-

umami

Józef Lubomirski — Historia pewnej ruiny. Pamiętniki 1839—1871. Rozdział XI

Kolejny rozdział. 
Rozstrzelenia zamieniłem na pogrubienia, przypisy z gwiazdką tym razem pochodzą od Autora, moje są więc literowe. Linki i uwagi w nawiasach kwadratowych ode mnie. Trochę się tego uzbierało. 


Józef Lubomirski — Historia pewnej ruiny. Pamiętniki 1839—1871.

Tłumaczenie Tadeusz Ewert. Wstęp i komentarz (w tym przypisy cyfrowe) Juliusz W. Gomulicki.
Czytelnik, Warszawa 1975.

ROZDZIAŁ XI

    Po powrocie do Paryża, w lutym, wynająłem przeznaczony specjalnie dla bogatych obcokrajowców, umeblowany apartament pod nr 39 na Boulevard des Capucines [1], na antresoli i na piętrze ponad nią. Ten lokal, dostosowany do potrzeb przedsiębiorstw handlowych, jeszcze istnieje. Część mojego apartamentu już wówczas dotykała zakładu fryzjera, który się nazywał Anguiz. Na trzecim piętrze tegoż domu mieszkała słynna kurtyzana, Marguerite Bellanger, późniejsza kochanka Napoleona III [2]. Wystarczył mi miesiąc do objęcia w posiadanie tego Paryża, o którym się mówi i który mieści się w granicach między Laskiem Bulońskim, wzgórzem Montmartru i Sekwaną. Lata od 1862 do 1868 mogę zaliczyć do najbardziej niefortunnych i jednocześnie najwspanialszych w moim życiu. Straciłem wówczas wszystko: majątek, szacunek, reputację. Opatrzność pozwoliła mi odzyskać majątek i szacunek, ale reputacji odzyskać nie można. Jej lekka tkanina, raz nadszarpnięta, przepuszcza jad kalumnii. Nawet najlepsi przyjaciele, mimo szczerych chęci, nie potrafią posunąć się w waszej obronie aż do samozaparcia: uraza, zawiść i zazdrość atakują z zaciekłością. Skrócę więc relację z tego okresu, o którym w ogóle wolałbym zamilczeć, gdyby to było możliwe bez spowodowania luk.

    Posłuszny konwenansom, złożyłem bilety wizytowe w domach, do których mnie wprowadzono, francuskich i polskich, z mocnym postanowieniem nie pokazywania się tam dopóty, dopóki wystarczą mi przywiezione fundusze; robiłem natomiast wszystko, aby zdobyć sobie renomę w środowisku kobiet najłatwiejszych, najbardziej dostępnych, jednak w towarzystwie ludzi z mojego świata, którzy tam bywali. To nie było trudne. Wkrótce już w zażyłych stosunkach z najpiękniejszymi i najbardziej szykownymi kobietami, wprowadzony przez dziadka do Jockey Clubu [A], do którego przyjęto mnie w charakterze kandydata na członka, wszedłem do kilku wesołych, lecz ekskluzywnych paczek złotej młodzieży, takich jak na przykład Wielka Szesnastka [*] z Café Anglais [B], od czasu do czasu wymienianej jeszcze w kronikach z tamtej epoki; odwiedzałem sale tańca, Laborda [Laborde'a], Celariusa [Cellariusa] [C], Markowskiego [6], w których na specjalnie zorganizowanych wieczorkach panie z półświatka mogły prezentować swoje urocze wdzięki, oraz ogródki, Mabille, Château des Fleurs, gdzie pięknu stawiano znacznie mniejsze wymagania i — jeszcze o stopień niżej, Château Rouge, l'Elysée-Montmartre oraz Bullier [7].

    Paryż, wówczas w błogim spokoju, lśnił blaskiem kinkietów i błyszczał w nocy niby gwiazda, której promienie obdzielały wszystkich zapałem, radością i wyrafinowanymi rozkoszami życia. Są to już odległe czasy i, przyznaję, że z żalem chodzę teraz po mrocznych ulicach, gdzie nienasycona chciwość położyła swoje ponure piętno na wszystkich twarzach.

    Niemniej jednak należy przyznać, że zbytnio używałem w tym Paryżu, zresztą źle się prowadząc. Na początku zdobyłem sobie to przezwisko, o którym wspomniałem przy końcu ostatniego rozdziału, urządzając zabawy, wydając w znanych i drogich restauracjach śniadania, obiady, kolacje, a nawet bale i zapraszając na nie każdą słynną z piękności kokotę, której skwapliwie dawałem kosztowne prezenty, choć czasem nawet dobrze nie wiedziałem, jak wygląda. Nie zdobyłem sobie tym żadnej wdzięczności; bawiono się moim kosztem — i to był kompletny idiotyzm. Codziennie jeździłem na wyścigi, z pewnością nie kierując się zamiłowaniem hodowcy, ale żeby pochwalić się moją zieloną kartą członka Jockey Clubu. Tak płynęły mi dnie i noce, a moje myśli przez tę jedną trzecią roku nigdy nie sięgały dalej poza żarłoczne pragnienie, jak u węża boa, pochłonięcia zdobyczy, sprokurowanej sobie z takim trudem. Gdyby brukowa prasa w swoich kronikach nie ogłaszała antologii anegdot z tamtych czasów, może bym się szerzej o tym rozpisał. Ale wobec tego proszę mojego czytelnika o zadowolenie się tymi paroma wierszami i, jeżeli go to interesuje, o poszukanie szczegółów w innych pamiętnikach; znajdzie je tam łatwo.

    Przy takim trybie życia, nawet jeżeli sprawia ono przyjemność przez dwa miesiące, to jednak w trzecim odczuwa się już nudę. W półświatku zresztą rzadko trafia się jakaś Aspazja czy Ninon de Lenclos. Po rozmowie z sześćdziesięcioma różnymi kobietami zauważyłem, że wszystkie mówią to samo. Przesyt zbliżał się szybkimi krokami.

    Sekretarz ambasady rosyjskiej, mój przyjaciel Iwan Paskiewicz [8], miał, jak mówiono, śliczną przyjaciółkę, pannę Juliettę Beau [9], której jeszcze nie znałem. Urzekła mnie jednak już przy pierwszym spotkaniu: jej piękne rysy, sposób bycia, stroje i maniery zdawały się odbijać od tego, co widywałem w świecie podobnych jej kobiet. Roztoczyła cały swój wdzięk, stała się czarująca i przy końcu kolacji, wstając od stołu, powiedziała z zachwycającą kokieterią:

    — Sądzę, że pan jest do mnie życzliwie usposobiony.

    Tak, lecz to była nie tylko życzliwość. Co tu jednak począć w tej sytuacji? Przyjaźniąc się z Paskiewiczem nie chciałem i nie śmiałem odbić mu przyjaciółki. Ale moi towarzysze hulanek natychmiast mnie oświecili: mogłem zerwać ten owoc, jeżeli miałem nań chrapkę; chodziło tylko o cenę. Przyjaźń nie stała na przeszkodzie. Paskiewicz, zrujnowany doszczętnie, musiał zrezygnować z kochanki, wynieść się z Paryża i mało go obchodziło, czy jego następcą będę ja, czy ktoś inny. Należało więc stanąć w szranki i licytować ostro. Wszystko ułożyło się pomyślnie i tylko jedno było zabawne: ledwie zrealizowałem moje marzenie, porwała mnie szalona chęć imponowania już nie Paryżowi, lecz całej Europie i Azji, związkiem z kobietą, której piękność olśni wszystkie narody. Pod wpływem tej myśli, równie dziecinnej, jak nierozsądnej, zaproponowałem pannie Beau, że ją porwę w długą podróż po Morzu Sródziemnym i do portów Lewantu [**]. Przy końcu kwietnia udaliśmy się przez Wiedeń do Konstantynopola [***]. Podróż trwała sześć miesięcy, kosztowała mnie całą kwotę zdobytą w Dubnie, naraziła na pośmiewisko całego świata, a moje towarzystwo tak dokumentnie zbrzydło pannie Beau, że po powrocie myślała tylko o jednym: żeby się ode mnie uwolnić.

    To porwanie, które z zasady w umyśle kurtyzany powinno się było łączyć z dużym materialnym profitem, nie spełniło jej oczekiwania. Wydatki towarzyszące przepychowi podróży były tak olbrzymie, że nie mogłem już dać pannie Beau kwoty, która zaspokoiłaby jej ambitne nadzieje. Uważała więc te sześć miesięcy, spędzone w moim towarzystwie, za czas zmarnowany dla swojej przyszłości, o którą bardzo słusznie się troszczyła. Ta podróż więc, wypieszczona w moich marzeniach jako jeden ciąg niewypowiedzianych rozkoszy zmierzających do zaspokojenia wszystkich moich uczuć i wszystkich pasji, nie zaspokoiła żadnej i stała się przyczyną przyszłych zawodów, z tym, że winę za to mogłem przypisać tylko samemu sobie. Na swoje usprawiedliwienie powiem jednak, jak bardzo dziwaczne było pojmowanie spraw majątkowych w mojej młodości, kiedy wszyscy roztaczali przede mną miraże niesłychanych bogactw czerpanych z przeszłości mojego rodu, a jednak warunki sprawiły, że te nadzieje zmniejszyły się wbrew wszelkim przewidywaniom. Tak na przykład w roku 1862, któregoś dnia, gdy byłem przy wadze koni na wyścigach w Longchamp [12], usłyszałem, że ktoś mnie woła z grupki otaczającej barona Rotszylda [F]. A po chwili on sam zwrócił się do mnie:

    — Książę często bywa na wyścigach? Stale pana tu widuję! Czy myśli pan o własnej stajni?

    — Nie, panie baronie, nie myślę o tym.

    — Eh, mógłby pan sobie na to pozwolić, gdyby to pana bawiło!

    I odwróciwszy się do otaczających go ludzi, dodał:

    — Jego dziadek jest bajecznie bogaty.

    Wiedeński bankier, Stametz Mayer [G], którego znałem i który też tam był, rzekł:

    — Nie tak bogaty, jak pan, baronie.

    — Z pewnością nie — odparł Rotszyld przyglądając mu się uważnie i uniósłszy palec dorzucił — ale chyba co najmniej tak jak pan!

    Ktoś parsknął cichym śmiechem, a Stametz się zarumienił.

    Nawiązałem stosunki z wieloma domami bankowymi w Paryżu, aby przez nie dostawać pieniądze deponowane na moim rachunku u ich korespondentów w Austrii i w Rosji. Gdy otrzymałem wiadomość o wpływie jakiejś kwoty, bank depeszą z opłaconą odpowiedzią żądał od swego korespondenta potwierdzenia owej wpłaty, i dopiero wtedy odpowiednio przedłużał mi kredyt. Pewnego dnia, kiedy zawiadomiono mnie, że kontrahentowi banku Rotszylda, gdzie już nic nie miałem na rachunku, wpłacono nową kwotę, udałem się do tego banku przy rue Laffitte dla załatwienia manipulacji z telegramami, co wówczas trwało dłużej niż dziś (5 do 6 dni) i kosztowało drożej.

    Biuro akredytyw zagranicznych, mieszczące się na antresoli, tuż przy gabinecie barona, nie przedstawiało się tak imponująco, jak większość podobnych instytucji w obecnych czasach; w niskim pomieszczeniu stało tu i tam kilka biurek, przy których siedzieli urzędnicy, parę krzeseł, nieduża kasa i nic więcej. Drzwi na wprost wejścia prowadziły do gabinetu barona. Urzędnik, z którym zwykle wszystko załatwiałem, był przystojnym, jasnowłosym młodzieńcem, bardzo eleganckim i ogromnie uprzejmym; wypłacał mi pieniądze, gdy je miałem na rachunku, albo — w przeciwnym wypadku — zajmował się korespondencją z kontrahentem banku, panami „Natanson i Kallir” w Brodach [H], o ile mnie pamięć nie myli. Po wysłaniu depeszy czekałem na odpowiedź; jeżeli była potwierdzająca, odsyłano mi do domu kwotę, o którą prosiłem. Otóż tego dnia, gdy jak zwykle rozmawiałem ze wspomnianym urzędnikiem, baron Rotszyld wyszedł z gabinetu, żeby coś tam powiedzieć swemu prokurentowi. Odwróciwszy się po wydaniu polecenia, ujrzał mnie i rzekł:

    — Dzień dobry panu. Książę przyszedł, żeby mnie trochę ogołocić z pieniędzy?

    — Niestety, panie baronie. Nie mam ich na koncie. Zażądałem nowej przesyłki.

    — Hm, Paryż kosztuje, prawda? Dużo panu potrzeba:

    — Niewiele, wysłałem już depeszę.

    Baron idąc do drzwi gabinetu polecił urzędnikowi:

    — Proszę wypłacić księciu.

    A ten natychmiast mnie zapytał:

    — Ile książę sobie życzy?

    Zdumiony tym niezwykłym odstąpieniem od formalności, zapytałem:

    — Może mi pan dać 25 000 franków?

    Podszedł do podręcznej kasy i przyniósł mi plik banknotów.

    — Proszę — rzekł.

    Widząc, że nie przygotowuje żadnego pokwitowania, przypomniałem mu o tym.

    — To niepotrzebne, książę nic nie jest dłużny kasie.

    Coraz bardziej zdziwiony zauważyłem śmiejąc się:

    — A więc wypłaciłby mi pan nawet pięćdziesiąt tysięcy franków, gdybym zażądał?

    — Nie, takiej kwoty tutaj nie mamy. Musielibyśmy poprosić pana do kasy głównej, gdzie pewnie zażądano by od pana barona potwierdzenia jego dyspozycji. Ale gdy chodzi o taką bagatelkę, nie chcę go fatygować.

    W parę dni później nadeszło z Rosji potwierdzenie wpłaty dokonanej na moje konto. W depeszy zażądałem większej kwoty niż owe 25 000 franków [****], toteż napisałem do banku Rotszylda z prośbą o dosłanie mi różnicy. Za dwa dni zjawił się posłaniec i po przedstawieniu kwitu do podpisu, wypłacił mi pełną kwotę.

    — Ale — powiedziałem — to pomyłka, należy mi się tylko różnica.

    Spojrzał na mnie zdziwiony.

    — Niech książę jednak weźmie wszystko, pokwitowanie do niczego nie zobowiązuje. Wyjaśni się to w biurze, a jeżeli jeszcze się coś będzie należało, to księciu wypłacą.

    — Ależ nie — wykrzyknąłem — to ja powinienem zwrócić 25 000 franków!

    — To nie moja sprawa. Muszę odnieść albo pieniądze, albo kwit. Proszę je wziąć i podpisać pokwitowanie. A potem książę wszystko wyjaśni w biurze.

    Wziąłem pieniądze z zamiarem odniesienia długu nazajutrz. Ale nazajutrz już o tym nie myślałem. Tak minął miesiąc. Przed wyjazdem kazałem sobie przekazać pieniądze do banku Rotszylda, aby mi tam wystawiono okrężną akredytywę. Przysłano mi ją zaraz, lecz i ona opiewała na całą kwotę bez żadnych odliczeń. W owym czasie miałem dużo pieniędzy w różnych bankach i zależało mi na uporządkowaniu swoich spraw finansowych. Wziąłem więc 25 000 franków i udałem się do biura Rotszylda. Urzędnik, z którym zawsze wszystko załatwiałem, był nieobecny. Podałem więc jego zastępcy przyniesioną kwotę. Spojrzał na mnie z komicznym zdziwieniem.

    — Pan nie jest nam nic winien — powiedział.

    Wyjaśniłem mu, o co chodzi, ale nic nie rozumiał i odesłał mnie do kasy głównej. Kiedy na parterze przy okienku oświadczyłem, że jestem winien bankowi 25 000 franków, kasjer zapytał mnie o nazwisko. Potem przerzucił niedbale kartki jakiejś księgi i odparł ironicznie:

    — Wiedziałem! Pan nie jest nam nic dłużny.

    I zatrzasnął mi okienko przed nosem.

    Dopiero dziadek mi wszystko wytłumaczył. Pieniądze, które baron kazał mi wypłacić, odniesiono na jego prywatne konto; zbyt nieznaczna persona jak na dłużnika banku, byłem jego osobistym dłużnikiem, bo Rotszyld udzielał kredytu tylko państwom lub wielkim bankom. Próżność kazała mi płacić długi bogatszym ode mnie, z biedniejszymi nie miałem podobnych skrupułów. Powiedziałem więc:

    — Trzeba jednak zwrócić te pieniądze.

    — To nic trudnego. Prawie codziennie widuję się z Rotszyldem. Daj mi je, a ja mu oddam w twoim imieniu.

    Dziadek wywiązał się z tego pośrednictwa i powtórzył mi swoją rozmowę z Rotszyldem. Kiedy wręczył mu pieniądze, ten rzekł:

    — Ach tak, przypominam sobie. To dobrze, pański wnuk lubi porządek.

    — E, nie! — wykrzyknął dziadek. — To najbardziej nieporządna istota i chyba największy w świecie rozrzutnik.

    — Więc niech go pan pilnuje; bo jeżeli nie postąpił jak człowiek sumienny, to postąpił jak głupiec!

    Poza tymi wypadkami łatwość, z jaką zdobywałem pieniądze, nalegania dostawców, którzy po prostu bezczelnie zapełniali moje przedpokoje swoimi towarami zostawiając je na kredyt i błagając służbę, aby je przyjęła, naturalne nadskakiwanie mi we wszystkich miejscach zabaw i restauracjach, gdzie prawie że nie pozwalano mi natychmiast regulować rachunków oraz moje własne złudzenia oparte na przeświadczeniu — wydawałoby się jak najbardziej realnym — że w przyszłości czekają mnie przynajmniej dwie wielkie fortuny, własna i matki [I] — wszystko to rozsnuwało przede mną bezgraniczne złote miraże, ku którym zdążałem jak ślepiec.

    Pieniędzy nigdy mi nie zabraknie — mówiłem sobie — będę miał czas zatrzymać się, kiedy już nic nie będzie mnie bawić.

    Nie wątpiłem bowiem, że zbliża się chwila, kiedy odczuwana już nieraz nuda i przesyt wpłyną na zmianę mojego lekkomyślnego życia.

    Po zakończonej podróży trudno było myśleć o powrocie we wrześniu do Paryża, pustego o tej porze roku. Udaliśmy się więc do Baden i do Homburga, gdzie w hotelach, restauracjach i przy stołach gry ulotniły się resztki moich pieniędzy, zebranych w Dubnie. Wszędzie żyliśmy w wesołym gronie, codziennie wspólnie ucztując i grając w ruletkę. Skład naszej paczki był niezmienny: należało do niej kilka renomowanych paryskich heter spędzających czas w kosmopolitycznym towarzystwie najbardziej znanych i najbogatszych mężczyzn w Europie: suwerennych książąt, królewskich synów, członków arystokratycznych rodów ze wszystkich krajów. Słynne kurtyzany w tym czasie zdobyły sobie pozycję, nawet bardziej eksponowaną w pozostałej części Europy — niż w Paryżu. Mówią, że przy jakiejś kolacji w Baden czy Homburgu, Barucci, do której kelner, widząc ją w towarzystwie nie byle jakich książąt, zwrócił się per Ihre Durchlaucht, zapytała:

    — Jak on mnie nazywa?

    — Waszą wysokością.

    — Nie jestem księżną, ale Julią Barucci! [13]

    Względy, jakimi w opinii ogółu cieszyły się kurtyzany, które prawie wszystkie zaczynały od Paryża, by podbić cały świat, wzbudziły w nich przesadną pewność siebie. Tak bardzo weszły w modę, królowały w niej nawet, że w pewnych kołach [*****], znacznie szerszych niż można by przypuszczać, zdobycie względów jednej z tych pań nadawało szczęśliwemu śmiertelnikowi wyjątkową pozycję. Wielu ludzi, którym los pozwalał pretendować do czegoś lepszego, pieściło w duszy tylko jedno marzenie: żeby zostać oficjalnym kochankiem którejś z tych sławnych kokot. Próżność dwudziestotrzyletniego młodzieńca, wychowanego w ten sposób, że nie potrafiło to rozbudzić w nim wznioślejszych aspiracji, które rozkosznie podniecałyby jego ambicję, mogła go doprowadzić do zamknięcia się w kręgu pośledniejszych zainteresowań i do wierzenia przez jakiś czas, że jarmarczne łamańce, jakim się oddaje, są wyższym wyrazem sztuki, a kuglarska estrada, na której się popisuje — sceną światowej sławy. Takim był mój los. Od dawna nie kochałem się w pannie Beau, jeżeli w ogóle się kiedyś kochałem, ale trzymałem się jej kurczowo dla zaspokojenia podyktowanej próżnością chęci nazywania się jej — że tak powiem — odpowiedzialnym wydawcą. Sądziłem, że tego dnia, kiedy nie będę już mógł wystąpić w roli jedynego kochanka tak głośnej kurtyzany, znacznie stracę na opinii. Zależało mi na tej fikcji aż do głupoty, aż do tchórzostwa.

    Pod koniec września znaleźliśmy się we Frankfurcie, skąd robiliśmy wypady do różnych miejsc zabaw, które otaczają to miasto wieńcem fałszywych pereł: do Homburga, Neuheimu, Wiesbadenu. Zatrzymaliśmy się w Hotelu de Russie w obszernym apartamencie, którego łączące się ze sobą pokoje i salony stały się istnym karawanserajem. Nie potrafiłbym wymienić tych wszystkich ludzi, którzy tam stale bywali, czy się tylko przewinęli, ale do naszej głównej paczki należeli, jeśli się nie mylę, panie: Juliette Beau, Anna Deslions [14], Julia Barucci i Konstancja Gallifet, oraz panowie: Gramont-Caderousse, de Saint-Maurice, markiz de Caux, baron d'Espelata, książę Feliks von Hohenlohe-Oehringen, książę Demidow de San Donato i ja [15]. Nikt z nas nie zaprotestował, gdy wyżej wymienionym paniom przyszła fantazja wpisać się do księgi hotelowej pod nazwiskami swoich aktualnych kochanków. Jak na nieszczęście mój stryj Jerzy [N] w przejeździe przez Frankfurt zatrzymał się w tym samym hotelu i widząc na tablicy nazwisko księżnej Lubomirskiej, myślał, że to któraś z kuzynek, a że je znał wszystkie, wszedł od razu do salonu zajmowanego przez Juliettę, w momencie gdy tam była cała nasza banda; wybiegł zgorszony, groźnie klnąc, a za nim goniły ironiczne uwagi wspomnianych pań. Oczywiście ten wypadek nie wpłynął na poprawę mojej reputacji w rodzinie.

    Ze wszystkich kurortów wokół Frankfurtu najbardziej lubiliśmy Homburg, dokąd pociągi odchodzące parę razy na dzień dowoziły nas po trzech kwadransach i gdzie, jeżeli przegraliśmy wszystkie przywiezione z Frankfurtu pieniądze, mogliśmy jeść w znanej ze wspaniałej kuchni paryskiej restauracji Cheveta. Hulaliśmy tam na kredyt, korzystając z propozycji, że rachunki zostaną nam przedstawione dopiero w Paryżu.

    Po kilku tygodniach takiego beztroskiego życia, które kosztowało każdego z nas szalone pieniądze, stwierdziłem po zbadaniu mojej sakiewki, że jej zawartość starczy mi jeszcze najwyżej na tydzień. Pozostało mi tylko tyle, ile wynosił rachunek w hotelu, a potem trzeba by się zaszyć w jakiejś dziurze i żyć skromnie czekając na nowy dopływ gotówki z Dubna, bo wszystkie moje fundusze ulotniły się jak dym. Ten przykry stan rzeczy mógł doprowadzić do skandalu, a tego przy mojej próżności ogromnie się lękałem.

    Przerażała mnie perspektywa rozmowy z panną Beau, którą należało przecież zawiadomić o sytuacji, w jakiej się znalazłem. Przez całą noc nie zmrużyłem oka układając sobie najrozmaitsze mgliste wybiegi, a z nich wreszcie zrodził się jeden, o którym zaraz opowiem, choć rani moją miłość własną, Rano wsiadłem do pociągu i pojechałem do sąsiedniego miasta, skąd nadałem pod adresem hotelu we Frankfurcie; do samego siebie, depeszę podpisaną nazwiskiem na „ski”, takiej treści:

    „Pieniądze zdeponowane w Brukseli. Proszę przybyć natychmiast dla podpisania umowy. Dzierżawca nie może czekać dłużej niż dwa dni i ofiaruje sto tysięcy rubli.”

    W południe, po powrocie, zastałem już tę depeszę w hotelu. Szybko więc udałem się do Julietty, aby jej opowiedzieć historyjkę, jaką sobie ułożyłem po drodze: niech wraca do Paryża, bo jesień jest już dosyć zaawansowana. Spotkamy się za parę dni, bo i ja tam przyjadę z Brukseli, dokąd wzywa mnie natychmiast pilny interes. Na dowód pokażę depeszę — i tak też zrobiłem. Nie wiem, czy panna Beau dała się zwieść, ale gdy ją przebiegła oczami, zauważyła ironicznie:

    — Koniec zabawy!

    Zaprotestowałem: to była tylko rada z mojej strony, bo jeżeli chce zostać we Frankfurcie, to tu wrócę — mamrotałem nie wiedząc, co powiedzieć: głupia próżność tak dalece nie pozwalała mi wyznać prawdy, że byłem już gotów pogodzić się z najbardziej hańbiącą kompromitacją. Na szczęście Julietta przecięła moje nieskładne wywody.

    — Dosyć już tego życia — powiedziała. — Jeżeli chcesz, rozstaniemy się dziś wieczór, ja pojadę do Paryża, ty do Brukseli.

    — Ale — bełkotałem — to nie będzie pożegnanie! Zobaczymy się, prawda?

    — Oczywiście, przyjedziesz przecież do Paryża.

    — A ty będziesz do mnie pisała — mamrotałem błagalnie.

    — Jeżeli chcesz.

    Odetchnąłem! A więc to nie było zerwanie! Pozostanę nadal amantem Julietty Beau. Tak bardzo bałem się spaść z mego śmiesznego piedestału!

    Uzgodniliśmy, że po obiedzie, zjedzonym w naszym kółku, ureguluję rachunek, kupię bilety i odprowadzę Juliettę na dworzec. To postanowienie wyjazdu nie zdziwiło nikogo z naszego towarzystwa, to znaczy tych, którzy się jeszcze nie rozjechali. Obiecywaliśmy sobie, że się niebawem spotkamy w Paryżu. Na dworcu Julietta, od jakiegoś czasu lodowata, rzekła mi ze złośliwym uśmiechem:

    — Dobrze bym ciebie wspominała, gdybyś mi dał chociaż połowę tych, tak głupio wydanych pieniędzy w tej nieszczęsnej podróży.

    — Chcesz mnie rzucić?

    — Tego nie mówię. Ale jeżeli ci na mnie zależy i pragniesz mnie przy sobie zatrzymać, musisz zmienić metodę. Do zobaczenia W Paryżu. Napiszę do ciebie.

    W Brukseli, kładąc się do łóżka, przeliczyłem swój majątek: nie pozostało mi nawet tysiąca franków. Dekoracja zmieniła się jak w teatrze. Nie było już apartamentu obszernego i luksusowego, salonów gry oświetlonych a giorno, roześmianych i szykownych kobiet, wesołych rozmów; w deszczową zimę zostałem sam z Michelem, w mieście, gdzie nikogo nie znałem, i w dosyć marnym pokoju hotelowym. Natychmiast napisałem do Dubna list, w tonie rozkazującym i płaczliwym zarazem, żądając przysłania mi całej gotówki, jaka jest w kasie, i poleciłem Michelowi wysłać go nazajutrz. Na odpowiedź czekałem trzy tygodnie, które spędziłem w hotelu, wychodząc tylko wtedy, kiedy nie padało, aby w parku na ławce, pod drzewami, z których już liście opadły, czytać książki wypożyczone z czytelni. Na obiad chodziłem do restauracji w galerii Saint Hubert i tu na trzeci dzień udało mi się nawiązać rozmowę z moim codziennym sąsiadem, rosyjską znakomitością, księciem Dołgorukim, współpracownikiem pisarza Hercena w wydawanym przez niego piśmie „Kołokoł” [16]. Książę, którego idee diametralnie różniły się od moich, inteligentny, erudyta, wiernie dotrzymywał mi towarzystwa przy obiedzie i był mi prawdziwą podporą w moich troskach. Nie usiłowaliśmy się wzajemnie przekonać, nie kłóciliśmy się i nie waśnili. Wieczorami, jeżeli pogoda temu sprzyjała, przed pójściem spać włóczyliśmy się po ulicach, wiodąc filozoficzne dysputy z sekretarzem brytyjskiej legacji, znanym mi jeszcze z Baden, Percy Ffrenchem [17], którego sytuacja finansowa była chyba podobna do mojej. W czasie tego życia przesiąkniętego nudą i wyrzeczeniami, myślałem tylko o jednym, nie starając się nawet zgłębić otwierającej się przede mną przepaści: o powrocie do tamtego życia, które w tak żałosny sposób musiałem porzucić przez swoją lekkomyślność. Z wiadomości otrzymanej z Francji dowiedziałem się, że dziadek już wrócił do Paryża, a ojciec — nie zerwawszy zdecydowanie z Turynem — także tam osiadł w wynajętym umeblowanym mieszkaniu. Julietta dotrzymała obietnicy i pisywała dwa razy w tygodniu. W tych listach, nie serdecznych, ale uprzejmych, interesowała się przede wszystkim moimi sprawami finansowymi i nie ukrywała swoich zamiarów: uprzedzała, że kontynuowanie łączących nas stosunków całkowicie zależy od tamtych spraw i nagliła do zakończenia interesu i powrotu do Paryża. Jej ostatnie listy dyszały już ironią. Nie przyjeżdżam, a więc sprawy nie idą tak, jak przypuszczałem! Każdy jej list podniecał moją niecierpliwość. A pieniądze z Dubna nie nadchodziły! Z wolna Paryż zaczynał teraz przybierać dla mnie postać kopalni złota, dzięki obecności w nim rodziny, wspomnieniu kredytu tak chętnie udzielanego przez chmarę uniżonych kupców, stosunków z bankierami; i to wszystko w ozdobie niezliczonych przyjemności. Ale jak się tam dostać? Pozostało mi tylko sto franków, i w dodatku należało się już ode mnie za hotel. Ostatnie dni były straszne, wahałem się między ucieczką cichaczem, a zastawieniem kosztowności w lombardzie. Wreszcie zdecydowałem się na to ostatnie i zacząłem już nawet o tym mówić z Michelem, kiedy doręczono mi tak upragnioną przesyłkę. Zawierała wiadomości i dosyć skąpą kwotę, która ledwie wystarczała na opłacenie hotelu i podróż do Paryża. W liście, z emfazą opisującym ciężkie czasy, apelowano do mojej cierpliwości i obiecywano następne pieniądze pod koniec roku. Wściekły, postanowiłem pojechać do Paryża, za każdą cenę zdobyć tam potrzebną kwotę i udać się do Dubna, aby nauczyć moresu mego administratora. Przysięgałem też sobie, że nie pozostawię mu do dyspozycji ani grosza ponad koszty zarządzania moim majątkiem. Tego samego jeszcze wieczoru zjechałem do hotelu przy rue Boissy d'Anglais, naprzeciwko apartamentu zajmowanego przez ojca. W tydzień później miałem już pieniądze potrzebne na podróż do Dubna. Dziadek pożyczył mi kilka tysięcy franków, ale porządnie mi przy tym zmył głowę; ojciec opróżnił sakiewkę, jak powiedział ze śmiechem, zawsze chudą, a dwaj jubilerzy z wielką gotowością sprzedali mi na kredyt dwie bardzo piękne kolie. Jedną zastawiłem w lombardzie i część tak uzyskanych pieniędzy dałem Julietcie razem z drugą kolią, po czym wsiadłem do pociągu. Im dalej unosił mnie on od Paryża, tym silniejsza febra mną trząsła ze złości na mojego zarządcę, a gdy rozmyślałem nad swoim postępowaniem, ze wstydu zimny pot występował mi na czoło. Tyle pieniędzy idiotycznie wydanych i teraz ten przymusowy powrót! Przypominałem sobie ostatnią rozmowę z Juliettą. Błagałem, aby mnie nie rzucała i przyrzekłem, że będę jej z Dubna co miesiąc przysyłał pewną kwotę.

    — Dobrze więc — powiedziała — ale dotrzymaj słowa.

    Trudno chyba o większe tchórzostwo! Gdybym ją bodaj kochał! Ale to był czysty snobizm, i to jaki! Nie chciałem stracić w oczach półświatka!!!

    I jeszcze coś mnie gnębiło: stanowisko mego ojca, który przybył do Paryża, aby snuć intrygi na rzecz szykującego się polskiego buntu [18], o którym mówił, jak o sprawie przesądzonej, i słowa dziadka, żebym na niego w niczym nie liczył, jeżeli nie zmienię swego błazeńskiego trybu życia, jakie wiodę bez mała od roku. [O] 

    — Twoja matka ma rację — powiedział przy pożegnaniu — nicpoń z ciebie!

    Kiedy więc w połowie grudnia znów przechadzałem się samotnie po portretowej galerii dubieńskiego zamku, chmury zbierały się nad moją głową. Przyszłość ukazywała mi się w jeszcze bardziej ponurej postaci niż za ostatniej tu bytności. A jednak stwierdzając, jak bardzo zmniejszyło się moje pragnienie zatrzymania przy sobie „per fas et nefas”, jedynie dla źle pojętej dumy, kobiety, która miała mnie dosyć, i jak obojętnie traktowałem perspektywę utracenia jej, zdawało mi się, że z tych pierwszych zawodów wyniosłem pewną naukę. Nie ciążyła już nade mną aura Paryża: stepowy wiatr rozproszył i rozrzedził jej wyziewy. Miałem nawet wrażenie, że widzę teraz wszystko jaśniej. Niestety, były to nowe złudzenia! Sylwetka Julietty szybko zbladła, to racja, ale lekkomyślność, próżność, snobizm nie ustąpiły tak łatwo.

    Wszyscy podwładni, od Milczewskiego aż do najdrobniejszego oficjalisty, odczuli mój zły humor. Ująłem kasę w swoje ręce i pilnowałem jej jak cerber. Natychmiast się zapełniła. Spłata przy końcu roku należności przez pierwszego z kontrahentów od razu pozwoliła mi wysłać Julietcie obiecaną comiesięczną kwotę oraz zwrócić dług dziadkowi i ojcu. Następnie ustawiłem budżet na przyszły rok. Ku niezadowoleniu Milczewskiego i wszystkich oficjalistów ściśle określiłem wysokość wydatków koniecznych dla zarządzania majątkiem i na ten cel wydzieliłem fundusze, zabraniając ruszyć jakichkolwiek innych, które miały mi być wysyłane co miesiąc w określonej wysokości. Milczewski wzniósł oczy do nieba i zaprotestował gwałtownie.

    — To wasza wina — powiedziałem — ledwie odjadę, zostawiacie mnie bez grosza.

    O moje długi z Moskwy i Uglicza [P] wcale się nie troszczyłem, jakby je zaciągnął kto inny. Rozpocząłem znów rozmowy w sprawie nowych kontraktów dla sprokurowania sobie dalszych funduszy, które — ciągle przeznaczając je do przetrwonienia — chciałem dorzucić do należnej mi w przyszłości reszty za wyrąb drzewa w Studziance [R]. Ale sprawa była trudniejsza: zawarte teraz kontrakty sięgały znacznie dalej i jednocześnie były mniej dla mnie korzystne, a praca nad nimi znacznie cięższa. Odbierając Milczewskiemu zarząd nad dochodami, byłem na tyle nieroztropny, że pozostawiłem mu prawo występowania w sporach, które pozwoliłem mu załatwiać według własnego uznania.

    Czas w Dubnie spędzałem jak za poprzednim pobytem. Składałem wizyty matce, krótkie i oficjalne, na dłużej zatrzymywałem się w Równem. Polityczne niebo zaciągało się chmurami: nastroje rozpalały się coraz bardziej. Otwarcie mówiono już o wydarzeniach w Polsce, które przybierały obrót tragiczny i zaczynano nawet rozważać możliwość rozpętania rewolucji u nas. Orientując się, jakie drogi ma za sobą ten fatalny pomysł, który w moim rozumieniu musiał doprowadzić do nagromadzenia się nieszczęść i ruiny, nie mogłem powstrzymać oburzenia. Głośno powiedziałem, co myślę. Mój kuzyn, Stanisław [19], nie pochwalał mego stanowiska. Nie namawiał mnie do jego zmiany, ale wskazywał na wynikające z niego niebezpieczeństwo i nie ukrywał, że moje słowa ranią polonofilskie uczucia większej części drobniejszych ziemian. Wdałem się więc w ryzykowną grę. Nie mogąc niczemu zapobiec, lepiej było zamilknąć. I należało jak najśpieszniej wyjechać, jeżeli nie chciałem się znaleźć w fałszywej sytuacji i narazić się już nieodwołalnie.

    Któregoś wieczoru o mały włos nie doszło do scysji między mną i jednym z sąsiadów w Równem, który rozgniewał się nie na żarty słysząc, z jaką niechęcią mówię o szykujących się wypadkach. Inny sąsiad, bardziej pokojowo usposobiony, wyjaśnił, co mnie skłania do takiej postawy.

    — Możliwe! — odparł ów swarliwy ziemianin dosyć głośno, by go słyszano. — Ale skoro tak, to lepiej zrobi, jeśli się stąd wyniesie.

    Ponieważ odpowiadało to i moim poglądom, już się nie wahałem. Uporawszy się jako tako z interesami, przejechałem granicę na początku roku, ale uprzednio, podczas pożegnalnej wizyty w Równem, dowiedziałem się, że straciłem Juliettę Beau. Śmiejąc się powiedział mi o tym Karol Radziwiłł. W czasie ostatniej kolacji u swego stryja, Leona, był świadkiem, jak moja metresa doszła do porozumienia z hrabią Tyszkiewiczem, właścicielem ziemskim na Litwie, znacznie ode mnie bogatszym [20]. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia; trochę tylko byłem zły, że to rodak wysadził mnie z siodła.

    Tym razem mój plon nie był tak owocny. Niemniej jednak wiozłem gotówką sto tysięcy rubli, z tym, że bez mała taka sama kwota powinna była mnie dojść w ciągu roku. Miałem z czym się pokazać w Paryżu i nic więcej mnie nie obchodziło.
 

 

PRZYPISY

[1] Bulwar w samym śródmieściu Paryża, na prawym brzegu Sekwany, którego przedłużeniem w kierunku zachodnim jest Bulwar Magdaleny (Boulevard de la Madeleine), w kierunku wschodnim zaś — Bulwar Włoski (B. des Italiens).

[2] Justine (Julie?) Leboeuf, znana powszechnie pod pseudonimem Marguerite Bellanger (1838—1886), aktorka paryska występująca w Folies-Dramatiques, równocześnie zaś jedna ze słynniejszych „lwic” Drugiego Cesarstwa, którą złośliwi nazywali „Julie la Vache” [la Vache — franc. krowa, chyba dlatego, że nazwisko Leboeuf oznacza wołowinę], sympatycy zaś „Margot la Rigoleuse” [Małgosia Śmieszka, ponoć dlatego, że „zawsze świadczyła swe usługi w dobrym humorze i sypiąc żartami” (Philipp Vandenberg — Towarzyszki cesarskich śniadań)]. Sławna ze swojego romansu z Napoleonem III, zakończyła karierę jako Lady Coulbach.

[A] przyp. 8 z Rozdziału VIII: 
    Jockey Club — ekskluzywny sportowo-towarzyski klub paryski, założony w roku 1833 i mający na celu popularyzację wyścigów konnych oraz kodyfikację obowiązujących w tym zakresie przepisów. Liczba członków klubu była nieograniczona, samo ich przyjęcie jednak było obwarowane wieloma trudnymi warunkami (nazwisko, majątek, itp.), a przy balotowaniu wystarczała jedna czarna kula na sześć, aby kandydat został natychmiast odrzucony. Wpisowe razem z pierwszymi opłatami wynosiło wówczas 500 fr.; składki roczne — 300 fr.

[*] Uświęcone zwyczaje Wielkiej Szesnastki odznaczały się oryginalnością: był to chyba jedyny gabinet restauracyjny poddany regułom, jeżeli już nie normalnie ustalonym, to przynajmniej ściśle określonym. Co wieczór, od północy do zamknięci a Café Anglais, ten wielki gabinet, w którym stał fortepian, zajmowało kosmopolityczne towarzystwo hulaków, rekrutujących się niby to wyłącznie ze świata klubów. Nie było ani żadnych obustronnych umów, czy innych, ani balotażu, ale w tych godzinach żaden intruz nie mógł się tu dostać, bo gabinet był zarezerwowany dla tych, którzy mieli do niego prawo [3]. Jakże się ich poznawało? Ani ja tego nigdy nie wiedziałem, ani wielu innych bywalców Wielkiej Szesnastki; ale system działał niezawodnie.

    Każdej szykownej kobiecie, która tam weszła, podawano kolację na koszt członków tego cichego stowarzyszenia; rachunki regulowało się przy końcu miesiąca. Te panie same pilnowały jak najściślejszego porządku. Nie wiem przy jakiej okazji ustalono, także po cichu, że tylko reprezentantki pewnego półświatka (który sięgał od słynnych kurtyzan jeżdżących powozem na ośmiu resorach, aż do kokotek, stosunkowo szykownych w wiktoriach w jednego konia) mogły tam bywać. One też na własną rękę dbały o to, aby usuwać intruzki niegodne siebie. Gdy jakaś osóbka znacznie niżej notowana wchodziła pod ramię z członkiem tego stowarzyszenia i gdy tamte uznały ją za gorszą, już się drugi raz nie pokazała; stałe bywalczynie swoją postawą potrafiły dać jej odczuć, że to miejsce nie jest dla niej.
    Wchodziło się i wychodziło, robiło się, co się chciało, w gabinecie było ludno aż do rana. Przewinęły się przez niego wszystkie najelegantsze paryskie kokoty [4]. Ale nie trwało to długo; gabinet, pewnego rodzaju klub półświatka, przeniósł się naprzeciwko, do Maison Dorée [5], gdzie, już kulejąc, istniał jeszcze do 1870; ale już nie miał dawnej prezencji, selekcji i oryginalności. Bywałem tam dosyć często i z jego okien w 1870 r. przyglądałem się pierwszym rozruchom. Powodem przenosin, przy których nie asystowałem, była, jak mi mówiono, sprawa reperacji fortepianu. Związane z tym koszty wstawiono w całości do rachunku każdego z członków (było ich około stu) naszego stowarzyszenia pewnego wieczoru, kiedy jedna z pań polała struny atramentem.

[B] przyp. 3 z Rozdziału VIII: 
    Café Anglais — słynna za Drugiego Cesarstwa kawiarnia i restauracja na rogu Boulevard des Italiens i rue Marivaux, otworzona w 1815 r. przez Chevreuila, a w 1848 odkupiona przez Martina, restauratora z Bordeaux.

[3] Mowa tu o Gabinecie Marivaux, nazwanym tak od ulicy Marivaux, na którą wychodziły jego okna. Wejście do tego Gabinetu wiodło przez osobny przedsionek, który zaproszone panie starały się jak najprędzej przemierzyć, ale którego lustra pozwalały jednak wielu klientom Café Anglais obiadującym w sąsiedniej sali dojrzeć przez uchylone drzwi niejedną gwiazdę ówczesnego półświatka.
    Wspomniana przez pamiętnikarza Wielka Szesnastka (Le Grund Seize) liczyła w swoim gronie takie m.in. osobistości, jak Aleksander Dumas Syn, Paul Demidow [patrz przypis [15A]], Émile de Girardin [zapoczątkował w swojej gazecie, La Presse, zwyczaj publikowanie powieści w odcinkach], L. duc de Gramont-Caderousse [Ludovic de Gramont (1835—1865), 9. książę Caderousse (1854—1865), „Le Roi des Viveurs" (Król viveur'ów), patrz niżej] oraz Nestor Roqueplan [dyrektor Le Figaro].

   przyp. 6 z Rozdziału VIII: 
   Ludovic duc de Gramont-Caderousse (1833—1865), jeden z głównych przedstawicieli ówczesnej złotej młodzieży paryskiej: donżuan (m.in. kochanek Mme de Persigny i Hortensji Schneider), pojedynkarz (zabił w pojedynku M. Dillona), gracz, stały bywalec Café Anglais i członek „Wielkiej Szesnastki”. Zmarł na Wschodzie , zapisawszy swój majątek doktorowi Déclat oraz Hortensji Schneider [odziedziczyła 50 000 fr.]

[4] Były między nimi Juliette Beau [patrz przypis 9], Adèle Courtois, Anna Deslions (na której cześć nazwano pewne danie podawane w Café Anglais „Pommes Anna”), Esther Guimard i najsłynniejsza z nich — Cora Pearl.

[5] Maison Dorée (albo Maison d'Or) — elegancka restauracja otworzona w 1841 r. na rogu Boulevard des Italiens i rue Laffitte. W pewnym momencie główna siedziba paryskiej „złotej młodzieży”.

[C] Laborde — choreograf, nauczyciel, mistrz tańca, w wydanych w tamtym czasie ilustrowanych instruktażach tańca i zabaw tanecznych podpisywany Laborde lub M. Laborde. Jego szkoła mieściła się na rue de la Victoire 30. Konkurent Cellariusa.
   Henri Chrétien Cellarius (1805—1876) — nauczyciel i teoretyk tańca francuskiego.
Obaj nauczyciele razem z Markowskim wymieniani są w przewodniku Alfreda Delvau — Les plaisirs de Paris. Guide pratique et illustré.

[6] „Profesor” Markowski, szewc pochodzenia polskiego, który w roku 1857 otworzył przy rue Buffaut 12 popularną salę tańca, wsławioną zarówno wynalezioną przez niego figurą taneczną „la Frisca”, jak i jego dwiema uczennicami: słynną Rigolboche oraz Alicją Prowansalką.

[7] Mabille (Bal M., Jurdin M.) — słynny za Drugiego Cesarstwa ogródek taneczny istniejący w Paryżu w latach 1840—1875 przy avenue Montaigne 87. Oświetlony wiosną i latem trzema tysiącami lamp gazowych, otwierał podwoje cztery razy w tygodniu (wtorki, czwartki, soboty i niedziele), gromadząc na swoich alejach, pod drzewami albo na wielkim kole tanecznym tysiące paryżan, pośród których znajdowali się przedstawiciele wszystkich stanów i wszystkich zawodów. Tu właśnie tańczyli m.in nieśmiertelny Chicard, weteran kankana, oraz jego dwie słynne partnerki: Mogador i Rigolboche, wychowanka „profesora” Markowskiego, prawdziwa królowa tańców ogródkowych.

    Château des Fleurs — inny ogródek taneczny, usytuowany przy rue des Fleurs 1, koło ul. Chaillot, i stanowiący od 1840 r. jak gdyby filię Mabille'a, otwieraną w poniedziałki i środy każdego tygodnia. Tańce były tutaj „skromniejsze”, a publiczność raczej drobnomieszczańska.

    Château Rouge — sala taneczna i koncertowa otwarta w 1845 r. przez Boboeufa w dawnej posiadłości Gabrieli d'Estrées przy rue du Château-Moulin (powyżej chaussée de Clignancourt), szczególnie modna od roku 1864.

    Élysée-Montmartre — ogródek taneczny w dzielnicy Montmartre, ulubione miejsce zabawy studentów i subretek paryskich.

    Bal Bullier — zob. wyżej: Rozdział VI, przyp. 8. 
    [przyp. 8 z Rozdziału VI:
    Jardin Bullier, zwany również Bal Bullier, był to paryski ogródek taneczny, otworzony w 1847 r. przez Franciszka Bulliera pod nazwą Closerie de Lilas, położony zaś przy Carrefour de l'Observatoire, obok południowego wejścia do Ogrodu Luksemburskiego. Czynny od kwietnia do września, gromadził on w poniedziałki, czwartki i niedziele stałą publiczność młodzieżową, głównie jednak studentów i dziewczęta z półświatka. Wstęp kosztował zaledwie jednego franka od każdej pary (płacili tylko mężczyźni). „Zabawa nieco prostacka: różowe trykoty ukazujące się, gdy tancerki podnosiły wyżej nogę; zamęt i krzyki; kobiety zatrzymujące przechodniów, aby im pożyczyli szpilki lub agrafkę do poprawiania stroju; niefałszowany śmiech; studenci ściskający rękę kelnerów w charakterze napiwka; chóralne śpiewy tancerzy podejmujących piosenki grane przez orkiestrę.” (E. i J. Goncourt).]

[8] Iwan Iwanowicz Paskiewicz, asesor kolegialny i kamerjunkier, trzeci sekretarz ambasady rosyjskiej w Paryżu.

[9] Julie (Juliette) Beau, zwana „Julka Marsylijka” albo „Julie la Jolie”, jedna z kilku najsłynniejszych kurtyzan Drugiego Cesarstwa, wielka przyjaciółka Anny Deslions. Urodzona ok. 1837 r., grywała przez pewien czas w paryskich Bouffes (1860), m.in. mocno wydekoltowaną rolę w operetce Offenbacha Dafnis i Chloe, a później w Vaudeville (1861), gdzie z kolei zagrała w sztuce Meilhaca L'Attaché d'Ambassade, doprowadzając do zabawnego starcia dwóch dygnitarzy, gdy Morny bowiem (zaprzyjaźniony z Paskiewiczem) prosił Claudina, recenzenta urzędowego „Monitora” aby poświęcił jej pochwalną recenzję Walewski spowodował z kolei, że z owej recenzji usunięto wszystkie zwroty pochwalne.

[**] Z tych licznych ludzi, z którymi nawiązałem przelotną znajomość w czasie tej podróży, wszyscy bez wyjątku gorliwie nadskakiwali mojej pięknej towarzyszce.

    Niewielu ich potem spotkałem, ale w 1904 r. na wystawnym obiedzie u pani Edwardowej André okazało się, że siedzący po prawej ręce gospodyni, gdy ja siedziałem po lewej, ambasador włoski, hrabia Tornielli, jest tym samym hrabią, który wówczas pełnił obowiązki attaché przy ambasadorze Włoch w Konstantynopolu, hrabim C. Przez czterdzieści dwa lata aniśmy się widzieli, ani spotkali. W Nicei, prawie po takimż czasie, spotkałem po raz drugi hrabiego Greppi, innego ambasadora Włoch, oraz Fuad Paszę, dawnego wielkiego wezyra.[10]

[10] Nélie André (1840—1912), ur. Jacquemart, malarka (głównie portrecistka), żona Edwarda A. [Édouarda André], paryskiego bankiera, posła oraz kolekcjonera.

    Hrabia C... — hr. Camillo di Bella-Caracciolo, który był ambasadorem włoskim w Stambule do roku 1863.

    Hrabia Giuseppe Greppi, radca poselstwa włoskiego w Stambule w roku 1862.

    Generał Mehemed [Mehmed] Fuad Pasza (1814—1869), wielki wezyr i seraskier (naczelny wódz armii tureckiej) w latach 1861—1866. Umarł w Nicei, gdzie Lubomirski spotkał go na krótko przed zgonem (nie zaś po blisko 42 latach!).

[***] Daremnie szukałbym jakichś wytycznych, gdybym chciał opisać wrażenia z tej podróży. Przypominam sobie parę dni spędzonych w Wiedniu, gdzie ten wymarzony zamiar zaimponowania moją towarzyszką nie bardzo mi się udał, długą podróż Dunajem i przez Morze Czarne, z zatrzymywaniem się po drodze w kiepskich hotelach; miesiąc spędzony w Konstantynopolu i w hotelu Petala w Terapii, wraz z korpusem dyplomatycznym, który tam spędzał czas na wilegiaturze i z którym codziennie wyprawialiśmy sobie zabawy; porty Lewantu, Syrię, Korfu, Triest i powrót przez Włochy. Jesień minęła nam w Homburgu i Baden-Baden [D], a w listopadzie znalazłem się w Brukseli, zmęczony, przybity, bez grosza, po to, by nawiązać korespondencję z Dubnem [E] i domagać się dalszych pieniędzy [11].

[D] fragment przypisu 25 z Rozdziału IX:
    Homburg — miejscowość kąpielowa w Hesji, słynąca ze swego domu gry, do którego ściągali gracze z całej ówczesnej Europy, między nimi liczni przedstawiciele „błękitnej” Polonii paryskiej.
    Ofiarami Homburga byli m.in. Fiodor Dostojewski oraz... Ludwik Norwid, starszy brat Cypriana. 

    przypis 11 z Rozdziału VI:
    Baden-Baden było wówczas jednym z najmodniejszych kąpielisk zachodniej Europy, ściągającym corocznie ok. 40 tysięcy gości, pośród nich zaś wielu Polaków: zarówno przybyłych z Polski, jak i z emigracji (głównie przedstawicieli „błękitnej” Polonii paryskiej). Stary książę Józef [dziadek pamiętnikarza] zatrzymywał się tam stale w hotelu Webera. 
    [w innym przypisie możemy doczytać:
    (...) Latem zawsze opuszczał Paryż, wyjeżdżając „do wód”: do Vichy, Wiesbaden, Baden-Baden albo Homburga. W roku 1861, gdy do Paryża przyjechał wnuk Józef, stary książę bawił najpierw w Baden-Baden, a później w Homburgu, który opuścił dopiero 30 września, udając się przez Wiesbaden na Kolonię i Brukselę do Paryża.]

[E] przypis 1 z Rozdziału I:
    Dubno — starożytne miasto powiatowe ówczesnej guberni wołyńskiej, położone na lewym brzegu Ikwy, powyżej jej ujścia do Styru, prawie w równej odległości od Łucka, Krzemieńca i Równego. Wówczas własność księcia Józefa Lubomirskiego (syna Michała). W rękach Lubomirskich znajdowało się od roku 1753. 
    Lubomirscy mieszkali tam jedynie w miesiącach jesiennych i zimowych, zajmując dolne pokoje w starożytnym zamku dubieńskim. „Tu i salony były duże i wysokie, ogromna sala balowa, okrągła z kolumnami i galerią na górze, zapuszczona i nieużywana; długa jak korytarz piękna sala jadalna, rzadko kiedy używana, miała na końcu kilka szerokich schodów do sklepionego kredensu, wyżej położonego.” (Henryk Stecki Olechnowicz, Wspomnienia mojej młodości, Lwów 1895, s. 72). Na górze były pokoje gościnne i mieszkania najbliższej rodziny Księstwa. 

    przypis 22 z Rozdziału III:
    Starożytny zamek dubieński, stanowiący przez parę wieków niezdobytą twierdzę wołyńską, stał nad samą rzeką Ikwą. Zbudowany z czerwonej cegły, nie otynkowany, miał od dziedzińca jedno piętro, od rzeki zaś pięć, przy czym wzdłuż całego zamku, poczynając od dziedzińca, ciągnęła się głęboka murowana fosa, z oknami, które oświetlały korytarz rozległych trzypiętrowych suteren. Po drugiej stronie dziedzińca stała duża piętrowa oficyna, w której znajdowały się biura zarządu dóbr oraz bezcenne archiwum Ostrogskich, Sanguszków i Lubomirskich. Do zamku wjeżdżało się przez most oraz wysoką i długą bramę, ciągnącą się na podobieństwo sklepionego korytarza. Dokoła zamku ciągnęły się usypane z ziemi wały, przy których, w pewnych odstępach, wznosiły się murowane baszty obronne. 

    W przypisie 21 z Rozdziału III:
    Mowa o wymuszonej bodaj przez cara darowiźnie Dubna dokonanej na rzecz pamiętnikarza, przez jego dziada Józefa, w roku 1850. 

    (patrz także: Jak zamek dubieński przeszedł w ręce rosyjskiej armii, cz. 1 oraz przypis I, poniżej.)

[11] We Włoszech Lubomirski był już w czerwcu (22 czerwca wysłał z Turynu listy do matki i do Jana Szczurowskiego), a we wrześniu znalazł się na krótko w Paryżu (pisał stąd 17 września 1862 do matki).

[12] Longchamp (Hippodrome de L.) — tor wyścigowy pod Paryżem na zachodnim skraju Lasku Bulońskiego. Wyścigi odbywały się tu na wiosnę.

[F] przypis 9 z Rozdziału X:
    Baron James de Rotschild (1792—1868), ówczesny (od 1812) kierownik wielkiego bankierskiego domu Rotschildów, stale mieszkający w Paryżu.

    Można dodać, że jego ojcem był Mayer Amschel Rotszyld, który położył podwaliny pod fortunę Rotszyldów sto lat wcześniej [Autor pisze to z perspektywy początku XX w.]. Założył firmę macierzystą we Frankfurcie, którą jego najstarszy syn o tym samym imieniu prowadził po jego śmierci w 1812 roku. Pozostali czterej synowie osiedlili się w czterech największych ówczesnych miastach Europy: Nathan wyjechał do Londynu, Jakub do Paryża, a Carl do Neapolu. Drugi najstarszy z braci, Salomon Mayer Rotszyld, przeniósł się do Wiednia w 1816 roku.
    (Roman Sandgruber — Traumzeit für Millionäre)

[G] Stametz Mayer to nazwa wiedeńskiego domu bankowego Stametz–Mayer. Autor najpierw przedstawia opisywanego bankiera jako Stametz Mayera, i to jest do przyjęcia o czym poniżej, a dalej używa już tylko nazwiska Stametz, a to już wymaga sprostowania.
   Heinrich Mayer, bo o niego tu prawdopodobnie chodzi, w 1866 r. opisywany jest jako szef wiedeńskiego banku Stametz–Mayer, który stracił znaczną fortunę i musiał wystawić na aukcji w Paryżu kolekcję swoich obrazów, w tym także obraz Grottgera „Die Wiedergenesung eines jungen Polen” (za 100 franków). (https://de.wikisource.org/wiki/BLKÖ:Mayer,_Heinrich_(Stametz-Mayer))
   Wcześniej Mayer pracował w domu bankowym Johanna Heinricha Stametza (J. H. Stametz & Comp.), a po jego śmerci poślubił wdowę po nim i od tego czasu nazywany jest (przynajmniej przez wiedeńczyków) Stametz Mayer.
   (https://www.bavarikon.de/object/bav:BSB-MDZ-00000BSB00012864?p=265&cq=Mayer&lang=de)
   Jako późniejszego właściciela domu bankowego J. H. Stametz and Co. przedstawia się Leopolda Hutterstrassera (1837—1905).
   (https://www.deutsche-biographie.de/sfz36188.html?language=en)

[H] W 1867 r. konstytucja austriacka zniosła ostatecznie przepisy ograniczające Żydom swobodę wyboru miejsca osiedlenia się, zarobkowania i udziału w życiu publicznym. Dzięki temu zwiększył się ich udział w bankowości galicyjskiej. Najbardziej znanym, a jednocześnie uznawanym za największy w tej prowincji był Dom Handlowy „Natanson i Kallir” działający w Brodach 10). We Lwowie największy był dom bankowy Horowitzów — utrzymujący kontakty z bankiem Rotschildów w Wiedniu. Józef Koliszer był jednym z inicjatorów założenia we Lwowie Akcyjnego Banku Hipotecznego (1867), pierwszego banku akcyjnego Galicji.
   W latach 1867—1870 powstały tam kolejne 4 banki akcyjne. Czynnikiem sprzyjającym było zniesienie w 1868 r. prawnego ograniczenia wysokości odsetek od udzielanych kredytów. Od tego czasu znacznie wzrosło oprocentowanie. Właśnie to miało wpływ na zwiększenie liczby domów bankowych 11).

   10) Po pierwszym rozbiorze Polski w 1772 r. Brody otrzymały status wolnego miasta handlowego. W 1877 r. zniesiono ten przywilej. Natomiast Brody stały się w 1874 r. jedyną stacją graniczną łączącą sieć kolejową rosyjską i austriacką. Rola Brodów z punktu widzenia gospodarczego była nie mniejsza niż Krakowa i Lwowa. Można tu dodać, że tylko te trzy miasta Galicji miały odrębną kurię wyborczą do parlamentu wiedeńskiego.
   11) Niektóre sądy uznawały za dopuszczalną wysokość oprocentowania 24% w stosunku rocznym, inne 6%.

   (Andrzej Jezierski — Dzieje bankowości polskiej do 1914 r. w zarysie)

[****] Po pół wieku trudno mi dokładnie podać jej wysokość.

[I] przyp. 4 z Rozdziału I:
   Księżna Jadwiga Lubomirska (1819—31 XII 1894), ur. Jabłonowska, córka księcia Maksymiliana Jabłonowskiego (1785—1846), senatora-wojewody Królestwa Polskiego (syna księcia Antoniego Barnaby i Tekli Czaplic) oraz poślubionej mu w roku 1811 księżniczki Teresy Lubomirskiej (1790—1847), córki księcia Michała L. i Magdaleny Raczyńskiej, a siosiry księcia Józefa L., dziada pamiętnikarza. Księżna Jadwiga wyszła 4 kwietnia 1837 r., w Warszawie, za księcia Marcelego Lubomirskiego (1810—1865), swojego brata ciotecznego, z którym miała dwoje dzieci: córeczkę (1838), zmarłą wkrótce po urodzeniu, oraz Józefa (pamiętnikarza), urodzonego w Paryżu 25 sierpnia 1839 r.

   przyp. 6 z Rozdziału I: 
   Księżna Jadwiga zachorowała w roku 1839: „nogi miała sparaliżowane, całe ciało zbolałe, obracać ją trzeba było, bo sama nie mogła; łóżko było urządzone na długim szezlongu, który można było przesuwać wedle upodobania” (Henryk Stecki Olechnowicz, Wspomnienia mojej młodości, Lwów 1895, s. 47). Początkowo oboje Lubomirscy mieszkali w Niewirkowie [J], gdzie księżna Dorota urządziła dla nich i umeblowała „z przepychem” osobny dworek, zamieszkiwany przedtem przez młodziutkiego Henryka Steckiego, jej wnuka po zmarłym bracie Józefie, w roku 1840 jednak lub 1841 przenieśli się do Krzewina [K], zajmując pokoje mieszkalne w pałacu rodziców księżnej. Książę Marceli mieszkał tam do roku 1845, to jest do czasu, gdy pojechał do Petersburga, starając się tam, w imieniu ojca, o sprzedaż Dubna rządowi rosyjskiemu, z przeznaczeniem jego starożytnego zamku na fortecę, czemu sprzyjał m.in. gen. Neyhardt, „naczelnik triangulacji wojennej” [L]
    „On też — pisze o Neyhardcie jeden ze współczesnych — protegował i popierał swym wpływem sprawę sprzedaży rządowi miasta Dubna pod fortecę. Rzeczywiście miejscowość owa, oblana rzeką Ikwą i otoczona ze wszech stron mokrymi błotami, mająca tylko jeden możliwy dostęp po twardym gruncie od strony starożytnej łuckiej bramy, doskonale się nadawała na wzniesienie mocnej fortecy dla obrony zachodniej granicy. W owej bowiem epoce system ziemnych fortyfikacji, a raczej ogromnych oszańcowanych obozów w rodzaju Plewny, nie był jeszcze znany i zwykle wzmacniano miasta na zasadzie dawnej metody Vaubana [M]. Książę Józef, spodziewając się wielkich zysków z tej sprzedaży, od dawna nosił się z tą myślą; szło tylko o uzyskanie możliwie najwyższej sumy, ku czemu ujął sobie generała Neyhardta, a w Petersburgu adwokat Eustachy Milewski energicznie sprawę forsował. Książę Henryk Lubomirski, ożeniony z ks. Teresą Czartoryską (...), ordynat przeworski, słynny za młodu ze swej urody, mający przez swe wpływy wielkie znaczenie na ówczesnym dworze petersburskim, gorąco znowu protegował sprzedaż Dubna w wyższych towarzyskich sferach stolicy” (J. Karwicki, Wspomnienia Wołyniaka, Lwów 1897s. 101). 

[J] przyp. 2 z Rozdziału I: 
        Niewirków (Niewierków) — wieś z przyległościami w dawnym powiecie rówieńskim gub. wołyńskiej, położona niedaleko Międzyrzecza Koreckiego. Od roku 1790 własność Jana Kazimierza Steckiego (zm. 1820), chorążego w. koronnego, który ufundował w niej kościół i klasztor dominikanów, a w roku 1808 przekazał ją na własność córce Dorocie, wydanej wtedy za księcia Józefa Lubomirskieqo, dziada pamiętnikarza. W rękach Lubomirskich pozostawała do roku 1850. 
    „Niewirkowski dom, pałacem zwany, był to obszerny dom, długi, z licznymi balkonami, drewniany, na podmurowaniu i bez piętra, wygodny, z dużymi pokojami, choć nieładnej powierzchowności. Duży balkon wchodowy od dziedzińca, o czterech schodach, był w lecie cały w kwiaty ubrany, po rogach klomby, półki z doniczkami dokoła kolumn, kanapy, stołki, dwa duże stoły; był to letni salon, w którym od obiadu do kolacji siedziano i ranną herbatę o siódmej pijano, zaś obiad o pierwszej, a kolację o dziewiątej w obszernej sali jadalnej zastawiano” (H. Stecki, op. cit., s. 30—31). 

[K] przyp. 2 z Rozdziału I: 
    Krzewin (Krzywin) — ogromna wieś („jakby miasteczko”) w dawnym powiecie ostrogskim gub. wołyńskiej, położona na wschód od Ostroga, a należąca wówczas do księcia Maksymiliana Jabłonowskiego, macierzystego dziada pamiętnikarza. 

    przyp. 24 z Rozdzału III: 
    Władysław Jabłonowski (1818—1875), jedyny brat księżnej Jadwigi, poślubił w 1848 r. Ludgardę Tyszkiewiczównę (ur. 1826), córkę hrabiego Benedykta T., pana na Czerwonodworze i Dubinkach, marszałka szlachty guberni kowieńskiej, oraz Wandy Wańkiewicz. „Posiadał (...) miłość ogólną, starych, młodych i dzieci — pisał o nim Karwicki (op. cit., s. 31—32). — Dziś prawdziwie już takich się ludzi nie spotyka, nie tylko z powodu pięknej postawy i elegancji, tej niewymownej dobroci serca i uroku, bijących mu z oczu, jak z powodu jego czarującego obcowania, przemiłej gawędy salonowej...” — W roku 1856 Jabłonowski sprzedał dziedziczny Krzewin księżnej Zubow, która z kolei w osiem lat później odstąpiła ten majątek starozakonnemu Izajaszowi Hermanowi (był to podobno na Wołyniu „jedyny przykład posiadania dóbr ziemskich przez starozakonnego”). Nową rezydencją Jabłonowskich stał się wtedy majątek Pluźna. 

[L] gen. Neyhardt to prawdopodobnie Aleksander Iwanowicz Nejhardt (Nejdhardt), ros.
 Александр Иванович Нейдгардт (1784—1845) — rosyjski generał piechoty (1841), generał adiutant (1825), dowódca Samodzielnego Korpusu Kaukaskiego. Brat generała dywizji Pawła Iwanowicza Nejhardta (1779—1850).

[M] Sébastien le Prestre de Vauban (1633—1707) — francuski inżynier wojskowy, architekt, urbanista, ekonomista, polityk, reformator a nawet filozof, marszałek Francji.
    Twórca nowego systemu budowania i zdobywania twierdz, który obowiązywał w Europie ponad półtora wieku.
(https://pl.wikipedia.org/wiki/Sébastien_Le_Prestre_de_Vauban)

[13] Julie Beneni, zwana Barucci (ok. 1840—1871), słynna kurtyzana paryska, z pochodzenia Włoszka, odznaczająca się mleczną cerą przy gęstych czarnych włosach oraz ogromnymi oczami.

[*****] W środowisku bogatych bon viveur'ów, członków ekskluzywnych klubów, artystów, bankierów, wszelkiego rodzaju kupców, od jubilerów i fabrykantów dywanów, aż do pospolitych fryzjerów.

[14] Anna Deslions (ok. 1820—1873), słynna kurtyzana paryska, debiutująca jeszcze za Ludwika Filipa (kiedy jej kochankiem był Aleksander Dumas Syn), największą sławą ciesząca się jednak za Drugiego Cesarstwa, kiedy w swoim salonie przy Champs Elysées gromadziła elitę rodową i finansową ówczesnej Francji. Kochanka Lauristona, księcia Napoleona i Gramont-Caderousse'a. Piękna brunetka, którą przyrównywano do Kleopatry (a nazywano „Marią-Antoniną”) i która żyła w wyjątkowym luksusie, ubierając się u najlepszych krawców i kupując klejnoty u największych jubilerów paryskich.

   [Warto tu także wspomnieć Damę Kameliową Aleksandra Dumasa (syna) i Nanę Émile’a Zoli.]

[15] Hrabia de Saint-Maurice — prawdopodobnie identyczny z tym arystokratą, który był w swoim czasie kochankiem akuszerki Marii, z kolei kochanki obu braci Goncourt.

    [markiz de Caux — to Louis-Sébastien-Henri de Roger de Cahuzac, markiz de Caux (1826—1889), koniuszy [franc. écuyer] Napoleona III, pierwszy mąż włoskiej sopranistki Adeliny Patti]

    Baron d'Espelata (Ezpeleta) — jeden z pięciu braci E., pochodzenia hiszpańskiego, którzy byli związani z otoczeniem cesarzowej Eugenii. Pamiętnikarz kontaktował się z nim jeszcze w dobie Komuny Paryskiej.

    Książę Feliks Eugeniusz von Hohenlohe-Oehringen (ur. 1818), pułkownik armii wirtemberskiej. [https://de.wikipedia.org/wiki/Felix_zu_Hohenlohe-Öhringen]

    [15A] Książę Demidow — Paweł (zob. Rozdział VIII, przyp. 5). Zasłynął on w tym roku w towarzystwie paryskim jako posiadacz wspaniałego diamentu, należącego ongiś do Karola Śmiałego, którym pochwalił się na balu u Walewskich, a póżniej jako jeden z bohaterów głosnego zajścia w Théâtre du Vaudeville, podczas którego aresztowano diuka Gramont-Caderousse.
    [przyp. 5 z Rozdziału VIII:
    Paweł Pawłowicz Demidow (1839—1885), bratanek Anatola Demidowa (1813—1870), księcia San Donato, ożenionego w 1840 r. z księżną Matyldą Bonaparte (separacja 1846).
    https://pl.wikiqube.net/wiki/Pavel_Pavlovich_Demidov,_2nd_Prince_of_San_Donato]

[N] prawdopodobnie Książę Jerzy Lubomirski  
    przyp. 3 z Rozdziału IV:
    Książę Jerzy Lubomirski (1817—1872), pierwszy ordynat przeworski, syn księcia Henryka i księżniczki Teresy Czartoryskiej, słowianofil, kurator Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie (po ojcu), ożeniony z hrabianką Cecylią Zamoyską. Serdeczny przyjaciel i powiernik Zygmunta Krasińskiego. „Rysy twarzy silnie wyryte, wielkiej szlachetności — charakteryzował go jeden ze współczesnych — w głęboko osadzonych oczach tyle duszy, tyle myśli na przeoranym czole, a w całym wyrazie precyzja i uczucie. Strój zawsze polski: gdy odświętny, hetmanów przywodzi na pamięć; gdy codzienny, ma coś z polskiego kmiecia, a i strój mowy ojczystej jędrny jak u pisarzy XVI wieku...” 

[16] Książę Piotr Władimirowicz Dołgorukij (1807—1868), uczony i publicysta rosyjski. Zesłany w 1843 do Wiatki, po czym uwolniony, ponownie naraził się na niełaskę cesarską ogłoszeniem obszernego dzieła publicystycznego La Vérité sur la Russie [pol. „Prawda o Rosji”] (Paris 1860, 2 t.), którego publikacja zmusiła go do pozostania na stałe na emigracji. Umarł w Bernie. [więcej po rosyjsku: Долгоруков,_Пётр_Владимирович]

    „Kołokoł” [pol. Dzwon] — rewolucyjno-demokratyczne czasopismo rosyjskie wydawane w latach 1857—1867, początkowo w Genewie (do 1864), później zaś w Londynie, przez Aleksandra Hercena (1812—1870) i Mikołaja Ogariewa [Nikołaja Ogariowa].

[17] Robert Percy Ffrench, drugi sekretarz ambasady angielskiej w Brukseli.

    [Robert Percy Ffrench (1832—1896), dyplomata; mąż uzależnionej od morfiny Sophie Alexandrovnej Ffrench (z domu Kindiakov, ros. Софья Александровна Киндяков, 1832—1902), z którą w rezultacie się rozwiódł. Mieli córkę Kathleen Emily Sophie Alexandrę Percy Ffrench (1864, Paryż — 1938, Charbin).]

[18] Marceli Lubomirski już w roku 1861 był członkiem powstałego w Turynie, z inicjatywy Garibaldiego, Komitetu Pomocy dla Polaków Emigrantów (Comitato di Sussidio agli Esuli Polacchi), a w 1862, na prośbę zaprzyjaźnionego ze sobą Ludwika Mierosławskiego, opiekunem wojskowej szkoły polskiej w Cuneo. W końcu kwietnia 1862 r. zjechał do Paryża i wziął czynny udział w pracach przygotowawczych do powstania w Polsce, wykorzystując w tym celu swoje bardzo przyjazne stosunki ze sprzyjającym Polakom księciem Napoleonem.

    [warto dodać, za przypisem 13 z Rozdziału VI]: 
    Książę Marceli przebywał w latach 1851—1854 w Nowym Jorku, skąd powrócił do Europy dopiero w lipcu 1854, na wieść o zgonie matki, przepłynąwszy Ocean w towarzystwie Cypriana Norwida (na parowcu „Pacific”) i osiedliwszy się na pewien czas w Londynie, skąd dopiero później (1855) przeniósł się do Turynu i przyjął obywatelstwo sardyńskie.

[O] spory fragment Wstępu pióra Gomulickiego (w wielu punktach zgrzytają mi jego wywody i kluczenia, więc nie trzeba się z nim zgadzać i podzielać jego sympatii), w którym przybliżone zostają relacje między wnukiem i najbliższą rodziną, a także dalsze jego losy:

    Największym szacunkiem Józefa cieszył się jednak stary książę, jego imiennik, któremu w pamiętnikach nie wytknął — o dziwo! — ani jednej wady, chociaż był to właściwy sprawca wykolejenia się księcia Marcelego, a pośrednio — czego jednak wnuk nigdy nie zrozumiał — i „ruiny” jego samego. Ba! — podziwiał nawet jego „niezawodną opiekę” i „rozsądne rady”, chociaż głównymi przesłankami tego podziwu było członkostwo dziadka w paryskim Jockey Clubie, szacunek, jaki okazywał mu Rothschild, oraz nadzieja na rychły spadek po nim („Może ci coś kapnie po mnie...”), który Józef obliczał na parę milionów franków. 
    Spokojnie też wysłuchiwał morałów starca („Trzeba tylko umieć czekać cierpliwie i skromnie, a prowadzić się porządnie”) i nie protestował, gdy dziadek nie pozwolił mu zostać jakiś czas przy sobie („Chcę mieć spokój. Nie licz na to, że pozwolę się krępować!...”). 
    W jakże odmienny sposób oceniał jednak własnego ojca, uroczego i szlachetnego lekkoducha, który — nie mogąc mu niczego ofiarować — nie przedstawiał dla niego żadnej konkretnej wartości, wyjąwszy swoje doskonałe stosunki z królem Wiktorem Emanuelem, księciem Napoleonem oraz... Dumasem. Co ważniejsza, był to dla Józefa chodzący wyrzut, z powodu jego własnej obojętności dla sprawy narodowej oraz filorosyjskich poglądów politycznych, a ponadto stała (chociaż nie zrealizowana) groźba ewentualnych pożyczek, ojciec bowiem dawno już utracił resztki spadku, jaki mu zostawiła matka, zmarła w Paryżu w roku 1854, Józef zaś miał jeszcze do dyspozycji parę milionów franków. 
    Taki układ stosunków podyktował Józefowi następujące „podsumowanie” jego kontaktów z ojcem:
    „Mało znałem ludzi tak ujmujących jak on: kochaliśmy się bardzo, ale o ile poznanie dziadka przyniosło mi korzyść, bo zawsze mi pomagał (wprowadził go do Jockey Clubu — Juliusz W. Gomulicki), otaczał opieką (zapoznawał go z ludźmi, którzy „mogli mu się przydać” — JWG) i służył radą (zob. wyżej — JWG), o tyle poznanie ojca okazało się dla mnie fatalne. Mieliśmy zbyt podobne charaktery, przyjaźń, jaka nas połączyła, wcale nie wyszła mi na dobre...” 
    Niesłuszne to i małoduszne oskarżenia pod adresem człowieka, który mając wiele wad, nigdy jednak nie splamił się nikczemnością, i pod tym względem mógł służyć synowi za przykład i za nieosiągalny dla niego ideał. 

(...)

    „Fatalne” skutki zaprzyjaźnienia się księcia Marcelego z synem polegały, mówiąc nawiasem, na zabraniu go do Włoch, gdzie zapoznał go z wieloma rewolucjonistami i działaczami wolnościowymi, a później, już w Paryżu, na wprowadzeniu go — jakże jednak na krótko — w kręgi emigracyjnych bojowników o polską sprawę narodową. Te uporczywe, ale nadaremne usiłowania księcia Marcelego, aby rozbudzić w synu miłość ojczyzny i zaszczepić mu postępowe poglądy społeczne, były przyjmowane przez Józefa jako zamach na jego majątek i bezpieczeństwo osobiste, całkowicie zależne w jego pojęciu od ślepej lojalności w stosunku do caratu. 
    — Jestem poddanym Najjaśniejszego Cesarza Rosji — powiedział do Garibaldiego (1861), witającego go (gdy go zobaczył u boku ojca) jako „obrońcę Polski” — któremu dobrowolnie złożyłem przysięgę na wierność, a ponadto nie zapomniałem dobrodziejstw, jakich zaznałem od jego ojca! 
    — Polakiem jestem z pochodzenia — wywodził z kolei przed księciem Napoleonem w roku 1863 — Rosjanom natomiast zawdzięczam moją edukację, fortunę, wszystko, co posiadam. I Wasza Wysokość chciał by, abym poświęcił to dla Polski, z którą łączy mnie tylko moje urodzenie?... 
    — Cóż to mi za ojczyzna — odezwał się innym razem do ojca, gdy ten apelował do jego obowiązków w stosunku do Polski — której trzeba szukać na trzech mapach, i czemu ma właściwie służyć działalność dla jej dobra, skoro nie można złączyć w całość jej poszczególnych kawałków. 
    Typowe to dla niego wypowiedzi na temat Polski, patriotyzmu i sprawy narodowej. Można by nawet zauważyć, że owe rozrzucone po pamiętnikach częste, a czasem nawet bardzo dobitnie sformułowane wypowiedzi księcia Józefa, który np. powstanie 1863 r. nazywał „idiotycznym i zbrodniczym”, mają w dużej mierze charakter ekshibicjonistyczny. 
    Gdyby jego pamiętniki były ogłoszone jeszcze przed zgonem księżnej Jadwigi, nasuwałoby się nawet przypuszczenie, że ów konsekwentny ekshibicjonizm ma znaczenie czysto praktyczne, torując Józefowi — który był już wtedy obywatelem francuskim — drogę do pozostawionego przez nią majątku (dóbr dermańskich). Gdy jednak powstały one dopiero w kilkanaście lat później, wolno chyba potraktować zawarte w nich wypowiedzi antypolskie jako całkowicie świadomą i konsekwentną — co nie znaczy bynajmniej: całkowicie szczerą — racjonalizację poglądów Józefa wypowiadanych publicznie wtedy, gdy był jeszcze obywatelem rosyjskim i gdy mu ogromnie zależało, aby jego słowa były przekazywane komu należy w dalekiej Rosji. Na starość chodziło mu już wyłącznie o zachowanie „twarzy”, i stąd właśnie ustawiczne podkreślanie w pamiętnikach, że teraz, kiedy jest już niezależny, myśli tak samo jak wtedy, kiedy mu zarzucano zdradę sprawy narodowej ze względu na osobiste korzyści. 
    Gdyby wysunięty tu domysł był rzeczywiście słuszny, byłby to może jeden z kluczów do zrozumienia owego dziwnego wyznania zamieszczonego w przedmowie do pamiętników: „Głęboko sobą pogardzam...” 

(...)

    Pamiętniki Lubomirskiego urywają się na śmierci starego księcia Józefa, czyli na lipcu 1870 r., kiedy to — w związku z wybuchem wojny prusko-francuskiej i połączonymi z nią trudnościami administracyjno-sądowymi — zawieszono wymagane przez prawo postępowanie spadkowe po nieboszczyku, aż na cały rok odsuwając niecierpliwego wnuka od tak długo wyczekiwanych przez niego milionów. 
    Był to koniec Dziejów pewnej ruiny, ale nie koniec samych pamiętników, których część druga — parokrotnie zapowiadana przez autora w trakcie jego opowiadania („jeżeli Stwórca przeznaczył mi jeszcze wystarczającą ilość dni...”, „jeżeli pozostanie mi czas na jej napisanie”) — miała zawierać opis walki Lubomirskiego „z przeciwnościami losu” oraz tego wszystkiego, co z owej walki wynikło. Tak więc, skoro pierwsza część była „ruiną”, druga miała być „odbudową”, a jeśli pierwszą można by nazwać Piekłem (oczywiście Offenbachowskim), to druga — poprzez Czyściec — doprowadziłaby nas prosto do Raju (kapitalistów). 
    Niestety, tej drugiej części Lubomirski nie zdołał już napisać („Stwórca nie przeznaczył” itd.), chociaż parę jej elementów wprowadził nawet do tomu opublikowanego, tłumacząc się zresztą w jednym miejscu, gdy pisał o pojedynkach, że swoimi wywodami na ich temat „wkracza właściwie do następnego tomu Pamiętników ”. 
    Nie znaczy to oczywiście, że pisząc o drugiej połowie jego życia nie dysponujemy już żadnymi materiałami pamiętnikarskimi. Wprost przeciwnie, Lubomirski, który zaczął swoją karierę literacką (jako pisarz francuski), na łamach paryskiego „Correspondant” (1868), anegdotycznymi Wspomnieniami pazia cara Mikołaja — należącymi, mówiąc nawiasem, raczej do literatury anegdotycznej aniżeli pamiętnikarskiej — polubił od tego czasu rodzaj pamiętnikarski i w swoich późniejszych publikacjach nader często wykorzystywał własne wspomnienia o różnych ludziach i wypadkach. Jako osobne pozycje tego rodzaju należy wymienić Wspomnienia o Komunie Paryskiej, również drukowane na łamach „Correspondant” (1872), oraz trzy tomy reportaży z podróży po Ziemi Świętej i po Afryce, ponadto wiele fragmentów o charakterze wyraźnie pamiętnikarskim wtargnęło — bądź jako dygresje zamieszczone w tekście głównym, bądź też jako osobne noty — do kilku jego prac historycznych i politycznych. 
    Wszystkie te materiały, a także wspomnienia współczesnych księcia oraz ocalałe resztki jego korespondencji z matką, pozwalają naszkicować jego późniejsze dzieje, które w pamiętnikach zatrzymały się, prawie symbolicznie, na opieczętowaniu apartamentu starego księcia Józefa. 
    Pieczęcie owe powiększyły oczywiście oskomę wnuka–­spadkobiercy, który już od końca czerwca 1870 r., po swoim powrocie z Nicei, oczekiwał z dnia na dzień zgonu starego skąpca, początkowo jednak okazały się nawet pożądane, upewniając bowiem wierzycieli o rychłej wypłacalności Lubomirskiego, umożliwiły mu zaciąganie dalszych długów i prowadzenie, przez krótki zresztą czas, życia w dawnym stylu „książęcym”. Paromiesięczną przerwę w normalnych zajęciach i rozrywkach Józefa przyniosło dopiero oblężenie Paryża, z którego jednak nie wyjechał, nie chciał bowiem spuszczać z oka apartamentu przy rue Tronchet, gdzie znajdowało się jego przyszłe bogactwo. Ten sam powód nie pozwolił mu opuścić stolicy w krwawych i tak niebezpiecznych dla niego — jako arystokraty — dniach Komuny Paryskiej. I wtedy jednak udało mu się uniknąć większych kłopotów, a jego osobiste kontakty z przedstawicielami Komuny przebiegały tak gładko, jakby to się działo nie w rewolucyjnym Paryżu, ale jeszcze w urzędach upadłego Drugiego Cesarstwa. 
    Lubomirski sam opowiedział swoje przygody z owych paru miesięcy, tu jednak warto jeszcze zwrócić uwagę, że jego relacja — opublikowana w rok po krwawym stłumieniu Komuny, kiedy cała prasa burżuazyjna ziała jeszcze przeciw niej ogniem i nienawiścią — wyróżnia się spośród innych swoim wyjątkowym taktem i umiarem, tym bardziej zadziwiającym, że została napisana nie tylko przez arystokratę, ale przez fanatycznego zwolennika rządów autokratycznych. 
    W dwa miesiące po upadku Komuny, kiedy na nowo otwarto urzędy i zaczęto kontynuować sprawy zawieszone z powodu działań wojennych, zdjęto również pieczęcie z mieszkania starego księcia. Nie wiadomo, czy wtedy dopiero znaleziono jego testament, czy też ów testament — złożony u notariusza — był już znany rodzinie zmarłego, faktem jest jednak, że poza osobistymi rzeczami nieboszczyka, które utrzymywała w porządku panna Natalia Dzierzbicka, sędziwa eks-towarzyszka księżnej Doroty, a po jej zgonie opiekunka i prawie dosłownie niańka zmarłego księcia, w apartamencie przy rue Tronchet nie znaleziono ani pieniędzy, ani akcji, ani klejnotów, ani nawet żadnych papierów, które by wskazywały, że gdzieś w banku albo u zaufanego notariusza znajdują się legendarne kapitały starego skąpca. 
    Cios był straszny i wypada bardzo żałować, że nie znamy ani ówczesnej reakcji Józefa, ani nawet jego własnej interpretacji tych zadziwiających okoliczności. Do dzisiaj zresztą nie wiadomo, co się właściwie stało z pieniędzmi jego dziadka, którego zarówno Rothschild jak i inni bankierzy paryscy uważali za człowieka ogromnie bogatego. Wnuk obliczył nawet, że po sprzedaży Niewirkowa stary książę zgromadził w Paryżu około ośmiu milionów franków, z których w roku 1854 wypłacił Marcelemu sumy należące mu się po matce i z których czerpał pieniądze na bieżące wydatki. Te wydatki z kolei, ponoć bardzo skromne, wyniosły według domysłów wnuka — w ciągu całego pobytu księcia w Paryżu — niewiele więcej aniżeli milion franków, a razem z sumą wypłaconą Marcelemu nie więcej chyba aniżeli cztery miliony. Co się więc stało z pozostałą połową tego ogromnego kapitału?! 
    Tajemniczej owej zagadki nie da się dzisiaj rozwiązać, wydaje się jednak, że najlepiej byłoby przyjąć rozwiązanie najprostsze, a mianowicie tezę, iż wszystkie te pieniądze wydał sam stary książę, ale wydał powoli i potajemnie: raz — na grę w karty, którą stale uprawiał i która mogła mu zabrać duże kapitały; dwa — na rozmaite spekulacje, które lubił i które mogły go zawieść; trzy — na cichą rozpustę, są bowiem poszlaki [szkoda, że Gomulicki ich nie przytacza!], że był stałym bywalcem Opery i zapalonym wielbicielem jej dwunasto-trzynastoletnich „szczurów” (rats de l'Opera, jak nazywano małe baletniczki), które musiały go coraz więcej kosztować.  
    Trzeba przyznać, że to wszystko byłoby całkowicie w stylu starego Lubomirskiego i że jego złośliwe ostrzeżenia pod adresem wnuka, którym się „opiekował”, znalazły z czasem całkowite uzasadnienie. 
    Jakkolwiek zresztą było, lipiec 1871 roku stał się w życiu trzydziestodwuletniego Józefa datą naprawdę przełomową. Majątek dziadka przepadł, majątek matki był ciągle nieosiągalny, a możliwości pożyczkowe zostały całkowicie zamknięte. Młody utracjusz po raz pierwszy w życiu znalazł się sam jeden, bez żadnej pomocy, w obliczu wrogiego, ale ciągle jeszcze nęcącego go świata. Nie wiemy, co wtedy myślał, i nie wiemy, czego początkowo próbował, ale sytuację, w jakiej się znalazł w pierwszych latach po zgonie dziadka, możemy sobie łatwo odtworzyć na podstawie paru słów, jakie on sam zamieścił w roku 1880 w jednym ze swoich listów do matki: „Cierpiałem głód, zimno i pogardę ludzi...” 
    W pewnym momencie uświadomił sobie — a może uświadomił mu to ktoś inny? — że dysponuje jednak pewnym własnym kapitałem, i to takim, którego nikt mu nie może odebrać za długi, a mianowicie kapitałem wiedzy o Rosji oraz wspomnień z tych kilkunastu lat, które spędził w Petersburgu, w Moskwie oraz w mniejszych miastach Imperium. Co więcej, kapitał ten otworzył mu już parę lat wcześniej dostęp do paryskiego „Correspondant”, w którym i później przecież (1872) udało mu się wydrukować swoje wspomnienia o Komunie. Czemu nie spróbować tego jeszcze raz, wykorzystując to ogromne zainteresowanie sprawami rosyjskimi, jakie rozwinęło się we Francji po strasznej klęsce, którą poniosła w roku 1870? 
    Tak właśnie rozpoczęła się kariera literacka księcia Józefa, zapewne wspomaganego początkowo przez francuskich zawodowców (jak Béchard [prawdopodobnie Frédéric Béchard], który pomógł mu napisać Wspomnienia pazia...) i „murzynów”, ale z roku na rok coraz swobodniej poruszającego się i po papierze, i po paryskiej kniei literackiej, tak trudnej do spenetrowania przez cudzoziemców. 
    Przez cały ten czas nie miał nawet najmniejszej pomocy ze strony matki, która spokojnie gospodarowała w swoim posagowym Dermaniu, dzieląc czas pomiędzy dewocję, lekturę i podróże zdrowotne, zawsze zaś narzekając — co było jej ulubioną piosenką od roku 1848 — na okropne warunki finansowe, tym gorsze, że stale ponoć była okradana przez swoje najbliższe otoczenie.
    W roku 1873 — po siedmiu latach od ich ostatniego widzenia i po trzech od ostatniej wymiany listów — matka i syn nawiązali ze sobą kontakt, przy czym pośredniczką była przebywająca wtedy w Paryżu polska zakonnica, Matka Morawska. Nie wiadomo, kto pierwszy szukał tego kontaktu — księżna Jadwiga utrzymywała, że Józef, ten zaś z kolei sugerował, że właśnie ona — dość jednak na tym, że po jednorazowej wymianie listów korespondencja znowu zamarła na kilka lat, i to podobno z winy księżnej Jadwigi, która nie odpowiadała na listy syna, obawiając się najprawdopodobniej jego próśb o pomoc pieniężną. 
    Ten jednak, trzeba to wyraźnie podkreślić, nie tylko zdołał utrzymać się na powierzchni życia paryskiego, ale nawet — powoli, powoli — zaczął zdobywać własne skromne miejsce w tamtejszym przemyśle literackim. W roku 1873 ogłosił drukiem Scènes de la vie militaire en Russie oraz powieść Un Nomade: Safar Hadji (Les Russes à Samarkand), a w roku 1874 dwie inne powieści: Aventures extraordinaires d'un homme et de trois femmes oraz Fonctionnaires et boyards. Ta ostatnia — sensacyjna opowieść z życia mikołajowskiej Rosji osnuta na tle szlacheckiego spisku politycznego wymierzonego przeciwko skorumpowanemu aparatowi administracyjnemu — cieszyła się ogromnym powodzeniem i została przetłumaczona na parę języków obcych (m.in. na język polski: Szlachta i czynownicy, Poznań 1875). Jeszcze bardziej urodzajne były lata 1875—1876, które przyniosły dwie dalsze powieści: słynną Chaste et infâme (trzy wydania), ściganą po urzędach przez Aleksandra Lubomirskiego, oraz Par ordre de l'Empereur, a także kilka prac o charakterze popularnohistorycznym: Un drame sous Cathérine II, Une noce russe au XVI-e siècle oraz Les grandes rivalités: l'Empire de Russie et l'Allemagne, a także sensacyjną opowieść z życia rosyjskiego: Marie Hamilton, la décapitée de Saint-Pétersbourg (w serii Les Causes célèbres étrangères). 

    [Niektóre zdigitalizowane książki:
    https://data.bnf.fr/fr/12463257/jozef_lubomirski/ (Francuzi podają jako rok śmierci 1891, zamiast 1911)
    https://polona.pl/search/?query=jozef_lubomirski&filters=public:1]

[P] przyp. 15 z Rozdziału III:
    Uglicz — dawne miasto powiatowe ówczesnej guberni jarosławskiej, położone na prawym brzegu Wołgi. Siedziba dwóch klasztorów i dwudziestu paru cerkwi. 

[R] przyp. 31 z Rozdziału III:
    Studzianka — sioło w dawnym powiecie dubieńskim, nad Ikwą, na południo-wschód od miasteczka Werby, w pobliżu granicy z pow. krzemienieckim, położone wówczas pośród ogromnych lasów. 

[19] Stanisław Lubomirski z Równego.

[20] Hrabia Michał Tyszkiewicz (1828—1897), ordynat na Birżach, pan na Kosinie (w dawnym pow. borysowskim), podróżnik, archeolog i wybitny kolekcjoner, autor Dziennika podróży po Egipcie i Nubii (Paryż 1863) oraz bardzo interesujących Notes et souvenirs d'un vieux collectionneur (Paris 1898). Syn hr. Józefa i Anny Zabiełło, poślubił w 1849 r. księżniczkę Marię Radziwiłłównę (z którą miał czworo dzieci), rozwodząc się z nią następnie (po 1863 r.), ażeby ożenić się z kolei z panną Beau, byłą kochanką Józefa Lubomirskiego.

    [przybliżyć należy pozostałe postaci, ale Karolów Radziwiłłów wymienia się w przypisach dwóch, i może ten młodszy miał stryja Leona:

    za przyp. 27 z Rozdziału IX:

    „Kuzyn” Lubomirskiego to książę Karol Radziwiłł (1821—1886), syn Michała-Gedeona (1778—1850), pana na Nieborowie, oraz Aleksandry Steckiej ze Szpanowa, która była bratanicą księżnej Doroty ze Steckich Lubomirskiej, rodzonej babki pamiętnikarza.

    za przyp. 1 z Rozdziału XVIII:
   
   Bracia Karol (ur. 1839) i Ferdynand (ur. 1834) Radziwiłłowie, synowie księcia Bogusława Fryderyka.

    za przyp. 20 z Rozdziału IX:

    Książę Leon Radziwiłł (1808—1872), generał rosyjski, uczestnik Wojny Krymskiej, fligeladiutant cara Mikołaja I.]



tagi: żydzi  paryż  rotszyld  kredyt  bankierzy  bunt  ruina  józef lubomirski  rotschild  dubno  józef maksymilian lubomirski  lubomirscy  marceli lubomirski  półświatek  rewolucjoniści  hercen  kołokoł 

umami
22 sierpnia 2021 10:59
9     1246    7 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Alrus @umami
22 sierpnia 2021 20:18

Nader zajmujące, z przypisami łącznie, dziękuję. 

Rotszyld przy tym lekkoduchu, niestety, to był pan. Nie mógł się mylić w ocenie majątku "starego skąpca", zatem coś po nim zostać musiało. Ktoś to "przytulił". I dobrze.

zaloguj się by móc komentować

umami @Alrus 22 sierpnia 2021 20:18
22 sierpnia 2021 21:55

Proszę bardzo.

Może przejął właśnie on :)

zaloguj się by móc komentować

kamiuszek @umami
23 sierpnia 2021 13:23

Ciekawy tekst, czytałem z narastającym poczuciem przykrości. Café Anglais, Jockey Club - snobizm ich mać.

Dzięki za włożoną pracę.

zaloguj się by móc komentować

umami @kamiuszek 23 sierpnia 2021 13:23
23 sierpnia 2021 13:54

Proszę.

Nie wiem, czy snobizm to właściwe ujęcie. Raczej dobrze skonstruowany magnes (sidło), współpracujący z różnymi ciągotami, które na początku mogą dawać nawet jakąś zmysłową frajdę a potem już ciężko się wyrwać. Tylko twarde zderzenie z ziemią może wyrzucić z takiego siodła.

Pytanie kto to kontrolował, bo wprowadzał dziadek wnuka, syna. Czy służby, czy wrogi wywiad, czy bankierzy, w ten sposób drenowali kieszenie?

zaloguj się by móc komentować

bolek @umami
24 sierpnia 2021 21:34

Przeczytałem te wspomnienia wczoraj chyba i chciałem coś napisać, ale nie widziałem co ;-)

Przespałem się z tekstem i taka mnie refleksja naszła odnośnie organizacji tego majątku, którego przychody finansowały te jego paryskie fanaberie. Pewnie są jakieś przeliczniki itp, ale można to pewnie porównać do czasów obecnych. To były naprawdę ogromne pieniądze.

No i opisy tego ówczesnego, wszechobecnego burdelu. Ciekawe czy ktoś to jeszcze opisał w taki, "prostoduszny" sposób :)

zaloguj się by móc komentować

Paris @umami
25 sierpnia 2021 08:53

Wstrzasajace...

...  co  za  DNO  ten  caly  "rod  i  ta  rodzina"  !!!

I  ta  ich  "walka  o  sprawy  polskie"...  normalnie  smiechu  warte.

zaloguj się by móc komentować

umami @Paris 25 sierpnia 2021 08:53
25 sierpnia 2021 19:13

To są grzechy młodości a trudno mi, na razie, określić czy nastąpiła poprawa :) Stosunek do Komuny paryskiej, powstań i rewolucji (i zaangażowania w nie własnego ojca) miał zdrowy, nie ważne, że przypisuje mu się w tym względzie interesowność. U mnie ma za to plusa.
A rodzina ma też swoje zasługi. Są białe i czarne owce :) Jak to w życiu.
Ta cała zaraza, czy dno, dotyczy, zdaje się, nie tylko Francuzów, Rosjan, Włochów i Polaków ale i innych nacji. Równia pochyła.

zaloguj się by móc komentować

umami @bolek 24 sierpnia 2021 21:34
25 sierpnia 2021 19:17

:)

To się nazywało kiedyś grand tour. Są oczywiście różne przypadki wynoszenia nauki z podroży ;)

zaloguj się by móc komentować

Paris @umami 25 sierpnia 2021 19:13
25 sierpnia 2021 20:53

Zgadza  sie...

...  wszedzie  sa  takie  KANALIE,...  ale  u  nas  caly  czas  bylismy  uczeni,  ze  to  taaaki  "znamienity  rod"  !!!   Po  prostu  zderzenie  prawdy  o  tym  rodzie  z  rzeczywistoscia,  poziom  falszu  i  zaklamania,  poziom  "zaangazowania"  w  sprawy  polskie,  patriotyczne  -  zwyczajnie  -  mnie  poraza,...  a  nawet  zaczyna  rozsmieszac !!!

Mam  nadzieje,  ze  ci  wykolejency  smaza  sie  w  piekle,

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować