon i dzieci waszych, zmuszeni jesteście przelewać krew w walce przeciwko ludzkości, przeciwko cywilizacji. Wielu z pośród was oddało się już w nasze ręce i los ich jest lepszy od losu waszego. Nasza armja trzyma się zasady miłości ludzkości i nie czyni krzywdy bezbronnym. Z tymi, którzy w liczbie 500 poddali się w bitwie przy rzece Jalu, wojsko nasze obchodziło się przyjaźnie: odesłani są oni do Japonji, gdzie mogą spokojnie i bezpiecznie odpoczywać i zająć się urządzeniem swej przyszłości.

    Nasze ostateczne zwycięstwo jest niewątpliwe. Wszyscy ludzie są jednakowo dziećmi Boga i jednakowo znajdują się na jego opiece. On karze winnych i opiekuje się sprawiedliwymi. On, Wszechmocny, osądził już wasz rząd i los jego już rozstrzygnięty, bo w postępkach jego nie sprawiedliwość, ale krzywda. I wy nie powinniście walczyć za jego sprawę. Weźcie pod uwagę, co powiedziano wyżej i poddawajcie się, rzucając oręż. Taką jest nasza rada serdeczna, bo nie jest nam potrzebną krew wasza.

    Tokio, 1 czerwca 1904 r.

    ——————————————

    Polecamy czytelnikom naszym uważne wczytanie się w ten dokument, który w olbrzymiej liczbie egzemplarzy został rozrzucony wszędzie, gdzie się znajdował chociaż jeden niewielki oddział rosyjski. W porcie Arthura, jak wspominały już dawniej pisma, oficerowie czytali tę odezwę z wielką uwagą. Kto wie, ile ten dokument przyczynił się już do osłabienia armji rosyjskiej? Dziś wiemy tylko, że ta armja, która dawniej w równej liczbie ustępowała tylko wobec genjuszu Napoleona, dziś w każdem spotkaniu z armją japońską została pobita. Wyjaśnienie tego zjawiska znaleźliśmy w lepszej organizacji armji japońskiej. Lecz kto wie, czy nie działa tu także i drugi czynnik, mianowicie brak ducha u żołnierzy rosyjskich, pochodzący u wielu z nich ze świadomości, że walczą za cudzą i złą sprawę? A do wzbudzenia tej świadomości odezwa w rodzaju powyższej mogła przyczynić się potężnie zwłaszcza u żołnierzy nierosyjskiej narodowości, których tak wielu liczy armja rosyjska w Mandżurji.

    Rozpatrzmy się więc i my nieco bliżej w tej osobliwej machinie wojennej, która strzela nie prochem i ołowiem, lecz argumentami.

    Po pierwsze nie pochodzi ona oczywiście od rządu japońskiego, lecz od narodu, lub też być może od jakiej specjalnej organizacji. Rząd nie może w czasie wojennym przemawiać w taki sposób do żołnierzy drugiego rządu, z którym prowadzi wojnę. Byłoby to przeciwne prawu międzynarodowemu i powszechnie przyjętej etykiecie wojennej.

    Dalej godnem uwagi jest, że pierwszy i główny argument opiera się na zaborczej przeszłości Rosji. Odezwa wali odrazu jak młotem w najsłabsze miejsce Rosji oficjalnej, przypominając to, co najbardziej musi boleć wszystkich poddanych rosyjskich nierosyjskiej narodowości. Postawienie na pierwszem miejscu morderstw popełnionych przez Rosję nad Polską, Finlandją, Kaukazem i drobnemi średnioazyatyckiemi państwami wskazuje, że odezwa ma na celu przedewszystkiem tych żołnierzy armji rosyjskiej, którzy nie są rosjanami, a więc nie mają żadnej racji poczuwać się do specjalnie rosyjskiego patryotyzmu. I rzeczywiście, po co i za co ma żołnierz Polak, Litwin, Finlandczyk, Żyd, Czerkies, Gruzin i t. d. robić ze siebie bohatera w wojnie, której rezultat obchodzi jedynie rząd rosyjski, co tyle krzywd jego ojczyźnie i jego narodowi wyrządził! Iść w pole taki żołnierz musi, boby go rozstrzelano za nieposłuszeństwo. Ale rozbijać się ze szczególnym entuzyazmem w rodzaju smutnej sławy porucznika Krynickiego, taki żołnierz i nie musi i nie potrzebuje.

    Dopiero drugi argument, o wiele słabiej umotywowany, zwraca się już ku żołnierzom rosyjskiej narodowości. Odezwa napomyka dość lekko, że obecny rząd rosyjski jest także wrogiem i własnego narodu i działa raczej na jego szkodę niż na jego korzyść.

    Trzeci i czwarty argumenty oczyszczają Japonję z zarzutu prowadzenia wojny niesprawiedliwej. Tym zarzutem rząd rosyjski wojował od początku wojny, wbijając w swój lud i armię przekonanie, że Rosja reprezentuje w obecnej wojnie prawo, cywilizację i chrześciaństwo. Wszystkie te brednie odezwa zbija gruntownie i zasiewa w duszach przeciwników podejrzenie, że są oni narzędziem barbarzyństwa przeciw rzeczywistej cywilizacji.

    Bardzo ciekawą jest wzmianka o tych 500 żołnierzach rosyjskich, którzy poddali się dobrowolnie w bitwie nad Jalu. Jest to całkiem nowy fakt historyczny. Ze słów odezwy można wnosić, że ci ludzie poddali się samorzutnie, bez rozkazu, lub nawet wbrew rozkazom i że dla nich nie ma już powrotu do Rosji po wojnie, skoro już zajmują się oni urządzaniem swej przyszłości. Rzecz jasna, że muszą to być dezerterzy, gdyż regularni jeńcy wojenni nie potrzebują wcale myśleć o przyszłości. Po wojnie wracają oni do swych pułków i służą w nich dalej.

    Ostatni ustęp odezwy zwraca się już do wszystkich i wprost wzywa do rzucania broni i poddawania się Japończykom. Ale i tu, chociaż odezwa nie wymienia wyraźnie żadnej narodowości, należy rozumieć, że ma ona na myśli głównie żołnierzy nierosjan. Trudno bowiem wzywać czystych Rosjan do dezercji z pod rosyjskich sztandarów, jak trudno byłoby rosjanom wzywać Japończyków, aby opuszczali sztandary Mikada.

    Nie wiemy, jaki skutek odniosła powyższa odezwa. Cel jej jest jednak jasny. Wiadomo było z góry, że Polacy i inni nierosyjscy żołnierze szli na wojnę bardzo niechętnie. W takiem usposobieniu żołnierz jest bardzo skłonnym do rzucania broni, skoro tylko może to zrobić całkiem bezpiecznie. Wiedząc o tem, rząd rosyjski straszył swych żołnierzy bajkami o barbarzyństwie i okrucieństwie Japończyków, wzbudzając w nich przekonanie, że bezpieczniej jest bić się z Japończykiem, niż mu się poddać. Z drugiej strony rząd starał się wyszrubować na wszelki sposób patrjotyzm rosyjski u wszystkich swych żołnierzy bez różnicy narodowości.

    Odezwa powyższa zapobiega właśnie skutkom tych starań rządu rosyjskiego. Tłómaczy ona dobitnie po pierwsze, że nie warto bić się i ginąć za takie państwo jak Rosja i powtóre, że naród japoński zna i rozumie położenie licznych nierosjan w armji przeciwnika, potrafi odróżnić ich od rzeczywistych swych nieprzyjaciół i przyjmie ich jak braci ilekroć który z nich zapuka do jego gościnności.




W następnych numerach Zgody także nie pojawił się ciąg dalszy, za to pojawiły się listy z Japonii, podpisane przez J. Hardego, pierwszy z Tokio, datowany na 8 lipca 1904 roku. Zanim do nich wrócimy, trzeba będzie, chyba, sięgnąć do Niepodległości, ale to może już w jakiejś kolejnej notce, 

 



tagi: socjaliści  niepodległość  usa  warszawa  japonia  lwów  kanada  chicago  słowo  mandżukuo  mandżuria  james douglas  zgoda  słowo polskie  mac-pherson  mcpherson  j. hardy  jan hardy  jakób hardy 

umami
30 stycznia 2021 18:54
15     1183    8 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

betacool @umami
30 stycznia 2021 19:58

 Może ten dokładny raport z Hamburga nie jest taki "turystyczny" zwłaszcza w świetle drugiego linku:

Tu o tym jak Piłsudski ledwo przeżył jedzenie shushi

https://www.focusnauka.pl/artykul/co-roman-dmowski-i-jozef-pilsudski-robili-w-tokio

A tu o Hamburgu i szmuglu cukierków:

https://naszahistoria.pl/pilsudski-i-pod-lupa-agentow-mocarstw/ar/10036851

„Akcji wieczorowa", w obawie przed wszędobylską ochraną, była utrzymana w ścisłej konspiracji. Wiedziały o niej tylko cztery osoby z kierownictwa PPS. Zbiorcze raporty wywiadowcze dla Japończyków, tworzone na bazie meldunków działaczy partii z Rosji, pisał Bolesław Jędrzejowski. Potem je szyfrowano według autorskiego systemu Jodki-Narkiewicza i wysyłano do londyńskiej rezydentury Kempeitai. W zamian za to Polacy otrzymywali w Anglii pieniądze.

Na miejscu kupowali za nie „cukierki", bo tak w korespondencji nazywali broń. Następnie przekazywali ją w ręce Japończyków,którzy przerzucali trefny towar do Hamburga. Wtedy znów przejmowali go działacze PPS. Przewozili militaria w pobliże granicy Prus z Galicją. I wtedy przemycali, małymi porcjami, do Austro-Węgier i dalej, na teren Rosji.

Z początku Japończycy nie byli zbyt hojni. Nie wiedzieli, czy postawili na właściwego konia. Ich sceptycyzm co do wartości bojowej PPS zniknął dopiero po zamieszkach na placu Grzybowskim w Warszawie 13 listopada 1904 r. Wtedy właśnie duża grupa socjalistycznych bojowców stawiła zbrojny opór kozakom, którzy chcieli rozpędzić demonstrację. Pierwszy raz od czasu powstania styczniowego doszło do zorganizowanej walki przeciw zaborcy w Królestwie Polskim. To starcie zapoczątkowało rozruchy, które przeszły do historii jako rewolucja 1905 r. Czytając gazety, w których opisywano wydarzenia w Rosji, płk Akashi był zachwycony. Jego partnerzy nie rzucali słów na wiatr. Gratulowali PPS sukcesów i obficie sypnęli groszem. Tajne arsenały ludzi Piłsudskiego wypełniły się bronią.

Niepokoje rozlały się po kraju. Rewolucja uderzyła w carat w krytycznym momencie - woj ska rosyjskie coraz lepiej poczynały sobie w Mandżurii. Rozruchy w centrum przemysłowym imperium zatrzymały ich dalsze postępy. Wobec niepewnej sytuacji Moskwa była zmuszona zawrzeć pokój z Japończykami 5 września 1905 r. w amerykańskim Portsmouth podpisano traktat kończący wojnę.

Tokio triumfowało. Akashi od razu przystąpił do likwidacji tajnej misji dywersyjnej w Europie, przy czym zakończył również współpracę z PPS. Japończycy traktowali Polaków jak najemników, którzy wykonali swoje zadanie. Uznali, że nie mają interesu w kontynuowaniu tej relacji.

Organizacja Piłsudskiego znacznie skorzystała na "współpracy z orientalnym" wywiadem. Służby wypłaciły im łącznie ponad 33 tys. funtów szterlingów, czyli obecną równowartość kilkunastu milionów dolarów. Dzięki temu PPS miała środki na działalność i broń. Jej bojownicy przeprowadzili wiele zamachów terrorystycznych przeciw caratowi, ale nie przyniosło to żadnych efektów politycznych. Nie wywołano polskiego powstania narodowego, którego tak pragnął Piłsudski.

zaloguj się by móc komentować

Paris @umami
30 stycznia 2021 21:23

No  niesamowite  sa  te  Pana  poszukiwania  !!!

Czuje,  ze  znowu  udalo  sie  Panu  odkryc  super  ciekawego  puzzla...  a  tak  nurtowalo  mnie  po  kiego  grzyba  i  ki  diabel  zaprowadzil  tego  detego  Pilsudskiego  az  do  Japonii  !!!

Extra  wpis.

zaloguj się by móc komentować

umami @Paris 30 stycznia 2021 21:23
31 stycznia 2021 00:13

Tu nie ma nic nowego, w zasadzie, jeśli o to spotkanie Dmowski—Piłsudski w Tokio. Wiadomo o nim od dawna.
Nie ma tu mojej żadnej zasługi, oprócz wydobycia tych tekstów, bo w tych linkowanych przez betacoola, nikt sobie nawet nie zawraca głowy podawaniem źródeł.

zaloguj się by móc komentować

umami @betacool 30 stycznia 2021 19:58
31 stycznia 2021 00:29

Ten pierwszy tekst to prawie streszczenie zawartości Niepodległości i jest bardziej uczciwszy. Bo ten drugi, jeszcze go nie skończyłem, bo musiałem zrobić przerwę, ma takie wstawki, jak:
Gdy przywódca narodowców zobaczył ich jadących w rikszy, jak po latach wspominał jeden ze świadków, na chwilę skamieniał. Jednak potem odzyskał równowagę. Nastąpiło „grzeczne", „niemal czułe" powitanie.

Douglas to inaczej opisuje, tak jak to relacjonują w Focusie, więc mógł to tak opisać tylko Filipowicz lub Ziuk.

Nie można się dziwić nerwowej reakcji Dmowskiego. W końcu przejechał pół świata, by wytłumaczyć Japończykom, że jakakolwiek forma rewolucji, którą chcieli zainicjować, mogłaby Polakom mocno zaszkodzić.

Argumentował, że w razie jej niepowodzenia carat mógł utopie powstanie we krwi, a następnie zwiększyć represje w Królestwie Polskim. To mogłoby z kolei, o czym już nie wspominał swoim rozmówcom, całkowicie pokrzyżować plany endecji i zepchnąć ją ze ścieżki polityki zachowawczej, którą kroczyli, w niebyt. Dlatego widok Piłsudskiego, zawodowego rewolucjonisty i zwolennika aktywnej walki z Rosją kroczącego pewnym krokiem po tokijskiej ulicy, odczytał jako zwiastun fiaska swojej misji. I nie mylił się.

To są takie ćmoje boje tych wszystkich wielkich patriotów, jak autor tego tekstu, którzy biją się nie swoją bronią. Piłsudski jedzie tam żebrać, ledwie ich stać na podróż ale wielki bój nie schodzi im z ust. Niepodległa!, niepodległa! I jakoś to będzie. Brak mi słów, jak czytam takie farmazony. A szkodzili, oczywiście, socjaliści, co wychodzi w tych prostodusznych realcjach i listach Szkota Douglasa.

Równolegle z wojną japońsko-rosyjską, trwa akcja Anglii wobec Rosji. Oczywiście wszyscy kibicują przegranej cara, to jasne. PPS, zawodowi patrioci-rewolucjoniści, znów jako podpałka na tyłach. Zawsze pierwsi, zawsze gotowi. 

cdn

 

zaloguj się by móc komentować

umami @betacool 30 stycznia 2021 19:58
31 stycznia 2021 01:18

Ten Hamburg to na pewno nie jest przypadek w tej relacji ukraińskiego Szkota. Oni wszyscy biadolą w kółko o braku pieniędzy, bo nauczyli się żyć albo z napadów albo wysługiwania się innym. Coś się zmieniło dzisiaj?
Piłsudski, wg autora tego tekstu, to pragmatyk. Wstyd mi za tę żebraninę i służalczość. Co za upadek. I teraz jeszcze ta rekonstrukcja sanacji.
Z tych kontaktów z wywiadem austro-węgierskim przypomniała mi się jeszcze wizyta w zaborze austriackim Narutowicza, pod pretekstem budowy zapory. Rekonesans i plany zrobił zupełnie za darmo. A był to człowiek naprawdę pragmatyczny, z przeszkoleniem wojskowym w Szwajcarii, i znający się na materiałach wybuchowych.

zaloguj się by móc komentować

bolek @umami
31 stycznia 2021 08:55

Super śledztwo :)

zaloguj się by móc komentować

Zbigniew @umami
31 stycznia 2021 11:23

"Muszę dodać, że domy te są albo bardzo mało, albo wcale nie zamieszkałe; przeważnie mieszczą się w nich biura — „offisy”, według miejscowej gwary polskiej.

Język, którego używa tu ludność polska, jest po prostu okropny i dla Polaka przybysza prawie niezrozumiały, tak wiele wyrazów obcych, przeważnie angielskich, zawiera."

Wychodzi na to, że język polski został w Polsce zredukowany do miejscowej gwary ... w banku pracowałem na front office, później na back office w open space.

zaloguj się by móc komentować


Paris @umami 31 stycznia 2021 00:13
31 stycznia 2021 13:21

U  mnie  jest  zasluga...

...  i  dla  Pana  i  dla  Betacool'a,  ktory  "pociagnal"  przeciekawy  temat  Japonii...  i  wielowatkowy  -  jak  sie  okazuje  !!!

Dlatego  tez  postaram  sie  NIE  OMINAC  zadnego  Betacool'a  czy  Panskiego  wpisu  w  przedmiotowym  temacie...

...  a  teraz  czekam  na  rozwoj  dyskusji,  komentarze  pod  wpisem  i  kolejne,  nowe  wpisy...  i  dziekuje  wszystkim  uczestnikom  za  wyjatkowo  przyjemna    nauke  !!! 

zaloguj się by móc komentować

betacool @umami 31 stycznia 2021 01:18
31 stycznia 2021 15:30

To ukierunkowanie na kasę to jest absolutna racja. Ja o tym Harbinie na pewno kiedyś jeszcze napiszę. Miałem już sporo zebranych materiałów, ale mi pendrive wyleciał w kosmiczną próżnię. Trudno tak widocznie miało być.

zaloguj się by móc komentować

umami @bolek 31 stycznia 2021 08:55
1 lutego 2021 12:55

E tam. Ale masz w tym swój udział :) Musiałbym przeorać parę tytułów gazet, do których Szkot wysyłał swoje relacje.

zaloguj się by móc komentować

umami @Zbigniew 31 stycznia 2021 11:23
1 lutego 2021 13:01

Do mnie kiedyś zwrócił się kolega, żebym coś mu przygotwał i tu użył terminów, jakimi obecnie posługują się ci z działu marketingu. A dodajmy, że ja już młody nie jestem, no nic nie zrozumiałem, musiałem dojść najpierw, o co chodzi. 

Szkotowi raczej chodzi o to, że Polacy używają nowych słów, których się wyuczyli w nowym miejscu. To nic nowego, pamiętam, że jak pracowałem na czarno w Rzeszy, to Polacy też mieli swoje ulubione słówka i zwroty: szajse, kajne anung, aszloch (spolszczam je celowo).

zaloguj się by móc komentować


umami @Paris 31 stycznia 2021 13:21
1 lutego 2021 13:02

OK, będą też zabawne fragmenty, te anonsowane w Focusie.

zaloguj się by móc komentować

umami @betacool 31 stycznia 2021 15:30
1 lutego 2021 13:08

A gdzie druga kopia?

To są ludzie gołodupcy, którzy albo jak gangsterka, mogą napaść, wyłudzić, ukraść, zakombinować, albo wynająć się do zadań za kasę, bo cały swój majątek, ojca i dziada, dawno już roztrwonili. Nie w głowie im tam jakaś praca, utrzymanie czegoś, rozwinięcie, chodzi o wolność, Niepodległość!, żeby nie czuli się jak w sraczu, ani tak jak Janda, której cały czas ktoś sra na głowę.

Socjalista skupia w sobie wszystkie te cechy.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować