-

umami

Józef Lubomirski — Historia pewnej ruiny. Pamiętniki 1839—1871. Rozdział X

Wpadła mi w ręce książka, którą czytam równolegle z innymi. A że pojawiają się w niej wątki nas tu interesujące, załączam cały rozdział. Wypadałoby, może, zamieścić i kolejny ale nie obiecuję.

Józef LubomirskiHistoria pewnej ruiny. Pamiętniki 1839—1871.

Tłumaczenie Tadeusz Ewert. Wstęp i komentarz (w tym przypisy cyfrowe) Juliusz W. Gomulicki.
Czytelnik, Warszawa 1975.

ROZDZIAŁ X

    Zamek w Dubnie, posępny nawet latem, zimą stawał się przygnębiający; rozpaczliwie monotonna wieś, skruszałe i rozpadające się mury od strony przedmieścia, nędzna żydowska mieścina — wszystko to ożywiało się nieco latem; na Ikwie, która płynęła tuż pod miastem, ukazywały się szkuty, samo miasto zaś nabierało życia w soboty; w dzień nad moczarami zamykającymi horyzont unosiło się dzikie ptactwo, a w nocy migotały błędne ogniki. W zimie natomiast rzeka zamieniała się w wąską wstęgę szarego, brudnego lodu, plamiącą śnieg na moczarach, drzewa w ogrodach stały oszronione, a biała śnieżna pokrywa na blankach murów zwiększała wrażenie opuszczenia i starości, które je oblekały. Wieczorem, w dniu mego przybycia, wzdychając przechadzałem się po galerii, gdzie moje kroki budziły posępne echo; jedynie świadomość, że przyjechałem tutaj po pieniądze, tak mi potrzebne do życia na Zachodzie, łagodziła moje uczucie przygnębienia.

    W Paryżu przyjąłem lokaja, Andegaweńczyka, Michela Berthelota, jednego z najuczciwszych ludzi, jakich w życiu spotkałem. Służył mi wiernie i z oddaniem przez dwadzieścia lat, prócz krótkiej przerwy, kiedy musiał przyjąć posadę odźwiernego, bo nie mogłem mu płacić i byłem mu winien pensję za cały rok z górą, o którą zresztą się nie dopominał. Kończyłem właśnie swoją przechadzkę po galerii, gdy w padł do niej wzburzony:

    — Och, proszę księcia pana! Książę będzie łaskaw coś zrobić! Tu brak wszystkiego! Służba bosa, w jakimś zgrzebnym, ordynarnym przyodziewku, brudna jak Bóg wie co, nie rozumie ani słowa!

    — Co się stało, Michel?

    — Pokój księcia jest duży i ładny, to prawda, ale reszta! Nie ma klozetu, obok łóżka ziejąca dziura z sedesem, z której bije smród. A za całe oświetlenie — łojowa świeca w drewnianym lichtarzu.

    Roześmiałem się na widok jego zrozpaczonej miny; był oburzony.

    — W tym nie ma nic zabawnego! Tu nie można mieszkać! Umywalnia jest wprawdzie srebrna, ale w miednicy zmieści się tyle wody, co w karafce; dzbanek przecieka i nie ma bidetu!

    — A przecież latem go sprowadziłem. Proszę się nie denerwować, Michel, wszystko się załatwi. Dziś wiele nie zdziałamy. Już za późno.

    Bo rzeczywiście, kiedy tuż przed wieczorem przyjechałem jadąc ze Lwowa, nie zastałem w zamku żadnego z moich starszych oficjalistów; wszyscy rozeszli się do miasta. Tymczasem Michel narzekał dalej:

    — A gdyby książę pan zobaczył pokój, a zwłaszcza łóżko przeznaczone dla mnie! Sosnowa skrzynia, ledwie na metr długa, bez sprężyn, materaca i jaśka, z wiązką cuchnącej słomy w głębi. Nie ma ani wieszaków, ani stołu, tylko dziurawe krzesło!

    — W zamku jest sto pokojów, wybierz sobie, który chcesz.

    — Ale oni mnie nie rozumieją!

    — Racja! O, do licha!

    Przywołałem jakiegoś służącego w liberii, który mi się nawinął, a że majordomus, Czech, już wrócił, kazałem go sprowadzić.

    — Nikt tu nie mówi po francusku? — dziwił się Michel. — Więc po jakiemu mówią ci głupcy?

    Wybuchnąłem śmiechem.

    — Dość już, Michel! I nie klnij! Chrześcijanie tu, prawie wszyscy, mówią trzema językami: rosyjskim, polskim i ukraińskim. Żydzi zaś — pięcioma, bo dochodzi żargon i niemiecki, a pominąłem rabinów, którzy znają jeszcze szósty — hebrajski.

    — Zabawny kraj — rzekł Michel rozglądając się po galerii. — Zamek jest piękny! Ale jakie niechlujstwo. Nazwy, że można sobie język połamać. Zdaje się, że jeden z tych służących w zgrzebnym przyodziewku myślał, że pytam go o imię. Odparł mi: Psiut! Czy to ludzkie imię?

    Krztusiłem się ze śmiechu. Twarz Michela wyrażała całkowite oburzenie, gdy ujrzał majordomusa w grubym samodziale i w łapciach na bosych stopach.

    — Książę pan kazał mi przyjść zaraz, tak jak stoję — rzekł majordomus.

    — Tak, tak, oczywiście! Dziękuję, panie Zaczyk, niech mi pan powie, czy pan mówi po francusku?

    — Ani słówka. Ale Milczewski chyba parluje...

    — Dobrze, już dobrze. Czy znajdzie pan w mieście jakiegoś sługę, może Żyda, który by mówił po francusku?

    — Spróbuję, ale chyba będzie trudno.

    Inteligentny Michel zorientował się, o czym mowa.

    — Bardzo dziękuję księciu panu, bo domyśliłem się, że chodzi o danie mi do pomocy kogoś, kto zna francuski. To by się bardzo przydało.

    — Spróbuję, mój drogi, ale proszę na to zbytnio nie liczyć. Dlaczego, wy, francuska służba, taka rozgarnięta u siebie w domu, stajecie się naprawdę za bardzo bezradni na obcej ziemi? Nie chciałbym, żebyś się źle czuł u mnie!

    — Och — żywo odparł Michel — nie o to chodzi. Proszę mi wierzyć, że jeżeli książę pan sobie życzy, będę spał tam, gdzie mi przeznaczono. Ale służba? Jakże ją będę pełnił, gdy mnie nikt nie rozumie?

    — Służbę masz pełnić tylko przy mnie. W razie potrzeby będę twoim tłumaczem. Zobaczysz, wszystko się ułoży, uspokój się. Teraz pójdziemy we trzech, majordomus, ty i ja, poszukać pokoju, a później daj mi coś zjeść i położyć się, bo jestem zmęczony. Resztę odłożymy do jutra.

    Kazałem mu dać ładny pokój, jeden z tych dla państwa, żeby tam spał do czasu, aż mu się wyszykuje coś bliżej mnie. W tym celu musiałem wyjaśnić Zaczykowi, że służba we Francji jest przyzwyczajona do wygód, o których, przy naszym niechlujstwie, nie mamy pojęcia.

    — A jednak — zauważył Zaczyk wielce roztropnie — rozmawiałem za rządów księżnej pani z lokajem jednego z jej gości, któremu w Paryżu nieznośnie dokuczały chłody i przeciągi, o jakich my z kolei nie mamy pojęcia.

    Dla tego, kto przywykł do swojego kraju, każdy inny przedstawia niewygody. Paryżanie niechętnym uchem słuchają o niewygodach Paryża.

    Zachody towarzyszące zdobyciu pieniędzy polegały na nie kończących się rozmowach z kupcami–Żydami, którzy już nazajutrz oblegli mój przedpokój.

    Sposób, w jaki Michałowski i moi oficjaliści traktowali dubieńskich Żydów, bardzo mi się nie podobał, a oziębłość matki głęboko martwiła, bo dopatrywałem się w tym całkowitego braku logiki; Żydzi byli przecież jedynymi nabywcami naszych produktów rolnych i leśnych. Tak więc sala recepcyjna była przegrodzona białą krechą: Żyd nie miał prawa jej przekroczyć i stojąc rozmawiał z chrześcijaninem, który mówił mu per ty i siedział przy stole etc. W ten sposób traktowało się tych, bez których nie można było sprzedać naszych plonów! Jaskrawa niedorzeczność! Jakież to mogło przynieść żniwo? Nieufność, nienawiść i dwulicowość uprawianą na największą skalę przez wzbogaconych Żydów, nie zadających już sobie trudu ukrywania tej jedynej naprawdę defensywnej broni, którą mogli się posłużyć w odwet za doznane traktowanie.

    Nie myślałem nawet o tym, by przezwyciężyć ową dwulicowość instynktowną u kupców wszystkich wyznań: spodziewałem się jednak, że lepszym traktowaniem uda mi się ją znacznie zmniejszyć i sprowadzić do chciwości pozbawionej chęci zemsty. Nie zwracając więc uwagi na niezadowolenie otoczenia, całkowicie zmieniłem sposób postępowania. Upodlenie społeczne i codzienne poniewieranie godności wpłynęły na wygląd Żydów. W długich, czarnych serżowych[*] chałatach, w czapkach obramowanych lisim futrem, w pantoflach bez napiętków, nad którymi widać było zabłocone pończochy zmieniane raz na miesiąc, z oddechem woniejącym czosnkiem wydawali się — mimo często bardzo nawet regularnych rysów — brzydcy, brudni i odrażający. W roku 1862 po to, aby w jakimś zachodnim mieście spotkać Żyda wyróżniającego się od otoczenia, należało wyruszyć poza przedmieścia Wiednia. Trzeba było trochę odwagi, jeżeli nie chciało się trzymać od nich z daleka. Mnie jej nie zabrakło i to zaraz, nazajutrz po przybyciu. Bardzo mi w tym pomogły rozważania i — muszę przyznać otwarcie — chęć jak najszybszego zakończenia targów, żeby co prędzej wrócić na Zachód. Nie tykałem tych moich kontrahentów; mówiłem do nich per „pan”, kazałem im siadać, a że rozmowy, bardzo żmudne, odbywały się zazwyczaj rano, w galerii, gdzie w głębi poleciłem ustawić stół, zawsze, gdy przynoszono kieliszek żytniówki, tradycyjny napitek przy naszych posiłkach, zapraszałem ich, ku oburzeniu moich oficjalistów, do towarzystwa, by nie przerywać rozmowy i nie tracić czasu.

    Na początku zauważyłem, nie bez pewnej przykrości, że to zwracanie się per „pan”, krzesło i wódka na ogół zawsze robiło dobre wrażenie i było przyjmowane, natomiast udziału w posiłkach stale odmawiano. Oficjaliści śmieli się z tego niepowodzenia i przypisywali je względom rytualnym. Znając kilku zachodnich Żydów nie wierzyłem w tak rygorystyczne przestrzeganie Pięcioksięgu, czy Talmudu i irytowało mnie, że nie mogę dojść logicznego powodu owej odmowy, której przez swoją głupią próżność nie potrafiłem pojąć. Wreszcie pewnego ranka, gdy rozmawiałem z Półtorakiem, uboższym kupcem, nabywcą wybrakowanego drewna, brzozowej kory na łapcie, chrustu i orzechów laskowych, z którym transakcje były drobne, ale liczne, zgodził się siąść ze mną do śniadania. Twarz tego pięćdziesięcioletniego Żyda, o małych złośliwie skrzących się oczkach, szpecił długi, ciemnoczerwony, ruchliwy nos. Półtorak aż śmierdział z brudu, a kołnierz u koszuli miał tak czarny jak święta ziemia. Mnie to prawie nie przeszkadzało: w tej wysokiej i długiej galerii olbrzymi stół przedzielał nas na całą swoją długość. Natomiast służba, która po zdjęciu liberii z pewnością nie prezentowała się lepiej od Półtoraka, z obrzydzeniem patrzyła na niego, i to mnie bawiło. Ów Żyd o odrażającym wyglądzie był nieprzeciętnie inteligentny. Wiele jego odpowiedzi wydało mi się tak dalece trafnych, że je nawet zanotowałem. Wpadłem na nie wśród moich papierów i jeśli nawet nie zdołałem odczytać, wyłuskałem ich sens. Oto one: Przy śniadaniu nazajutrz zapytał:

    — Książę widzi, co się u księcia dzieje?

    — Nie, a co takiego?

    — Służba obsługuje mnie z daleka i uperfumowała się!

    — Wcale tego nie żądałem, ja...

    — A po co to? Czosnek to zapach naturalny, gdy ich perfumy kupione tutaj, u Icka, który handluje tandetą, gorzej i przykrzej śmierdzą. Może książę powącha pierwszego, który podejdzie z półmiskiem?

    — Pan jest moim gościem i ...

    — Oni nie mnie chcieli dokuczyć, tylko księciu!

    Żachnąłem się.

    — Książę nie wierzy?

    — Wierzę, ma pan rację, dajmy im spokój.

    Innym razem, kiedy po długiej rozmowie nie dobiliśmy targu, powiedziałem:

    — A przecież żądam uczciwej ceny.

    Odparł:

    — Skąd książę może wiedzieć? Sprzedający zawsze uważa, że żąda uczciwej ceny! Czy książę zna rynek? Nie, prawda? To kupujący naprawdę go zna wtedy, kiedy przystępuje do targu.

    — No więc, jak wygląda ten rynek?

    — Tego księciu nie powiem. To książę powinien odgadnąć, jak daleko mogę postąpić z ceną. Kiedy książę to będzie wiedział, potargujemy się tylko małą godzinkę dla formy. Postaram się zbić, ile się da, księciu cenę: o rubla, o dwadzieścia kopiejek, o kopiejkę!

    — Nie miałby pan żadnych wyrzutów sumienia?

    — Wyrzuty sumienia? Miałbym je, gdybym stracił okazję do zarobienia pieniędzy każdym sposobem, a tego sposobu spróbuję na księciu.

    — Dla zemsty?

    — Nie, dla obrony. A co by książę powiedział, gdyby nawet dla zemsty?

    — Nie traktowałem pana źle.

    — Och, książę jest na to za wielkim panem. Nie tu będzie teren przyszłych czynów księcia, dobrych czy złych — nic o nich nie wiem; Dubno nie posłuży księciu za arenę; codziennie mamy tego dowód, chociażby w tym zapraszaniu mnie do stołu! A dla mnie to arena, którą sobie wybrałem. Nie ruszam się stąd, tu zarabiam na życie i tu się dorabiam! Po co mielibyśmy się kłócić!

    — Nie ma pan dla mnie ani trochę przyjaźni?

    — Ani trochę — ale zaraz się poprawił — lubię się sprzeczać z księciem! Niech mi jednak interes zaświta z daleka, zaraz ginie nawet ten cień przyjaźni! Może, któregoś dnia, jeżeli księciu na tym zależy, zdradzę mu sposób, jak zwiększyć ten cień.

    — Owszem, zależy mi na tym.

    — To kiedy indziej! Dziś pozwolę sobie na jedno pytanie: dlaczego książę mnie tak często sadza do stołu, co jawnie gorszy całe otoczenie? Jeżeli księciu potrzeba towarzystwa przy jedzeniu, to są przecież oficjaliści bardziej wykształceni niż ja i lepiej ubrani. Książę nie chce odpowiedzieć?

    — Czemu nie! Dla trzech powodów: wystarczy, abym po raz drugi pozwolił moim podwładnym zasiąść ze mną do stołu, a niezawodnie poproszą mnie o coś dla siebie, na co się mogę tylko zgodzić albo nie zgodzić; znudziła mi się ta wieczna żebranina. Z panem zaś toczę walkę, która mnie bawi. To pierwszy z powodów.

    — Walka nie będzie długa.

    — Powód drugi: z poczucia sprawiedliwości, dezaprobaty dla traktowania, jakie pana spotyka, pana, jedynego pośrednika przy zbywaniu naszych leśnych płodów. Daję przykład pragnąc zmienić ten stan rzeczy.

    — Książę jest za mądry, aby myśleć, że się to uda; po to my sami musielibyśmy się zmienić. Możliwe, że złe traktowanie zrobiło nas takimi, jakimi jesteśmy, ale myśmy się już do tego przyzwyczaili i potrafimy się bronić. Chyba książę nie myśli, że dla zjedzenia śniadania z magnatem zapłacę mu o grosz więcej za jego drzewo! Nawet koszuli nie zmieniam siadając z księciem do stołu! Więc po co? Książę nie jest szczery. Musi być coś innego.

    — Trzeci powód: nudzę się i chcę jak najprędzej dobić targu. Na jedzenie poza zamkiem zeszłoby panu ze dwie godziny.

    — To możliwe. Książę jednak nie dał dowodu bystrej obserwacji. Ze mną księciu to nic nie da! Transakcja, którą się omawia w tak poufałych rozmowach, nie budzi we mnie ufności i nie zawrę jej podczas jedzenia.

    Zniecierpliwiony dodałem:

    — Przy drugim końcu stołu zapach bijący od pana tak mnie nie razi jak na krześle obok pana.

    — To już lepiej. Ale po co miałby mi książę kazać usiąść, kiedy mógłby kazać stać — odparł łagodnie.

    Udobruchany jego pogodnym spokojem, dorzuciłem:

    — I lubię z panem rozmawiać. Trafność pańskich odpowiedzi i zdrowy sąd zasługują na uwagę. Mówię szczerze!

    — Tym razem i to możliwe. Ale proszę mi powiedzieć, czy wszyscy magnaci, którzy pięknie pachną, są głupcami?

    Ostatnim razem, kiedy Półtorak podszedł do stołu, nie usiadł i rzekł:

    — Jaśnie oświecony książę pozwoli mi coś powiedzieć?

    — Proszę, niech pan mówi. Ale po co ten ceremonialny zwrot?

    — Zaraz się okaże. Dopraszam się łaski księcia, nawet błagam, aby mi nie kazał siadać ze sobą do stołu; może się wydać, że jestem źle wychowany, ale zapewniam księcia pana o moim do niego szacunku. Dobiliśmy targu i wszystko, co mielibyśmy sobie do powiedzenia, straciło teraz rację bytu. Ja zrywając się o świcie do całodziennej pracy potrzebuję zjeść coś bardziej pożywnego niż jajka, owoce i kartofle w mundurach, na których muszę poprzestać przy pańskim stole, bo moje wyznanie zabrania mi tknąć innych rzeczy na nim. Chętnie przyjmę kieliszek wódki; u siebie też ją pijam, a tak zaoszczędzę trochę na tym, ale bardzo proszę, aby jaśnie oświecony książę do niczego więcej mnie nie namawiał.

    — Jakto, Półtorak, miałby pan skrupuły natury religijnej, pan, który nie uznaje żadnych?!

    Oparł się rękami o stół.

    — Czy jaśnie oświecony książę wie, co się z nim stanie po śmierci?

    — Oczywiście, mówi mi o tym moja religia, tak jak i panu — pańska.

    — Nie o to chodzi. Pytam nie o to, w co książę wierzy, co jest możliwe, nawet prawdopodobne lub czego się książę spodziewa. Kiedy ścinam dąb, wiem z całą pewnością, co go czeka, jakie jest przeznaczenie jego drewna, konarów, żołędzi. A czy książę ma taką pewność?

    — No, nie.

    — I ja też nie. Ale kiedy książę ubezpiecza się od pożaru, to nie wie, kiedy on wybuchnie, co w nim spłonie i czy w ogóle spłonie, a jednak stawkę asekuracyjną książę płaci, prawda?

    Czekał na odpowiedź, lecz widząc, że mu jej nie daję, jednym haustem wychylił kieliszek wódki, skłonił mi się prawie do ziemi i pozostawiając mnie w zadumie, poczłapał ku drzwiom galerii głośno kłapiąc pantoflami.

    Trzeba było zmienić metodę: uprzejmość nie dawała rezultatu. Wyciągnąwszy ten wniosek, szybko zacząłem inaczej traktować moich kupców–Żydów.

    Jednakże na południowo-wschodnich terenach Rosji trudno było prędko zakończyć jakąś sprawę. Pomijając już krętactwa Żydów, mnogość świąt tworzyła to, co we Francji, po wprowadzeniu wypoczynku w postaci jednego dnia w tygodniu, nosi nazwę „mostów”, zwyczaj uchodzący u nas ongiś za namowę do lenistwa bez żadnych realnych korzyści. Wyznawcy trzech religii, prawosławnej, rzymsko–katolickiej i starozakonnej obchodzili swoje święta przypadające w różnych dniach. Gdy się doda do tego galówki, to w tygodniu pozostawały tylko dwa dni robocze wspólne dla wszystkich. Ale nawet najpomyślniejszy tydzień kończył się już w piątek wieczór. W sobotę daremnie szukałoby się jakiegoś Żyda, z którym można by mówić o interesie. W niedzielę brakło znów chrześcijan. Nabrałem więc zwyczaju za każdym moim pobytem w Dubnie, dokąd sprowadzała mnie jedynie konieczność zdobycia pieniędzy, wyjeżdżać z miasta co piątek i wracać dopiero w poniedziałek. W zimie, kiedy spadł śnieg i sanna się ustaliła, udawałem się zawsze do Równego, a po drodze odwiedzałem matkę.

    Stosunki z Dermaniem, które nabrały kurtuazyjnego charakteru, chłodły z dnia na dzień. Normalnie przyjeżdżałem w dzień, bawiłem dwie godziny i odjeżdżałem. Michałowski prawie się nie pokazywał. Z matką rzadko kiedy mówiliśmy o interesach. Ale pod koniec mojego pobytu w Dubnie te wizyty stawały się coraz rzadsze. W brzydką pogodę jechałem wprost do Równego nie zbaczając do Dermania.

    Natomiast czas spędzany u moich krewnych, którzy podejmowali mnie jak najbardziej serdecznie, pozostawił mi najmilsze wspomnienia. Nowa rezydencja mego stryja Kazimierza, stojąca w pobliżu starego zamku (prawie tak samo wielkiego jak dubieński, tylko jeszcze bardziej zrujnowanego), składała się z budynków wznoszonych stopniowo, które utworzyły siedzibę bez stylu i wyraźnych cech architektonicznych, ale jak najbardziej wygodną i miłą dla oka[1]. Pokoje, salony, jadalnie były duże, dobrze umeblowane i urządzone. Niedawno wnuk Kazimierza złożył mi wizytę, a że było to wkrótce po wydarzeniach, których bohaterem stał się Abd ül Hamid, przeto w naszej rozmowie nadaliśmy owej tak skomponowanej rezydencji nazwę „Górka”, przezwisko Yildiz Kösk[2]. W tamtych czasach Równe nie było jeszcze węzłem kolejowym, jakim jest dziś, i nie miało też quasi europejskiego wyglądu, który zyskało później, ale dzięki niezwykle serdecznej gościnności właścicieli i sympatii, jaką ich darzono, stało się najbardziej ulubionym miejscem spotkań eleganckiego świata w trzech południowo–wschodnich prowincjach. Nie było dnia, aby w czasie obiadu z kilku sań nie wysypali się przybyli goście. Tam więc w przemiłych warunkach poznałem całe okoliczne towarzystwo i odtąd też, przez wiele lat, zaliczałem dnie spędzone w Równem do moich najszczęśliwszych w życiu. Długa i okrutna choroba stryja, przyprawiająca go o bolesne i ponure jęki[3], dolatujące z daleka, nie przeszkadzały wykwintnemu towarzystwu zbierać się codziennie w salonach. Wieczorami, kiedy zostawali tylko bliscy, szliśmy rozerwać stryja czy to jakąś grą, czy kostiumową szaradą. Syn stryja, Stanisław, który w gruncie rzeczy stał się panem tych włości, zajmował się jego interesami i czynił honory domu.

    I tu jednak zaczęły się polityczne niepokoje. Kraj rosyjski podbity przez Polaków, którzy nie potrafili w nim stanąć mocną nogą, nie zawierał tej koniecznej próchnicy dla roli, z jakiej mogłaby wyróść rewolucja przeciwko Rosji. Wszystko tutaj było rosyjskie: język, religia, ubiory. Natomiast posiadacze, potomkowie zdobywców, których postępki w czasie podboju nie były zbyt prawe, różnili się narodowością i nie byli lubiani. W rówieńskich salonach mówiono o wydarzeniach w Warszawie, zapoczątkowanych w r. 1862[4]. Nie zwracałem wówczas na to uwagi, bo nie wierzyłem, aby tu wywołały one jakiś odzew. Mój kuzyn, Stanisław, wychowany w Polsce, nie mógł podzielać tych sympatii i względów, jakie we mnie rozbudziło moje wychowanie i doznane łaski, ale w jego rozumowaniu wyczuwałem, że wprawdzie postanowił wykonać to, co uważa za swój obowiązek, lecz nic ponadto. Zdawało mi się, że kocha Polskę i żywo interesuje się wypadkami w Królestwie, jednakże w tych uczuciach nie ma fanatyzmu religijneqo lub politycznego. Będąc więc spokojny o los, jeżeli już nie wszystkich naszych prowincji, to przynajmniej dawnego Księstwa Ostrogskiego, tylko wzruszałem ramionami słuchając wywodów różnych szaleńców.

    My, którzy przybyliśmy ongiś tutaj jako sąsiedzi w pokojowych zamiarach, dla poślubienia córki feudalnego suzerena, odziedziczyliśmy olbrzymią część jego księstwa i tak się za to wywdzięczyli, że niczego później nie uszanowaliśmy: prawa, zwyczajów, religii! Psim obowiązkiem dziedzica ziem ruskich, który żyje tu lub za granicą z pracy wykonywanej dla niego przez autochtonów, jest ślepe respektowanie ich zwyczajów i poszanowanie religii, a nie zmienianie tych zwyczajów na swoje i nawracanie na swoją religię. Nawet gdybym nie był z łaski cesarza wychowany w Sankt–Petersburgu, miałbym obowiązek stawiać interesy Rosji na pierwszym planie a Polski na drugim. Od tego obowiązku nigdy nie odstąpiłem: może jestem pod tym względem wyjątkiem i może stąd te ataki na mnie! Nie potrafią mnie one dosięgnąć i mają dla mnie takąż wartość, co dziecinne przykrości, bo i czymże jest opinia mas i ilu głupców jest w tej masie? Zanim przeprowadzę porównanie, które zaraz przytoczę, chcę — jak Półtorak w stosunku do szynki — zabezpieczyć się przed zarzutami moich współrodaków zastrzeżeniem, że w tym przypadku jednakowy obowiązek ciąży na właścicielu stu hektarów, co na królu. Z tamtego punktu widzenia król Belgii powinien by pozostać Sasem, król Anglii — Hanowerczykiem, król Szwecji — Francuzem, cesarz Austrii — Szwajcarem lub Lotaryńczykiem itd.[5] Nie, ci, których Stwórca w swej łaskawości obdarzył fortuną powstałą z potu lub krwi ich bliźnich, im właśnie winni poświęcić całą swą troskę.

    Gdyby moje dziedzictwo wypadło w Peru, miałbym obowiązek rządzić nim z troską o dobro moich ludzi, Peruwiańczyków, i pociągać do odpowiedzialności przed prawem wszystkich obcych — Boliwijczyków lub Polaków — którzy próbowaliby ich gnębić. W zasadzie moje sympatie, tak roztrąbione jako prorosyjskie, nie grają tu roli; wspomniane idee są we mnie głęboko zakorzenione: dużo już później, przy końcu minionego stulecia, kiedy dzięki sprawiedliwości rządu rosyjskiego odzyskałem ostatni skrawek tych posiadłości, które miałem w Księstwie Ostrogskim[6], tak właśnie postępowałem. Mój kuzyn, Stanisław Lubomirski, jest również posiadaczem kawałka ziemi tego księstwa, ale dostrzegam jakby pewien odcień różnicy między naszymi sytuacjami; zdaje mi się, że jego przodkowie nabyli te włości — właściwie nigdy naprawdę nie wiedziało się, co jest nabyte, co nie; schedę dziedziczy się z dobrodziejstwem inwentarza i wątpię, aby można było zmusić obywatela, obojętnie jakiego kraju, do przyjęcia jej, jeżeli tego nie chce. Niemniej jednak, znając charakter Stanisława, jego rozsądek i prawość, chciałem w pewnym momencie zrobić go moim spadkobiercą[7] i, zgodnie z prawem, poprosiłem rząd rosyjski o wyrażenie na to zgody. I pewnie udzielono by mi tej łaski, gdyby się nie kłóciła z polityką depolonizacji obowiązującą w naszych guberniach. Odmówiono mi jednak, niewątpliwie zdając sobie sprawę z niuansu. Inny mój kuzyn, książę Roman Sanguszko[8], który — jak mi się zdaje — jest w identycznej, jak ja, sytuacji, właściciel majątku ongiś równego naszemu, lecz obecnie o wiele znaczniejszego, kiedy mój został sprowadzony do zera, nadal nim włada. Nie utracił łask rządu. Sądzę, że jest to dowodem właściwej postawy Sanguszki. Nie widziałem się z nim od lat i nie wiem ani co myśli, ani co mówi. Zresztą słowa i myśli nic nie znaczą. Świadczą tylko czyny. Jeżeli zachował on cień wspomnienia o mnie, chciałbym się go zapytać, czy mogłem zrobić coś lepszego, niż sprzedać moje majętności Rosjanom, jak to zrobiłem, ażeby nareszcie ziarno powróciło do gleby?

    W czasie polskiej rewolucji w r. 1863 obowiązek zmusiłby mnie do obrony, nawet zbrojnej, rosyjskich posiadaczy przeciwko polskim napastnikom i gdybym miał możliwości, pewnie bym to zrobił. Ale moje możliwości składały się ze zmurszałych wałów obronnych i dwóch karonad, lanych armatek okrętowych, zagwożdżonych, które pozwolono mi zatrzymać na dziedzińcu z tym, że mają być wycelowane w zamek. Pozostawało mi więc tylko wynieść się z kraju i nie pokazywać się w nim w czasie zbrodniczej rewolucji, którą przygotowywano. A jeżeli wyjechałem w roku 1863, zamiast w 1862, kiedy się już mówiło o zamierzonym ruchu, to dlatego, że nie wierzyłem w możliwość podobnego szaleństwa.

    Zrobiono ze mnie wroga Polaków; ta legenda nie jest słuszna. Nie jestem wrogiem Polaków, to oni są moimi wrogami. Jeżeli interesy Rosji na to pozwalają, chętnie zwracam uczucia ku mojej pierwotnej ojczyźnie. Cała moja skromna działalność polityczna i literacka ku temu dążyła. Zawsze dawałem doskonałe rady i czy to moja wina, że ich nie słuchano lub — gdy posłuchano — obrzucano mnie za nie obelgami! Była nawet taka chwila, kiedy nasunął mi się pomysł i możliwość zdziałania czegoś dla poprawy losu moich współrodaków, z którymi łączy mnie pochodzenie; wtedy nie robiłem z tego tajemnicy, bo samo ujęcie tych idei nie miało być przykrywką dla projektu, tylko robiło takie wrażenie. Zawiódł praktyczny środek odsłonięcia tego projektu, co okazało się dopiero w późniejszym i ściśle określonym czasie. Myśli, które tu na dowód wyrażę, były znane w ubiegłym ćwierćwieczu ludziom o światłych umysłach, a niejeden z nich, dzięki posiadanej władzy, mógł się przyczynić do realizacji tych idei, gdyby mu one odpowiadały.

    W 1861 r. na jakimś obiedzie, na którym byłem z ojcem i dziadkiem albo u, albo razem — już sobie nie przypominam — z baronem Jakubem Rotszyldem[9], ojciec, jak zawsze nie omijając żadnej okazji dla zjednania Polsce sympatyków, powiedział:

    — Panie baronie, powinien pan udzielić Polsce pożyczki dla zrzucenia rosyjskiego jarzma.

    A Rotszyld na to:

    — Nie daje się pożyczek wywrotowcom.

    W jakiś dziesiątek lat później, rozmyślając nad dążeniami socjalnymi mojej epoki, w której szabla, narzędzie niemoralne, ustąpiła miejsca innemu, także niemoralnemu, jakim jest pieniądz, powiedziałem sobie: dlaczego Polacy nie mogliby się stać ludźmi dorosłymi?

    Byłoby to możliwe przy wytrwałości i pewnej logice. Po rozmowie z paroma przyjaciółmi zabawiłem się w naszkicowanie pewnego planu. Wyszedłem z przesłanki, że trzem rozbiorcom Polski nie powinno zbytnio zależeć na prowincjach, w których stała agitacja jest zarzewiem niepokoju, a w dodatku zamieszkanych przez element tubylczy; a więc Rosji na większej części Królestwa Polskiego, Austrii na Galicji aż po San i Prusom na Poznańskiem. Czemu więc te państwa nie miałyby się zgodzić, oczywiście z pewnymi zastrzeżeniami, na odprzedanie owym prowincjom prawa do samorządu w formie zagwarantowanej terminowej pożyczki; przez ściśle określony czas kontrolowałby zasoby wspomnianych prowincji utrzymując w ich twierdzach garnizony, które miałyby jednocześnie obowiązek dopilnowania lojalnego wywiązywania się kontrahenta z jego zobowiązań. Plan przewidywał inne jeszcze ograniczenia, celne, handlowe, administracyjne i dyplomatyczne, które ustawałyby w określonych terminach. W ten sposób Polska powróciłaby do swoich naturalnych granic i mogłaby się rządzić sama. Nie zagrażając już europejskiemu bezpieczeństwu, cieszyłaby się wreszcie pewną autonomią i znacznie podniosłaby swój dobrobyt. Byłoby to czyste dobrodziejstwo. Chodziło teraz o wysondowanie opinii, o dowiedzenie się, z jakim przyjęciem spotka się ów kiełkujący projekt. Zabrałem się sam do tego sondowania i przyciągnąłem do pomocy zwolenników mego pomysłu. Aczkolwiek nie zaakceptowano go od razu, to jednak tym, którzy obracają kółeczkami mechanizmów państwowych, nie wydał się on ani zuchwały, ani szaleńczy, ani wywrotowy.

    Niemożliwością wydało się tylko zrobić z Polakami to, co udało się z Serbami, Rumunami lub Bułgarami: doprowadzić ich do dojrzałości koniecznej przy tego rodzaju planie. Z trzech grabieżców, jak ich nazywano, tylko Rosja pobłażliwie odniosła się do rodzącego się projektu. Ci moi przyjaciele, którzy omawiali go z Bismarckiem, powtórzyli mi słowa „żelaznego kanclerza”:

    — Dziwię się, że w umyśle Polaka mogła powstać podobna myśl polityczna; może to i utopia, ale nie zawiera ani nic wywrotowego, ani niemożliwego. Zobaczymy za pięćdziesiąt lat.

    Sprzeciwiła się w zasadzie jedynie Austria, co jest zrozumiałe, bo na skutek tej szachownicy narodów, jaką przedstawia, nie mogła odczuć korzyści mego planu.

    Przyznaję, że będąc wówczas jeszcze kawalerem, nie robiłem tego wszystkiego z czystego patriotyzmu; w moim planie, ledwie poczętym, widziałem narzędzie do sławy i fortuny. Ostatecznie jednak chciałem oddać przysługę ojczyźnie, a nie zniszczyć ją. Czując za sobą poparcie, nawiązałem rozmowy wstępne. Nie mogłem jednak planu, który ledwie zarysował się w mej głowie, jawnie kreślić na oczach Polaków w Galicji i Królestwie, żeby niepotrzebnie nie rozpalać namiętności. Zwróciłem się więc do moich przyjaciół, mających wpływy w prasie trzech zaborów, aby wyszukali jakiś organ oficjalny lub usłużny, który by się zgodził na opublikowanie artykułów w tym sensie. Udzielono nam wówczas trzech prawie jednobrzmiących odpowiedzi:

    „Chętnie wydrukujemy trzeci artykuł, ale chcielibyśmy, aby autor na swoją odpowiedzialność opublikował dwa pierwsze”.

    Po ogłoszeniu pierwszego artykułu we Francji[10], oczywiście z pewnymi ograniczeniami, zrozumiałem, że nie ma co myśleć o ogłaszaniu drugiego. Otwarte przeze mnie perspektywy natrafiły na ślepców, a cały plan fatalnie runął pod lawiną zniewag.

    Jeden z moich starych przyjaciół, Anglik, w jednej osobie myśliciel, dobry administrator i dyplomata, z powątpiewaniem zapatrujący się na mój plan, powiedział mi wtedy:

    — A więc pańscy sędziowie szacują pana teraz według ich własnej politycznej wartości. Nie zadali sobie nawet trudu podyskutowania z panem.

    Tymczasem ożeniłem się i cała sprawa nie przedstawiała się już w tym samym świetle. Jak wszyscy, którzy utracili przywileje, do jakich przywykli, z rozkoszą do nich powróciłem i zapomniałem o wszystkim innym. Nie musząc pracować dla używania życia i zdegustowany stanowiskiem niektórych moich współrodaków, przestałem się już interesować tamtymi politycznymi kombinacjami. Zasypywanie grudkami ziemi otworu, którego głębi się nie zna, wydawało mi się tak dziecinną zabawą, że poniechałem tego zajęcia i porzuciłem swój plan.

    W ćwierć wieku później, kiedy utraciwszy zdrowie utraciłem też i pociąg do uciech materialnych, wydawało mi się, że powinienem sobie teraz poszukać jakiegoś zadowolenia intelektualnego i powróciłem do dawnego projektu. Wydawało mi się, że jego częściowe powodzenie jest możliwe, bo było to w momencie, kiedy na skutek wojny rosyjsko–japońskiej moi współrodacy znaleźli się w sprzyjającej temu sytuacji. Nie miałem już na widoku ani żadnych machinacji, ani poparcia: impuls był czysto osobisty; w zamian z większą już precyzją i bardziej jasno przedstawiłem korzyści z dojścia Polaków do pełnoletności[11].

    Tym razem obelgom towarzyszyły argumenty, ale jakie! Adwersarze, którzy raczyli wdać się ze mną w dyskusję, wysunęli istotnie kilka, a dwa z nich zasługują na przytoczenie. Przyznano mi rację, z tym jednak, że to nie ja powinienem zabierać głos. Dlaczego? Uważano też, że powinienem był wystąpić z tym w Warszawie! Podcięto mi więc skrzydła.

    Skutek zresztą był taki, jak poprzednio. Przy tej zabawie straciłem połowę przyjaciół, która mi jeszcze pozostawała wśród Polaków. Nie zwykłem szukać sobie przyjaciół w zgrai głupców. Gdybym był młodszy, przyznaję, że by mnie to zabolało. Ale w moich latach łatwo się z tym pogodzę.

    Można mi na to powiedzieć, że po co w takim razie powracam do tej sprawy w moich pamiętnikach.

    Po to, żeby kilku ludzi uczciwych lub naiwnych, których spotyka się wszędzie, mogło powiedzieć: „źle sądziliśmy tego człowieka”, i żeby już do tego więcej nie wracać.

    Sprawy w Dubnie zakończyłem w styczniu 1862 r. Tym razem żniwo było obfite. Dzięki sprzedaży lasów, arendom i z góry już zawartym kontraktom w moim trzosie, kiedy przejeżdżałem granicę, spoczywała okrągła kwota trzechset tysięcy rubli — przy ówczesnym kursie prawie 900 000 franków — a ponadto, jeszcze w bieżącym roku połowę takiej samej kwoty miano mi przekazać (przez banki zagraniczne, z którymi moi kontrahenci byli w kontakcie) do rąk własnych z pominięciem zarządu moich dóbr.

    Tak więc miałem prawie półtora miliona franków, w moim pojęciu — na przehulanie. Kreśląc te wiersze nie mogę opanować chęci, żeby nie zdradzić, jaki użytek zrobiłem z tej kwoty, tak znacznej zwłaszcza w owych czasach.

    Otóż udało mi się sprawić, że już po paru miesiącach nazywano mnie w Paryżu: „książę, co chcesz, żebym ci ofiarował” i odbyć podróż po Morzu Śródziemnym w towarzystwie pewnej pani o lekkich obyczajach, które dzięki mej głupocie jeszcze zyskały na lekkości w tej podróży[12].

 

 

PRZYPISY
[rozstrzelenia zamieniłem na pogrubienia, przypisy z gwiazdką i linki ode mnie]

[1] Była to Górka, dom willowy w Równem, na ustroniu, zbudowany jeszcze przez księcia Fryderyka Lubomirskiego (1779—1842), ale całkowicie przebudowany i znacznie rozszerzony przez jego syna Kazimierza.

[2] Gościem pamiętnikarza był jeden z trzech synów Stanisława Lubomirskiego: Adam, Kazimierz albo Stanisław, jego wizyta musiała zaś przypaść w roku 1909, wkrótce po głośnej detronizacji sułtana tureckiego Abd ül Hamida II (1842—1918).

Yildiz Kösk — letni pałac sułtanów tureckich w Stambule.

[3] Potwierdza te informacje jeden z ówczesnych gości rówieńskich (Karwicki), który zapamiętał Lubomirskiego „mocno już cierpiącego (...), w gabinecie za jadalnym pokojem, palącego nieustannie papierosy, których nie miał siły w ręku utrzymać — z pochyloną głową, dotkniętego nieuleczalną chorobą, z której niestety już nie powstał” (X., Przejażdżki po Wołyniu. Obrazki z przeszłości i teraźniejszości, Lwów 1893).

[4] Ściślej: w latach 1859—1861, głównie jednak manifestacjami patriotycznymi z lutego—kwietnia 1861 r. oraz „branką” ze stycznia 1863 r., która doprowadziła ostatecznie do wybuchu powstania.

[5] W Belgii i w Anglii panowała i panuje saska dynastia Sachsen–Coburg–Gotha, w Szwecji — francuska dynastia Bernadotte, w Austrii zaś panowała dynastia Habsburgów, wywodząca się ze szwajcarskiej Argowii (Aargau).

[6] Ów „skrawek posiadłości” to dobra w Dermaniu, które spadły na Lubomirskiego w roku 1895, po zgonie jego matki.

[7] Był to projekt księżnej Jadwigi, słusznie przewidującej, że Józef nie będzie miał potomstwa, a pragnącej pozostawić ten majątek w rękach rodziny Lubomirskich. Księżna korespondowała na ten temat z synem w roku 1891.

[8] Książę Roman Sanguszko (ur. 1832), wtedy kapitan gwardii konnej wojsk rosyjskich, pan na Księstwie Zasławskim, Sławucie i Klimkówce. Syn ks. Władysława Hieronima i księżniczki Izabeli Lubomirskiej, bratanek wielkiego patrioty księcia Romana S., ożeniony w 1868 r. z hrabianką Karoliną Thun–Hohenstein.

[9] Baron James de Rotschild (1792—1868), ówczesny (od 1812) kierownik wielkiego bankierskiego domu Rotschildów, stale mieszkający w Paryżu.

[10] Zob. wyżej rozdz. IX, przyp. 19.

[treść tego przypisu:]
19) Mowa o słynnej broszurze Lubomirskiego, którą scharakteryzowano we Wstępie, Du rôle véritable des Polonais [https://books.google.pl/books?id=rewDAAAAYAAJ&printsec=frontcover&hl=pl&source=gbs_ge_summary_r&cad=0#v=onepage&q&f=false], ogłoszonej w roku 1876 i ostro zrefutowanej [**] przez Władysława Mickiewicza.

[11] Nie znamy tego wystąpienia Lubomirskiego, musiało ono jednak przypaść na lata 1905—1906.

[12] Po francusku: „Prince «Qu'est-ce que tu veux que je t'offre»”, co wg Lubomirskiego miało być skracane na książę Kektuveukjtoff (niby z rosyjska). Współcześni tłumaczyli to zupełnie inaczej (zob. Wstęp).

„Pewna pani o lekkich obyczajach” to Juliette Beau, o której pamiętnikarz pisze w następnym rozdziale.

[Przypis 9) z następnego rozdziału tak ją opisuje:]
9) Julie (Juliette) Beau, zwana „Julka Marsylijka” albo „Julie la Jolie”, jedna z kilku najsłynniejszych kurtyzan Drugiego Cesarstwa, wielka przyjaciółka Anny Deslions. Urodzona ok. 1837 r., grywała przez pewien czas w paryskich Bouffes (1860), m.in. mocno wydekoltowaną rolę w operetce Offenbacha Dafnis i Chloe, a później w Vaudeville (1861), gdzie z kolei zagrała w sztuce Meilhaca L'Attaché d'Ambassade, doprowadzając do zabawnego starcia dwóch dygnitarzy, gdy Morny bowiem (zaprzyjaźniony z Paskiewiczem) prosił Claudina, recenzenta urzędowego „Monitora” aby poświęcił jej pochwalną recenzję Walewski spowodował z kolei, że z owej recenzji usunięto wszystkie zwroty pochwalne.

[*] serża — trwała tkanina obustronnie diagonalna, samodziałowa, używana przede wszystkim do wyrobu garniturów, płaszczów i sukni. (https://sjp.pl/serża).

[**] zrefutować — zwalczyć dowodzeniem. (https://pl.wikisource.org/wiki/M._Arcta_Słownik_ilustrowany_języka_polskiego/Zrefutować)



tagi: rynek  żydzi  targi  rotszyld  ruina  józef lubomirski  rotschild  dubno  interes  józef maksymilian lubomirski  lubomirscy  marceli lubomirski  kupiec 

umami
16 sierpnia 2021 17:42
14     1224    3 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

olekfara @umami
16 sierpnia 2021 20:09

Nie warto zamieszczać kolejnego. Ten jeden wystarczy, że Lubomirskiego ocenić. Dla mnie negatywnie, nawet bardzo.

zaloguj się by móc komentować

umami @olekfara 16 sierpnia 2021 20:09
16 sierpnia 2021 20:19

Ten drugi chciałem zamieścić z powodu Żydów bankierów — Rotszylda.

A samego Lubomirskiego czemu oceniasz negatywnie? 

zaloguj się by móc komentować

chlor @umami
16 sierpnia 2021 21:19

Elastyczny dupek żołędny i internacjonalista, ale jego wspomnienia są wartościowe.

zaloguj się by móc komentować

Alrus @umami 16 sierpnia 2021 20:19
17 sierpnia 2021 08:26

"Nawet gdybym nie był z łaski cesarza wychowany w Sankt–Petersburgu, miałbym obowiązek stawiać interesy Rosji na pierwszym planie a Polski na drugim. Od tego obowiązku nigdy nie odstąpiłem"

 Lubomirskiego inaczej niż negatywnie ocenić nie można. Wyprany z polskości, nie tyle zrusyfikowany, co zindoktrynowany wielkorusko z fałszywie ukierunkowaną hierarchią lojalności. Na szczęście takich szkodników i pasożytów aż tak wielu nie było, co sam poświadcza.

Ten drugi fragment warto wrzucić, jestem za. 

 

zaloguj się by móc komentować

umami @chlor 16 sierpnia 2021 21:19
17 sierpnia 2021 09:56

Raczej ofiara wychowania a właściwie złeo wychowania w domu i oddania go w obce ręce.

zaloguj się by móc komentować

umami @Alrus 17 sierpnia 2021 08:26
17 sierpnia 2021 10:08

Ja nie jestem aż tak radykalny w ocenach. Po drodze mi z nim, jeśli chodzi o niechęć do zbrojnych powstań. Ale nie zamienię się w adwokata diabła, bo minusy przeważają nad plusami. Jest to jednak ciekawe studium i tu wielki ukłon wobec Gomulickiego za przybliżenie całego kontekstu psychologiczno-historycznego. 
W tym rozdziale, jeśli opisane zdarzenia są w 100 procentach prawdziwe, ciekawe wydają mi się te reakcje wielkich tamtego świata na biznes-plan reaktywowania Polski. Rozmowa z Półtorakiem o rynku też ciekawa. 
Co do tego następnego rozdziału to zobaczę jak będzie z czasem, bo to sporo roboty.

zaloguj się by móc komentować

Numisma @umami 17 sierpnia 2021 09:56
17 sierpnia 2021 12:54

Wydaje mi się, że to przynajmniej po części kwestia cech psycho(pato)logicznych, może nawet wrodzonych. Coś jakby Urban: pragnący być za wszelką cenę w centrum uwagi i budzić kontrowersje, ostentacyjny cynik, wysłuchujący obelg i przekleństw pod swoim adresem z taką samą lubością, z jaką niektórzy wysłuchują pochlebstw, a jednocześnie słychać w tym wszystkim: "przeciez ja was tak naprawdę nieskończenie przewyższam moralnością i rozumem i wy to wiecie, i za to mnie nienawidzicie, a jeśli nie za to, to tym bardziej wami gardzę i nie będę się tłumaczył". Żałosne, ale cóż zrobić?

Zacząłem czytać autorski wstęp do jego powieści Chaste et infâme - najlepiej to chyba przełozyć "Czysta i odrażająca" - nie wiedząc, że jest to kolejne wydanie. Otóż Lubomirski wykłada tam obszernie psychologię kobiety, objaśniając szczególnie ten typ, który reprezentuje Regina, bohaterka powieści. W pewnej chwili pomyślałem: przecież on pisze o sobie samym. A tu znienacka...

"Teraz, kiedy już trochę wyjaśniłem tytuł, chcę zabrać głos w sprawie osobistej.

Kiedy powieść ta ukazała się w Paris-Journal, twierdzono, że jest to zawoalowana autobiografia.

Każdy powieściopisarz tworzy narrację, osnuwając wydarzenia wzięte z czystej wyobraźni wokół jakiegoś osobistego wspomnienia lub uczucia. Widziałem, jak niczym Boris Darvill [jeden z bohaterów powieści - przyp. mój] padam ofiarą najbardziej absurdalnych i kłamliwych oszczerstw. Według niektórych, nie zadowalałem się popełnianiem szaleństw, ale mam na sumieniu złe uczynki, a nawet zbrodnie. Potwór od najmłodszych lat, zacząłem życie od wbijania szpilek w stopy mojej chorej matki...." I dalej w tym sensie, że on osobiście nie ma nic wspólnego ze stworzonymi przez siebie postaciami.

"Następnie wytykano mi, że pragnę krytykować moich rodaków.

Jestem Polakiem, poddanym rosyjskim i ubolewam nad zwyczajem, który zmusza mnie do czynienia rozróżnienia w tym względzie..." Itd. itp.

Niestety, proszę księcia, ale tak to z zewnątrz wygląda, a w cudzą duszę nie zajrzymy.

zaloguj się by móc komentować

umami @Numisma 17 sierpnia 2021 12:54
17 sierpnia 2021 22:12

Myślę, że jednak się dobrze bawił jako pisarz. Przede wszystkim to. I te szpilki wbijane w stopy matki to ponoć prawda, tak pisze przynajmniej Gomulicki. Te Pamiętniki to także taki rodzaj zabawy z czytelnikiem. Dobrze to odbierasz. Nie wiem na ile znasz jego żywot, ale niektóre jego zachowania da się wytłumaczyć (na jego korzyść). Nie usprawiedliwić a wytłumaczyć. I te cechy nie są wrodzone, a są raczej wynikiem odrzucenia przez matkę, która dodatkowo obwiniała go całe życie o to, że podczas porodu straciła władzę w nogach i dalsze życie spędziła na wózku/łóżku. Do tego należałoby dodać męża, który ją porzucił, itd. Nie wydaje mi się, żeby to się na nim nie odbiło. Matka także spowodowała, że znalazł się w Korpusie Paziów, jakby za karę albo na złość mężowi, który spiskował przeciw caratowi. 

zaloguj się by móc komentować

umami @Numisma 17 sierpnia 2021 12:54
17 sierpnia 2021 22:18

A ta Regina, czysta i odrażająca, to chyba jego matka, po prostu.

zaloguj się by móc komentować

bolek @umami
18 sierpnia 2021 08:16

W końcu dotarłem do końca ;-)

Każde wspomnienia są ciekawe, nawet, a może zwłaszcza, "elastycznego dupka żołędnego i internacjonalisty" :D

zaloguj się by móc komentować

umami @bolek 18 sierpnia 2021 08:16
18 sierpnia 2021 15:22

W następnym rozdziale porażka jest jeszcze większa...

zaloguj się by móc komentować

olekfara @umami 16 sierpnia 2021 20:19
18 sierpnia 2021 20:46

Nie uderzam w wysokie tony, ale to jeden z wielu, z tych ,co mieli złoty róg, a ostał się im paryski bruk i dziwki dla okrasy.

zaloguj się by móc komentować

umami @olekfara 18 sierpnia 2021 20:46
18 sierpnia 2021 22:34

A lepiej było zginąć za rewolucję światową?

zaloguj się by móc komentować

olekfara @umami 18 sierpnia 2021 22:34
19 sierpnia 2021 09:38

Nie chodzi o pakowanie się w kłopoty, raczej o pilnowanie tego, co się miało na miejscu. Kosmopolita mało różni się od rewolucjonisty, dłużej zyje.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować