-

umami

James Douglas w Japonii, część 2

To druga część listów Szkota Douglasa z Japonii. Zawiera te opublikowane w Niepodległości oraz te publikowane w Zgodzie.

Zasada podobna jak poprzednio, te ze Zgody są, w kolejności chronologicznej, dodane do tych listów z Niepodległości.

Listy rozdzielam gwiazdkami. Rozstrzelenia, występujące w oryginalnym tekście, zamieniam na pogrubienia. Zachowałem też ciągłość numeracji przypisów. Zauważalne błędy zecerskie poprawiłem, pisownię zostawiam jednak bez zmian.

Postanowiłem dodać także listy, które mogą rzucić dodatkowe światło na sposób przekazywania wiadomości między redakcjami. Hardy dzieli się z nami informacją, że współpracuje z innymi gazetami, albo deklaruje taką chęć i ja podejrzewam, że wysyła do tych tytułów swoje teksty (co należałoby jeszcze sprawdzić) a te, w ramach dzielenia się z innymi tytułami, wysyłają je dalej w świat. I tak w Zgodzie pojawiają się artykuły z przeróżnych stron, i są i te, podpisywane przez redakcje Słowa Polskiego i Nowej Reformy, w których pobrzmiewa mi echo wypowiedzi Douglasa, albo jego pióro agitatora, bowiem do października w Zgodzie nie opublikowano żadnego artykułu podpisanego J. Hardy. Dodatkowo z Japonii wracał... Roman Dmowski. I trudno go tu pominąć, więc zaanonsuję tu jego obecność tylko krótką relacją Zgody z jego wystąpienia 14 sierpnia.
Od 22 września do 13 października 1904 na łamach Zgody, w 4 numerach (38—41), publikowany był długi artykuł Pana Romana o jeńcach i o tym co robił w Japonii. Ostatnia część ukazała się na tydzień przed relacją Hardy'ego. I tak sobie myślę, że w następnej notce warto będzie zaprezentować go w całości, dla porównania, a potem wrócę do Douglasa z Niepodległości.
W Zgodzie pojawiły się też relacje z pola bitew i być może je także trzeba będzie zaprezentować.

 


    JAMES DOUGLAS.
    W ZARANIU DYPLOMACJI POLSKIEJ — MISJA LIGI NARODOWEJ I P. P. S. W JAPONJI. (1904—1905)
 [część 2]


* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 

                                        Tokio, 27.VII.04.

    Kochany Panie Witoldzie! [27]

    Listu tego nie dostaniecie, bo mi Ziuk [28] zabronił komukolwiek mówić lub pisać o jego tu pobycie, więc go po napisaniu schowam głęboko i kiedyś, gdy „pozwoleństwo” przyjdzie, Wam doręczę. Muszę jednak spisać wrażenia, póki są świeże.

    Ziuk i Karski przyjechali w oznaczonym terminie i po dwutygodniowym pobycie odjechali zpowrotem. Nie wiem, dlaczego poplątała mi się data ich przyjazdu i z tego powodu wyszło qui pro quo. Cały czas mi się zdawało, że mają oni przyjechać 18-go lipca, tymczasem dnia 8 lipca przedpołudniem spędziłem cały czas z Dmowskim na zwiedzaniu sklepów, w których on mi pokazywał japońskie „cloisonnée” i szczegółowo tłumaczył różnicę między robotą w Tokio i robotą w Kioto. Około 2-ej wracamy do jego hotelu „Metropole”, dokąd on mię zaprosił na lunch u siebie. Na wstępie boy japoński zawiadamia go, że jakiś p. Mac-Pherson telefonował i pytał się o niego i o p. Douglasa. Popatrzyliśmy na siebie i, wzruszywszy ramionami, odpowiedzieliśmy, że nie znamy takiego pana, poczem poszliśmy do stołu.

    W tej chwili robię Dmowskiemu uwagę, że dziwne są czasami koincydencje co do nazwisk. Dwa lata temu, będąc w Glasgowie, odczułem nagłą, nieprzemożoną chęć zobaczenia się z rodziną w Kijowie, a że miałem wstęp do Rosji wzbroniony, poszedłem do swego kuzyna i poprosiłem go o paszport angielski. On mi swego nie dał, ale znalazł u siebie paszport przyjaciela–nieboszczyka, który się nazywał Mac-Pherson, w dodatku nie podpisany przez właściciela, a że paszporty angielskie nie mają rysopisu, ani lat, więc, wobec braku podpisu, nadają się dla każdego. Z tym paszportem byłem w Kijowie i potem oddałem go w prezencie jednemu ze swych znajomych, który angielskim władał biegle. I teraz jakiś Mac-Pherson znowu się do mnie zgłasza ...

    Po lunchu wyszliśmy obaj na spacer z zamiarem odebrania na poczcie listów i gazet. W pewnej chwili widzę jadących dwóch europejczyków na kurumajach [kuruma — dwukołowy wózek, rodzaj dorożki, który ciągnie człowiek, zwany kurumaja] i w nich poznaję Ziuka i Karskiego. Rozpaczliwie oglądam się dookoła i zwracam uwagę Dmowskiemu na wystawione w oknie sklepowem czerepy gliniane, zapytując go, czy to też jest „cloisonnée”. A ci nas tymczasem mijają... I było by się udało, ale Ziuk zatrzymał swego kurumaja, wysiadł i poszedł w naszym kierunku. Dmowski zwrócił na to uwagę, chwilę intensywnie patrzył na Ziuka, potem zdecydowanie podszedł do niego i wyciągnął rękę. Poznał. Wtedy dopiero uprzytomniłem sobie, że przecież ten paszport ja ofiarowałem Karskiemu i że to on telefonował do mnie, licząc na moją pamięć i domyślność. Pamięć funkcjonowała, ale domyślność zawiodła. Bardzo mię to zawstydziło.

    Poszliśmy potem do japońskiej herbaciarni i tam Ziuk umówił się z Dmowskim, że będzie u niego o 9 rano dla pogawędki, a mnie kazał zjawić się w Keno-Park hotelu, gdzie obaj stanęli, i zdać Karskiemu sprawę z całej mojej roboty. Nazajutrz wyszedłem od Karskiego o 11 w nocy, nie doczekawszy się powrotu Ziuka. Musiał przeprowadzić z Dmowskim rozmowę zasadniczą.

    Następny tydzień, aż do wyjazdu Dmowskiego, widywaliśmy się z nim prawie codziennie, spędzając razem popołudnia i czasami wieczory i oglądając osobliwości. Wysłuchaliśmy razem część przedstawienia w teatrze (tu gra jednej sztuki trwa cały dzień, czego Europejczyk nie wytrzyma) i odwiedziliśmy słynną Yoshiwarę [yūkaku, dzielnica czerwonych latarni]. Dmowski przestudjował przewodnik Cooka i służył nam za przewodnika.

    O polskiej polityce przez cały czas nie mówiliśmy ani słowa. Raz tylko, gdy byliśmy we dwójkę, powiedział mi Dmowski z odcieniem melancholji w głosie: „No, zapewne pańscy przyjaciele mogą Japończykom zaproponować i obiecać więcej od nas”, na co nic nie odpowiedziałem, bo Ziuk mię w swe rozmowy z Japończykami nie wtajemniczał zupełnie.

    Po odjeździe Dmowskiego zaplanował mi Yamaza zajęcie cenzora listów jeńców–Polaków, którym, dzięki staraniom Dmowskiego, prawdopodobnie silnie popartym przez Ziuka, Japończycy pozwolili pisać po polsku. Mam otrzymywać 80 jen miesięcznie, czytać wszystkie polskie listy, pisane przez i do jeńców wojennych, treść ich notować i, o ileby było coś nieprzychylnego dla Japończyków lub wogóle dla nich ciekawego, tłumaczyć na angielski.

    W japońskim sztabie generalnym (Sambo-Hombo) [Sambo Hombu, japoński wywiad], skąd listy dostaję i gdzie je wraz z tłumaczeniami mam oddawać, przyjął mię generał Murata [Atsushi Murata (1854—1917)], mówiący po francusku, wychowaniec szkoły w Saint Cyr, jego adjutantem zaś jest kapitan Kennedy (nazwisko prawdopodobnie zanglizowane), mówiący po angielsku z akcentem amerykańskim. Pytałem swego nauczyciela i tłumacza Hiroty, co to ma znaczyć, że jeden mówi tylko po francusku, a drugi tylko po angielsku, i on mi wyjaśnił, że Japończycy posyłali swych młodych oficerów do szkół wojskowych państw zwycięskich, a więc do r. 1871 do Francji, potem do Niemiec, po wojnie amerykańsko-hiszpańskiej do Stanów Zjednoczonych, a po wojnie angielsko-boerskiej — do Anglji. W ten sposób oficerowie ich korzystają z doświadczenia wojennego tych państw, które ostatnio prowadziły wojnę, a więc mają najnowsze doświadczenia wojenne, a ponieważ uczą się u zwycięzców, przeto wojsko ich jest bogate w doświadczenie wojenne, poznają najnowsze i najlepsze metody walki i przyzwyczajają się do myśli, że Japończycy muszą być zwycięzcami. Z tej też racji ich generałowie mówią po francusku, pułkownicy i niżej po niemiecku, kapitanowie i niżej — po angielsku.

    We dwa dni po wyjeździe Dmowskiego Ziuk i Karski udali się na dwudniową wycieczkę na górę Fudżi. Proponowali i mnie, bym z nimi pojechał, ale ja byłem przejęty nową „posadą” i oczekiwałem większej partji listów, no i trochę się krępowałem narażać ich na wydatek, bo to jest wycieczka dość kosztowna, więc zrezygnowałem. Gdy po ich powrocie zobaczyłem oryginalne certyfikaty z pieczęciami i imieniem i nazwiskiem każdego, wypisanem pięknem klinowem pismem Katakana, to po niewczasie zacząłem żałować.

    Przed odjazdem Ziuk kazał mi urządzić im prawdziwe japońskie śniadanie w moim hotelu (ich hotel — Keno prowadzony jest na modłę europejską), przyczem, nasłuchawszy się od Dmowskiego o nadzwyczajnym smaku specyficznie japońskiego przysmaku — surowej ryby, zażądał, by była i taka ryba, i wszystko w najlepszym gatunku, i koszta — obojętne. Zrobione — po 4 jeny od osoby.

    W oznaczonym dniu mój gospodarz wyniósł ścianę, odgradzającą pokój Hiroty od mego, przez co utworzyła się sala, i od rana w całym hotelu panował ruch niezwykły. Pokój mój przybrano w liczne kakemono (podłużne obrazki na jedwabiu) i kwiaty, uprzątnięto łóżko, stół i krzesła, przyniesiono nowe eleganckie hibaczi (skrzynka z popiołem, w którym pod żelaznym trójnogiem tli się węgiel drzewny — do gotowania wody na herbatę), oraz parę malutkich stoliczków z rzeczywiście ładnej laki, rzucono na maty 4 poduszki płaskie z lila jedwabiu (dotychczas miałem bawełniane) — słowem, pokój przybrał wygląd odświętny. Gospodarz włożył strój uroczysty z godłem swego cechu na ramionach, służba też — w nowych kimonach, niewiasty z cudownie wyszytemi obi (pasy szerokie, jedwabne, związane na sakramentalną kokardę na plecach) — słowem, parada. (Darujcie, że tak szeroko o tem piszę, ale kto wie, kiedy to czytać będziecie, a ja potem mogę zapomnieć).

    Po przybyciu gości zdjęto z nich buty, włożono nocne pantofle i wprowadzono do pokoju przyjęcia. Cztery poduszeczki rozłożono w szeregu i kazano nam uklęknąć na nich, w połowie pokoju, twarzą do wschodu. Z prawej siedziałem ja, potem dwaj „wysocy goście”, Ziuk i Karski, na końcu mój Hirota. Usługiwały nam dwie córki gospodarza i dwie kuzynki, wszystkie młode, ładne i bogato ubrane. Na początek podano rosół z ryby, podobny do rosyjskiej „uchi”, w dużych filiżankach z laki, podobnych z wielkości i formy do tych naczyń, w jakich w Galicji dają podśmietanie. Noży, widelców i łyżek — niema, płyn pije się prosto z „talerza”, a rybę trzeba rozdzielić dwoma patyczkami i podawać do ust. W całym ceremonjale jedzenia staraliśmy się imitować Hirotę, który na intencję wystawnego śniadania pościł od rana do 2-ej popołudniu. Po zupie przyszedł ryż gotowany na parze, miękki, a jednak nie rozgotowany i trzymający się kupy, z okrasą ze smażonych i solonych jarzyn, i wreszcie — clou de la réception — ryba surowa. Zdziwił mię trochę pośpiech, z jakim po dłuższej przerwie tę rybę podano każdemu z nas z osobna, na małych tackach lakowych, na których ustawione były trzy małe spodeczki z trzema gatunkami sosu — ostrego, słodkawego, kwaskowatego i słonawo-gorzkawego. Ryba, wielkości dużej sielawy lub średniego śledzia, o złotawej łusce, miała skórę odwiniętą pod siebie, a mięso pocięte w cienkie płatki, ładnie obok siebie ułożone na kośćcu, z głową i ogonem nietkniętemi. Zaczęliśmy temi pałeczkami brać kawałki jeden po drugim i, umoczywszy w coraz to innym sosie, próbować, który lepszy. Ale smak surowizny nie mógł być zagłuszony przez żaden. Gdy się zabierałem do przełknięcia trzeciego kawałka, patrzę, a moja rybka rusza pyszczkiem... Przeniosłem wzrok na sąsiednią rybkę Ziuka — to samo, dwie dalsze także. Smakołyk stanął mi w przełyku. Patrzę dalej na swą rybkę, a ta otwiera i zamyka pyszczek cztery czy pięć razy, a potem zaczyna bić ogonem — raz, raz, raz... Spojrzałem w bok na Ziuka — oczy mu wpiły się w ruszający się ogon jego ryby i widzę niesamowity grymas ust. Ale trudno — wypluć nie można, bo zanadto celebracji, twarz gospodarza i naszych nadobnych kelnerek wyraża niebiański zachwyt, a połknąć — ani rusz. W tem Ziuk syczy przez wąsy — macie wódkę? Skoczyłem do szafki w ścianie, wyrwałem butelkę koniaku i nalałem pół szklanki. Pierwszy raz widziałem, że Ziuk potrafi wypić duszkiem pół dobrej szklanki koniaku. Napiliśmy się wszyscy trzej i — połknęliśmy rybę. Oczywiście p. Hirota zjadł wszystkie cztery ryby.

    Co potem było — mniejsza, już nam nie smakowało. Pamiętam tylko ciastka z mąki grochowej lub fasolowej (surowej) z cukrem. Też nam nie smakowało. Po zakończeniu flaszki (zaczętej) koniaku wypiliśmy z litr sake (rodzaj słabej wódki ryżowej, o zapachu węgierskiego, a smaku reńskiego wina) i zakończyliśmy obiad herbatą, przegryzając sucharkami. I tyle emocji za jedne 4 jeny...

    Na odjezdnem Ziuk mi powiedział, że to śniadanie — specjalnie surową rybę, pamiętać będzie do końca życia. O sobie myślę to samo.

    Mam teraz masę energji do pracy i za parę dni wybieram się do Matsujamy — odwiedzić jeńców–Polaków.

                        James.
 

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 


18 sierpnia 1904 w Zgodzie nr 33 opublikowano krótką relację z wystąpienia Romana Dmowskiego, który wracał z Japonii:


    Jeńcy polscy w Japonji.

    W niedzielę 14 w Domu Związkowym wobec szczelnie zapełnionej sali wygłosił ob. R. Dmowski z Krakowa piękny i zajmujący wykład o jeńcach polskich w Japonji.

    Ob. D. bawił w Japonji przez dziesięć tygodni i część tego czasu spędził w Matsujamie, gdzie rząd japoński trzyma jeńców wojennych. Dzięki uprzejmości władz wojskowych polski podróżnik miał możność rozmawiać swobodnie z rodakami. Było ich wtedy niespełna stu, oddzielonych od rosjan. Wyznaczono im świątynię buddyjską na mieszkanie; wikt otrzymują dobry; dostają podwójne porcje w porównaniu z żołnierzami japońskimi i są dość zadowoleni z pobytu w niewoli. Władze japońskie spostrzegły, że polacy odbijają ogromnie od rosjan pod względem zachowania się i wogóle kultury i pytały ob. D. czy rzeczywiście jest tak wielka różnica między Polską i Rosją pod względem cywilizacji, jak można wnosić z tego co widzą na miejscu. Szczególnie zwrócono uwagę na ten fakt, że polacy prawie wszyscy umieją czytać i pisać, gdy wśród żołnierzy rosyjskich ta umiejętność należy do rzadkości. Polak udzielił oczywiście japończykom wszelkich informacji o swojej ojczyźnie i spotkał u nich wiele sympatji dla Polski.

    Powodzenia wojenne japończyków ob. Dmowski przypisuje nie tylko doskonałej organizacji i dobremu przygotowaniu się Japonji, lecz także niezwykłej ofiarności, karności i patrjotyzmowi całego narodu, w którym każda jednostka zapomina w chwili ważnej o swych interesach i poświęca się całkowicie sprawie ojczyzny. Ostateczne zwycięstwo Japonji nie podlega żadnej wątpliwości według opinji prelegenta. Ob. Dmowski nie sądzi, aby z powodu obecnej wojny sprawa polska mogła wypłynąć na porządek dzienny, gdyż ktokolwiek by ją podniósł miałby natychmiast do czynienia nie tylko z Rosją, lecz i z Niemcami. Rosja w Królestwie jest obecnie pod względem wojskowym mocniejszą niż w Mandżurji i każdy zbrojny ruch polski byłby narażony na klęskę natychmiastową. Natomiast przegrana Rosji może sprowadzić w tem państwie epokę ważnych reform, z których skorzystają i polacy.

    Publiczność przyjęła bardzo przychylnie wywody prelegenta, podkreślając szczególnie miejsca, w których dowodził on racjonalności sympatji polskich dla Japonji i potępiał wszelki moskalofilizm, jako oparty na całkiem fałszywem przypuszczeniu, że Rosja obecna jest jakoby naturalną przeciwniczką Niemiec.



* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 
 

                                        Tokio, 27.VIII.04.

    Ojce szanowne [29], niniejszem zawiadamiam, że żyję, zdrów jestem, do Was tęsknię i książek potrzebuję.

    Przyślijcie mi jaką porządną historję Polski, jest mi bardzo potrzebna. Może możecie mi „Naprzód” wysyłać — po przeczytaniu. Tak raz na tydzień zrobić paczkę via Ameryka i przesyłać mi, dobrze? „Słowo” [30] na nas [31] same kalumnje ciska, a prawdy nie wiem. Obiecaliście mi przysyłać „Roba” [32] a niema go i niema. Potrzebuję go koniecznie. Zapomnieliście o mnie zupełnie. Czy nie możecie mi otworzyć uregulowane konto na nowo i zaprenumerować dla mnie parę pism? Potrzebuję: „Naprzód”, „Prawo Ludu”, „Przedświt”, „Krytykę”, „Roba”, „Gazetę Ludową” oraz wszystkie odezwy i okólniki. Monetę Wam przyślę za parę tygodni, bo się właśnie spodziewam.

    Odbyłem wycieczkę — podróż na południe, bardzo ładną i ciekawą. Następną pocztą wyślę Wam list obszerny i poruszę kwestję książek i pism. Ukłony, uściski.

                        James.
 

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 
 

                                         29.VIII.04.

    Mon cher general! [33]

    Najprzód więc kwestje ogólne. Dnia 1-go sierpnia ruszyłem z Tokio, spędziłem dobę w Kioto, które oglądałem z sumiennością i pośpiechem prawdziwego angielskiego turysty, i czwartego rano byłem w Matsujamie. Tam siedziałem przez dni 15. Sumiennie wybadałem Polaków, tak, że wiem, co mniej więcej myśli z nich każdy, i coby zrobił, a czego nie, oraz Żydów, ale tych mniej detalicznie, z powodu braku czasu, i zdawało mi się, potrzeby.

    Wrażenie, jakie na mnie „Maćki” zrobiły, jest niezmiernie sympatyczne. Wśród 112 katolików jest około 95 Polaków, z których 60 jest porządnych, takich, co głosowi serca i tradycji posłusznymi być mogą, z tego ze 25 zupełnie zdrowo politycznie myślących, z tych 7 czy 8 czytało „Roba”, z tych trzech towarzyszy naszych, co do organizacji należeli, a w każdym razie składki na P. P. S. płacili; z tych jeden, co u nas pracował przez 3 lata i ma własny pseudonim i prowadził robotę przez lat półtora.

    Robociarzy z Warszawy lub Łodzi i okolic jest kilkunastu i wszyscy są dobrze wyrobieni, sprawę każdy rozumie z dwóch słów, rozumieją interes klasowy i narodowy, są nawet w stanie je rozróżniać. Co mię najwięcej zdziwiło, to to, że ów prawdziwy towarzysz, prawie weteran, należy do mniej inteligentnych, ale zato jest zajadle usposobiony.

    Badanie prowadziłem w ten sposób: Japończycy dali mi pozwolenie i możność gadania z każdym facetem osobno i bez świadków, to znaczy, że był tylko obecny sierżant, znający trochę angielski, ale tłumacz się nie wtrącał i miałem zupełną swobodę i dyskrecję. Każdego wywoływanego wypytywałem o szczegóły pochodzenia i służby, potem pytałem o szczegóły trafienia do niewoli, o usposobienie do obu wojsk, o stosunek do Japończyków — i stosownie do jego odpowiedzi zadawałem pytań więcej i pytania coraz śmielsze. Mniej więcej połowa otrzymała ode mnie zapytanie, czyby poszli się bić za ojczyznę, i wszyscy zapytani odpowiedzieli, że pójdą; z tych połowa, że pójdą bez zastrzeżeń, połowa z zastrzeżeniami: „że gdyby na to przyszło, to rozumie się” lub: „że gdy wszyscy, to i ja”, „gdyby się Warszawa podjęła i ogłosiła, i zawołała, to...” Towarzysz powiedział, że gdy partja każe, to pójdzie sam, i to mi się podobało ogromnie, bo widać w tem wiarę i karność...

 

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 
 

                                        Tokio 31.VIII.04.

    Ojce drogie!

    Posyłam Wam obiecany i żądany memorjał, jednak dużo Wam nie napiszę. Załączam listę żołnierzy Polaków i Żydów oraz memorjał, a raczej bruljon takowego w języku angielskim. Oryginał, a raczej kopja, podana władzom japońskim, różni się stylizacją paru zdań oraz poprawionemi omyłkami gramatycznemi.

    Cóż Wam powiem o żołnierzach: do Żydów rozczarowałem się kompletnie. Z 46 z nich zaledwie dwudziestu dobrowolnie dawało zeznania, resztę musiałem straszyć, wołać pomocy władz japońskich, by mi raczyli podać nazwisko i miejsce urodzenia. Przyznało się do dezercji trzech, ale 12 powiada, że się utopią lub powieszą, jeżeli ich zawiozą do Rosji. Czy oni też uciekli, tylko się nie przyznają, czy może chcą presję na mnie wywrzeć — nie wiem. Do Bundu nie należał żaden z nich, do rosyjskiej partji esdekowskiej jeden. Najinteligentniejsi są z początku spisu, gorsi, tchórzliwsi — potem. Sami zgłaszali się do mnie — kto chciał, potem reszta nie chciała, no i musiałem użyć presji. Żydzi chcą książek do nabożeństwa, myślę o to napisać do A. D. [34] do N. Yorku.

    Polaki mię natomiast zachwyciły. Jest kilkunastu robociarzy i każdy czytał bibułę. Jest jeden Andrzej Twarożek, z Łodzi, pracował u nas [35] i należał przez trzy lata do organizacji; tkacz bawełniany, pracował w Łodzi, potem od 1900 do 1902-go w Ozorkowie u Szlosserów. Powołuje się na „Górę” (pseud.), który mieszkał na Piaskach, na Bałutach, i na „Bociana” (K. Weberta), tkacza też, który pracował u Poznańskiego. Wartoby sprawdzić. Oryginał. Przyznał mi się, że należał do organ. robotniczej, a nie mógł nazwać tytułu partji. Dopiero z programu, jaki mi przedstawić usiłował, wywnioskowałem, że to o nas mowa. Biedak, ledwo czyta, pisać nie umie, lecz się uczy obecnie. Jest paru innych, bardzo inteligentnych, między nimi Mazur, szewc, żona Jadwiga Paluszewska, ślub brał w Galicji, mieszka na Targówku, gmina Bródno, pod Warszawą), czytał bibułę. Szegetowicz, Budzyn, który mi strasznie kręci, Makowski, Papliński. Ten ostatni, kowal, robi wrażenie faceta z dyplomem, tak jest inteligentny, oczytany, roztropny. Miałem ogromną frajdę rozmawiać z tymi kilkoma.

    Dla skrócenia pisaniny oznaczam dezerterów krzyżykiem, takich, coby „za ojczyznę zaraz poszli”, podkreślam. Całkowite podkreślenie oznacza zupełnie porządnego, pół mniej, ćwierć jeszcze mniej. Są to osobiste wrażenia, ale cóż robić, innej próby nie mam. Bez podkreślenia są dla mnie niewyraźni, ze znakiem NB — typy ujemne, niesympatyczne, carosławne, lub szpicle etc. Pułk oznaczam cyfrą bez dodatków. Druga cyfra z dołu oznacza rotę. Rok służby oznaczam liczbą porządkową. Data oznacza czas wzięcia do niewoli. Czyta p. i r., lub cz. i p. — p. i l. oznacza — czyta po polsku i rosyjsku, lub czyta i pisze po polsku i litewsku. Notatka wszystko jedno, oznacza odpowiedź na pytanie, czy czuje się lepiej między Polakami; czy razem z Moskalami. Data wzięcia do niewoli zawsze nasza. Jeżeli są dwie, znaczy, że mi podał datę w stylu rosyjskim, czego się Królewiacy wystrzegają. Słowo Jalu oznacza miejsce i czas 1 maja. Reszty się domyślicie.

    Potrzebuję kilku rzeczy, mianowicie: elementarzy polskich dla nauki czytania, jaki jeden lub dwa podręczniki angielskiego, by chłopy coś niecoś nauczyli się tutaj, nim wyjadą do Ameryki i o ile wyjadą [36]. Dalej, potrzeba mi dwa egzemplarze „Roba” od początku roku, albo 3 i 4 — bo ich [37] rozsadzają w kilku miejscach — po 80, po 100. Z Portu Artura przyjdzie parę tysięcy, to trzeba przewidzieć, a „Roba” ogromnie szanują; broszury Luśni (ostatniej) ze 40 egz. lub więcej, — to nie zawadzi, też „Ojca Szymona” [opowiadanie Szymona Dicksteina (pseudo Tomek Kujawczyk) wydane w Londynie w 1896] etc., kilkadziesiąt luźnych numerów „Światła”, Wierzby Hist. Polski [chodzi o broszurkę Romualda Mielczarskiego, pseudo Jan Wierzba, Opowiadanie z dziejow Polski. Dla Braci Włościan] — też ze 40 lub 60, o Rew. Francuskiej i t. dalej.

    Musicie mi tego wysłać sporą pakę i rozmaitych rzeczy, by chłopy miały co czytać. Dalej koniecznie potrzeba mi „Naprzodu” i amerykańskiego „Robotnika”. Musicie mi go więc zaprenumerować w dwu egzemplarzach od maja począwszy, gdzie są odezwy etc. i dużo korespondencyj z Warszawy. Zato przyślę do „Naprzodu” od czasu do czasu jaki list żołnierski — to wydrukuje, może mi dadzą „Naprzód” darmo zato. Obstalowałem pryznerom [38] kilka listów, to za parę tygodni odbiorę i wyślę. Więcej nawet, bo załączam Wam tutaj list jeden, za który, jeśli mi „Naprzód” nie da całorocznej prenumeraty w 2 egzemplarzach, to będzie mnie wyzyskiwał więcej od „Słowa”. Dalej, musicie mi wysłać Przedświt w dwu egzemplarzach, począwszy od kwietniowego. „Gazetę ludową” w jakich 5 lub 8 egz. — tu dużo chłopów, a nawet może być więcej. Przyślijcie z 10 lub 15 egzemplarzy od początku wychodzenia pisma. W dodatku muszę mieć „Krytykę” od stycznia 1904-go, wszystkie broszury nasze stare i nowe po 2 egz., no i wkońcu Historję porozbiorową Polski — obszerną i dobrą, słownik polsko-francuski i polsko-angielski, oraz gramatykę francusko-polsko-francuską lub rosyjsko-francuską. Nie zapomnijcie KautskiegoZasady Socjalizmu”.

    To wszystko jest mi potrzebne koniecznie i jak najprędzej. Książki etc. wyślijcie via Ameryka. Aha, geografję Polski i mapę ziem polskich — jak największą. W rozmowie z „Maćkami” narażam się na poprawki geograficzne — tak dalej być nie może!

    Proszę was usilnie nie zaniedbujcie tej sprawy i przyślijcie mi wszystko, o co proszę. Ja tu nie mogę nic dostać. Choćby nic nie wyszło ze wszystkiego, to wyrobię wam towarzyszy jeden w drugiego, a będzie ich tysiące. Taka okazja zdarzy się nieprędko i niełatwo. A że nie mam nikogo, ani do porady, ani do pomocy, ani telegrafu na usługi, muszę mieć przynajmniej książki. Powtóre, czy co będzie, czy nie, ludzi należy przygotować zawczasu, co zrobić można teraz — za cztery miesiące będzie za późno.

    Trochę bibuły jest w drodze i mam otrzymać za kilka dni może. Potrzebuję więcej. Wszystko, o co proszę, musicie mi wysłać z obowiązku. Jedną „Krytykę” przyślijcie z łaski. Wysłałbym wam co monety na to wszystko, ale nie mam — siedzę tu i czekam gaży. Dobrze, że mi podróż zafundowali. Wydałem przytem „własnych” ze cztery funty, ale zawsze coś zrobiłem, no i mam materjał dla pism.

    Cóż więcej? Lato się kończy, deszcze się zaczęły, wiatry, zima za pasem. Dobrze, że mam kożuszek, bo Japońcy pieców nie mają, a drzwi i okna papierowe! 

                    Ukłony wszystkim

                        James.


* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 

1 września 1904 w Zgodzie nr 35 opublikowano taki list:


    List chłopa z placu boju

    Nadesłano do Słowa Polskiego z Królestwa odpis listu żołnierza, chłopa polskiego, do rodziny. List wysłany z Mandżurji 10 maja z miasta „Pęndziowo” (?) a brzmi tak:

    „...A co na wojnie to dużo narodu naginęło. Japoniec tak bije, że nieopowiedziane rzeczy, dla takiego powodu, że on po wodzie jeździ. On ma tu dużo wodnych okrętów. On okrętami podjeżdża i tak bije z armat, że gdzie postąpi do miasta to rozbije, a nasz cesarz to tu zewszystkiem (zupełnie Prz. R.) ma mało wodnych statków, tylko po suchem lądzie to nieco może zrobić Japońcu. Japoniec puszcza takie gazety, że on w sam Petersburg przyjdzie ze swojem wojskiem obiad jeść. To nasz cesarz nie wie, co ma robić; chyba tu wszystkie wojska z całej Rosji zegnał, że gdzie spojrzeć na pole, to piechoty, jak mrowiska, aż wątroby bolą — deszcz nie deszcz napolu.

    Prawda, że i w kawalerji też nie lekka służba, ale (kawalerzysta Prz. R.) piechotą nie pójdzie nieść ciężaru różnych manatków, toreb i rańców (tornistrów Prz. R.) tylko kładzie na konia i sam siada i jedzie, niech koń pod tobą i zdycha — to drugiego dostaniesz, jak jeden zdechnie. A znów kawalerja, a zwłaszcza obieszczyki (oddziały wywiadowcze Prz. R.) to jest w uważaniu u cesarza, jeżeli jedzie w pochód to na polu ona nie staje tylko niech będzie niewiem jaki kitajski czyli japoński folwark, to my nie uważamy, tylko się ładujem sami i konie, a jeżeli jeszcze co mówi, to kańczugiem po łbie i więcej nic.

    A co życie — to wam nie powiadać, jak to w wojenny czas. Czasem ukradniesz, przyjdziesz na kwaterę, powyganiasz baby kitajskie czyli japońskie; jesz co chcesz, a czasem to i głodu nię namrzesz, ale bo co robić?

    A co się martwicie kochane rodzice, że mnie zabiją, to się nie martwcie. Zabiją to zabiją, a zobaczymy się, jeżeli nie teraz, to na Józefata dolinie.

    Pograniczna straż, to w bój nie idzie, tylko plany zdejma i pilnuje żelaznej drogi, bo Japońce psują telegramy i drogę żelazną psują.

    A teraz dacie na wiarę, że samych oficerów to 700 Japońce naszych a strełkowych sołdatów (strzelców Prz. R.) to trzy pułki na sztyki zakłólj, w atakę się rzuciii na naszech. Ojciec to nie wie, co to ataka, to niech zapyta starego Konstantego, to on wie. Przez 2 dni i noce strzelali do siebie kulami to i tech i tech nie mało raniło, a później, jak poszli jedni na drugich, to tak że ich było 3 razy tyle co naszych. Oni przyjechali 2-ma okrętami. Jedni się tylko z nami drażnili, a później jak niewiadomo zkąd wysypie się wojska japońskiego straszna moc to z naszych 3-ch pułków tylko naść (nać? Prz. R.) zrobili i znamię (sztandar Prz. R.) odebrali.

    A teraz wiecie, gdzie ja ten list pisze? W kitajskiej szkole, ja się przez 2 tygodnie uczyłem po kitajsku; ich taka mowa trudna, że niedaj Boże i przez te 2 tygodnie małom od rozumu nie odszedł.”
 

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 
 

                                         5.IX.04.

    Tyle miałem roboty, że nie zdążyłem przepisać mych notatek, przesyłam je wam, ja się może obejdę.

    Posyłam wam trzy listy, które należy wręczyć lub wysłać pocztą z Królestwa, by nie były przez Moskali czytane. Szczególnie ważny jest list Chodkowskiego.

    Załączam list Szegetowicza, dla wydrukowania w „Naprzodzie” lub „Kurjerku” [39]. Za „Kurjerka” dziękuję. Potrzeba mi go 10 egzemplarzy. Przysyłajcie na gwałt. Dziękuję za angielskie rzeczy i „Przedświt”. Rachunki możecie pisać, o to mniejsza. Załączam bruljon mego memorjału. Następną pocztą odpowiedź...

                        James.


* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 

8 września 1904 w Zgodzie nr 36 opublikowano taki list:


    Listy z dalekiego wschodu

    Ciekawym przyczynkiem do obecnego stanu żołnierza rosyjskiego na dalekim wschodzie mogą być listy, nadsyłane przez żołnierzy do rodziny. Listy takie znajdujemy niekiedy w łamach pism warszawskich, są one jednak tak niemiłosiernie skracane przez cenzurę zwykłą i sztabu wojennego, że brać ich w rachubę nie można. Piszący te słowa miał kilkanaście oryginalnych tego rodzaju listów w ręku: znajdował w nich nieraz tyle grozy, tyle łez niedoli, że nie mógł wierzyć, aby przechodziły przez cenzurę sztabu armii czynnej, lubo wszystkie w pieczęć tej instytucji były zaopatrzone.

    Na początek podam treść listu jednego z Rosjan, urzędnika kolejowego w Królestwie Polskiem, który dobrowolnie, jako ochotnik, wstąpił w szeregi armii czynnej, aby — jak sam się wynurza — „bronić piersią własną zagrożonej potęgi ukochanej »ojczyzny«”. List pisany jest po rosyjsku do jednego z kolegów, również Rosjanina.

    Ciekawem przedewszystkiem jest, jakich starań potrzeba, aby zostać ochotnikiem. Autor listu, postanowiwszy jechać na daleki wschód, musiał złożyć podanie do rąk szefa sztabu wojennego w Warszawie, skąd podanie, opatrzone opinią zarządu żandarmskiego, odesłano do ministerstwa wojny. Po upływie miesiąca „ochotnik” otrzymał z ministerstwa zawiadomienie, „że Najjaś. Pan na przedstawienie minstra spraw wewnętrznych i ministra wojny najmiłościwiej raczył rozpatrzeć najpoddańniejszą prośbę petenta i przychylił się do niej z warunkiem, że podróż odbędzie za własne pieniądze i zobowiąże się, iż żadnych zapomóg od rządu w razie nieszczęśliwego wypadku nie zażąda. W razie jego śmierci, żona i dzieci również do rządu zwracać się nie będą o zabezpieczenie im bytu”.

    Wraz z doręczeniem tego najmiłościwszego dokumentu sztab warszawski polecił mu, aby w ciągu dziewięciu dni przygotował się do wyjazdu i wyruszył do Irkucka, gdzie wydane być miały dalsze rozkazy. „Obrońca ukochanej ojczyzny” umundurował się własnym kosztem, kupił bilet kolejowy do Irkucka i pojechał...

    Jakie były jego dalsze koleje, opowiemy słowami listu:

    „Przybyłem do Irkucka przed sześciu tygodniami (data listu 17 lipca now. st.) i przedstawiłem się miejscowemu komendantowi twierdzy, przeszedłszy, rozumie się, kolejno przez ręce, no i wzrok badawczy dygnitarzów wszystkich niższych stopni, począwszy od wartownika. Przyjęto mnie, jak... parszywą owcę, a jak się późnej dowiedziałem, jako jeszcze jednego darmozjada, zmniejszającego porcje pożywienia wszystkich pozostałych, ponieważ pułk, do którego mnie zaliczono, nie posiada funduszów na utrzymanie nadetatowych »obrońców ojczyzny«. Patrzano na mnie z odcieniem współubolewania, politowania, jak na waryata, wyszydzano moje najświętsze uczucia, podejrzewano o... chęć wzbogacenia się nawet, i wreszcie przeznaczono mnie, który krew przelać chciałem i w tym celu porzuciłem urząd i rodzinę, do... pilnowania więźniów, skazanych na zesłanie i tu chwilowo zatrzymanych w areszcie.

    Jestem tu przeszło sześć tygodni, stoję codziennie 14 godzin na warcie, sypiam na gołej ziemi, bo mi nawet tapczanu i garstki słomy nie dali, i odżywiam się takiem jadłem, za jakie w Warszawie oddanoby restauratora pod sąd. Mam jednak jeden wielki przywilej. Podczas mej czternastogodzinnej służby mam prawo (bo tego nikt mi zabronić nie może) patrzeć, co się około mnie dzieje, i rozmyślać nad własnym losem tych, co, jak ja, cierpią wzgardę i szyderstwa. A patrzeć jest tu na co!

    Oto przed niedawnym czasem przybyła tu pierwsza partya (3000 ludzi) żołnierzy zapasowych z okręgu kijowskiego. Los ich również nie jest godny zazdrości, bo na miejscu wysłania nie umundurowano ich, tutaj również niema na to funduszów, ani stosownych rozporządzeń. Zapasowi żołnierze tedy pełnią służbę garnizonową w tem ubraniu, w którem przybyli, t. j. w czerwonych, zielonych i niebieskich koszulach, w zwyczajnych różnorodnych czapkach i kapeluszach i w jeszcze bardziej różnorodnem obuwiu.

    O ich przynależności do armii czynnej świadczą jedynie naramienniki, przymocowane drutem do koszul. Broni żadnej nie noszą, bo ćwiczą się jedynie w mustrze, t. j. we wzmacnianiu muskułów u nóg i w strzelaniu z armat, naturalnie bez prochu. Stojące tu dotychczas załogą wojsko wyruszyło w kierunku Mukdenu [późniejsze miejsce bitwy], zapasowi zaś pozostali na łasce pana komendanta i kucharzy, którzy, kradnąc niemiłosiernie, morzą ich głodem albo w drodze łaski żywią padliną lub innem świństwem. Całe szczęście, że dają możliwie najmniejsze porcje, bo w przeciwnym razie już dawnoby z wszelkiemi honorami wojskowemi byli pochowani w grobie.

    Nocleg mają wszyscy jednakowy. Zamiast łóżek goła ziemia, zamiast poduszek dziurawe buty, które należy kłaść pod głowę podczas spoczynku, aby nie ukradli ich inni »obrońcy ojczyzny«.”

    List, jak na Rosjanina, chyba wcale dosadny; rozgoryczenia i ironii dopatrzyć się można w każdym niemal wyrazie, często wierzyć się nie chce, że przedstawia obraz prawdziwy i bynajmniej nieprzesadzony. Że list taki doszedł do rąk właściwych, tłómaczyć należy tem, że w Irkucku nie obowiązuje jeszcze cenzura sztabu generalnego i że list wysłany został z marką, nie jako list szeregowca, lecz człowieka prywatnego, a nadto adresowany był także do Rosyanina, a więc »błagonadziożnego«.

    Z listów żołnierzy–Polaków, jako przechodzących przez cenzurę, stokroć mniej zacytować można; najciekawsze tu są ceny produktów spożywczych. Np. funt cukru pod Liaojangiem w początkach lipca kosztował 55 kop.; pud mięsa 12 rubli, kartofli i kapusty wcale dostać nie można. Buty dostają żołnierze raz na rok. Ponieważ jednak niszczą się one już po dwóch lub trzech miesiącach, więc żołnierze muszą sobie kupować nowe z otrzymywanego żołdu lub chodzić w butach, przymocowanych do nóg... sznurkami.

    Z treści listów, jakie mieliśmy pod ręką, odnieść musieliśmy wrażenie, że żołnierze są od początku wojny okłamywani mniemanem powodzeniem Rosji; wszelkie zaś klęski, których upozorować nie można, tłómaczone są wyjątkową przewagą sił japońskich w danym punkcie i ich... azyatycką dzikością obyczajów. Wykrętne tłómaczenia te, niestety, znajdują posłuch wśród żołnierzy Polaków, nie posiadających wykształcenia, jak to z kilkunastu listów stwierdzić mogliśmy i to jest właśnie bardzo smutnym objawem.

    Faktem jest, że wojna demoralizuje żołnierza Polaka pochodzącego z ludu. Pchnięty siłą rozkazu do jednego z pierwszych szeregów, żołnierz ten przestaje być człowiekiem, stając w obronie swego życia, wpada w szał, walczy wytrwale, a przez to dla armii carskiej jest bardzo pożądany. Stwierdza to list jednego z uczestników [bitwy] pod Tiurenczenem [Jiuliancheng/Цзюляньчэн, w starej transkrypcji rosyjskiej Тюренчен; obecnie Zhen'an, dystrykt Dandong, prowincji Liaoning; w rosyjskiej historiografii to Бой на реке Ялу / Тюренченский бой, w polskiej Bitwa nad rzeką Yalu; także miejsce bitwy między Chinami i Japonią w 1894 — Bitwa pod Jiuliancheng].

    „Kazano nam iść na bagnety — pisze Mateusz S., szeregowiec II wschodnio-syberyjskiego pułku. — Dziki Japończyk jak nawałnica, rzucił się na nasze oddziały, rozrzucone w kilkunastu miejscach. Niejednemu z nas nogi zadrżały, włosy na głowie stanęły, niejeden w duszy myślał: Żegnaj mi, rodzino kochana. — Ale gdyśmy się do wroga zbliżyli, gdyśmy ujrzeli las najeżonych bagnetów przed sobą, zaraz w nas inny duch wstąpił. Rozległo się »hura« takie wielkie, że w duszę odwaga wstąpiła i dalejże na Japończyków. Tak długo kłuliśmy, tak silnie nacieraliśmy, aż Japończycy musieli odstąpić od naszego oddziału, a trzeba wiedzieć, że w tym oddziale była może połowa naszych (t. j. Polaków), a ja sam może ze stu powaliłem, choć byłem raniony w ramię i udo, o czem dopiero później się dowiedziałem, tak długo nic nie czułem”.

    Oto i nowy typ „Bartka zwycięzcy”!

            Swojak.

            Nowa Reforma.
 

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 

                                         Tokio 15.IX.04.

    Drogi Panie Witoldzie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . [w oryginale przez całą szerokość strony biegną kropki, nie wiadomo, co oznaczają]

    Co słychać we Lwowie — nikt nic nie pisze. Aha! proszę przygotować faceta naszego, któryby znał francuski i niemiecki lub angielski (prócz rosyjskiego i polskiego, możliwie litewski jeszcze — choć kilkanaście słów), a któryby był gotów wyjechać do Tokio na posadę rządową (200 koron miesięcznie i prawdopodobnie zwrot podróży). Ale facet musi się przygotować, faceta trzeba wybrać, by po otrzymaniu telegraficznego wezwania mógł ruszyć natychmiast. Pewności niema, że wezmą kogo, ale jest możliwość i ja przewiduję, że im potrzeba będzie jednego lub dwóch.

    Roboty dotychczas niewiele, ale już za dwa-trzy tygodnie będzie parę tysięcy jeńców z pod Laojangu [Liaoyang], którzy są w drodze, potem kupa z Port Artura — będzie ze 30.000 jeńców razem, z tego ze 400 Polaków i Litwinów. Jeżeli możecie znaleźć ludzi, to wartoby przygotować dwóch-trzech facetów. Francuski język konieczny, i to możliwie dokładna znajomość...

    Panie Witoldzie, proszę mi przysłać dobrą historję Polski, ogólną i porozbiorową, oraz geografję ziem polskich z dobrą mapą — słabym w tem, przydałoby mi się też co z literatury nowszej i poezji, tylko nie Kasprowicz, bo go nie lubię. Wolę epiczną poezję. Proszę o wydawnictwa „Książki”...

                        James.


* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 

    Zgoda nr 42 z 20.10.1904.

[Zdigitalizowana strona ma ubytki, więc w nawiasie kwadratowym sugeruję jedynie możliwą treść lub zostawiam wykropkowane miejsce.]

    Listy z Japonji

    Od specjalnego korespondenta Zgody i Dziennika Narodowego.

    Nazajutrz po tej pierwszej mojej wizycie poszedłem z rana do „sztabu” znowu, by otrzymać nareszcie to pozwolenie mówienia z jeńcami-polakami po polsku i bez całej tej parady i asystencji, jak za pierwszym razem. Pozwolenie to nie bez trudu wszakże otrzymałem, i z lekkiem sercem podążyłem do świątyni Unczo-dżi [Unshōji], gdzie się znajdują jeńcy-polacy. Asystował mi jak poprzednio, ten sam sierżant Jasuhora, z którym później się prawie nie rozstawałem, bo wszystkie moje wizyty u jeńców w Macujamie [Matsuyamie] odbywałem pod jego opieką i przewodnictwem. Nieraz się też zdarzało, że malcy uliczni, widząc cudzoziemca w towarzystwie sierżanta, przyjmowali mię za oficera rosyjskiego (oficerowie rosyjscy przeważnie tu w cywilnem ubraniu chodzą), i jeden drugiemu mię pokazywał, wołając: „ruska, ruska jakunin” — co oznacza oficera wogóle, kapitana jak i pułkownika lub jenerała. Nigdy jednak nie usłyszałem przedrzeżniań lub wyśmiewania się.

    Do świątyni Unczo-dżi przyszliśmy o 9-ej rano, i zaraz ja zawołałem paru jeńców polskich, którzy mi się wydali sprytniejsi i zacząłem z nimi rozmawiać, po jednemu lub po dwóch, rozpytując się ich detalicznie, jak się bili w boju, czy bitwa była sroga, czy był który ranny, jak wzięli ich do niewoli, jak im w wojsku było etc.

    Paru odpowiadało mi na to niechętnie, więc im zaraz dałem spokój, ale kilku rozmawiali ze mną przez czas dłuższy z zupełną swobodą, i z ogromną ochotą dawali mi wszelkie odpowiedzi, oraz paru opowiedziało mi swoją historję od dzieciństwa, hlstorję służby w wojsku, jak szli do boju, co podczas bitwy się stało, jak się bili, ect.

    Historje to są nadzwyczaj ciekawe, ale zadługie są one, by je tu wyłuszczać, i podam parę tylko ciekawszych w skróceniu, oraz parę uwag, które mają znaczenie ogromne.

    Dowiedziałem się więc, że wszyscy żołnierze, zarówno Polacy, Litwini jak i Rosjanie sami, ogromnie niechętnie idą służyć do Mandżurji i Portu Arthura, gdyż — służba tu ciągnie się pięć lat i pół, co z drogą tam i napowrót, czekaniem na statek, który raz na miesiąc lub rzadziej wypływa, etc. inne drobne zwłoki, wypada okrągło sześć lat. Tymczasem w Rosji europejskiej służba trwa 3 lata, 8 miesięcy, czyli przeszło o dwa lata krócej. Powtóre, będąc na służbie gdzieś w Moskwie lub nawet Kazaniu, żołnierz z Królestwa może dostać urlop na dwa tygodnie po dwóch latach służby, i droga do domu zabiera mu 2—3 dni, to samo z listami. W Rosji europejskiej żołnierz otrzymuje odpowiedź na list w tydzień po wysłaniu go z portu Arthura zaś żołnierz do domu jedzie 43 dni — do Odessy, a do Warszawy — 45 dni, list toż samo. Więc odpowiedź na list otrzymuje po dwóch lub trzech miesiącach, a urlopu w ciągu sześcioletniej służby nie dostaje ani razu.

    Jest to kwestja ogromnie ważna, bo wskutek niej każdy żołnierz przeznaczony na służbę do Portu Arthura lub wogóle Mandżurji, zawsze myśli sobie w duchu: A niechby już raz nareszcie zabrali djabli ten kraj, gdzie tak długo i niewygodnie jest służyć. Wszyscy wiemy doskonale, że do wojska w Rosji ani Polacy, ani Rosjanie ani Żydzi — nikt dobrowolnie nie idzie, tylko każdy z musu. Przyzwyczaili się oni uważać służbę wojskową za fatalną konieczność, za jakieś złe, które nastąpić musi i każdy z nich decyduje się na to złe. Jeśli się jednak złe potęguje i staje się dłuższem o parę lat, to tego żołnierz prosty, czy chłop, czy robotnik nie przewidział, na to się nie przygotował i tego nie chce.

    Dalej dowiedziałem się, że oficerowie rosyjscy nie stoją na wysokości swego zadania, bo żołnierze ich nie szanują. Jeden z żołnierzy, wzięty do niewoli w bitwie pod Teh-li-sze (Wafanku) [polDelisi, ang. Te-li-Ssu], mówił mi, że bitwa trwała dwa dni. Otóż pierwszego dnia wieczorem, gdy ogień ustał, oficerowie nie zrobili posiedzenia żadnego, nie naradzili się wcale, jak by to lepiej było na jutro ataki odeprzeć, lecz zbierali się kupkami i pili na umor. I nad ranem, oficerowie niewyspani, niektórzy pijani, żołnierze im nie ufają, a tu nieprzyjaciel następuje i z armat bije, i jak bije!

    Jeden mi opowiadał, jak po przyjeździe do Portu Arthura w początkach stycznia, on usłyszał odrazu, że ma być wojna, więc powiada mi — „myślę sobie, co to ja głupi Bóg wie za co i poco szyję nastawiać pięć i pół, blizko sześć lat służyć, za kogo? — Nie chcę.” I na trzeci dzień wyszedł do rzeki — „bieliznę prać” — i — więcej nie wrócił.

    Nie łatwo mu jednak było. Przez trzy miesiące mieszkał o 50 wiorst (35 mil ang.) od Portu Arthura, a Rosjanie się nie domyślali. Chińczycy wpletli mu długi warkocz we włosy, obrali go w chińskie ubranie, i tak, po chińsku przebrany trzy miesiące to drogi poprawiał, to koło ryżu pracował, to w winnicy robił. Nareszcie doczekał się bitwy nad Jalu, a wkrótce potem wylądowania wojsk japońskich na półwyspie. Wtedy pożegnał się z Chińczykami i oddał się w niewolę Japończykom.

    Jeden między nimi, śliczny typ rozumnego żołnierza, opowiadał mi, jak on w bitwie pod Jalu był ranionym w pierś kulą na wylot, i granatem w lewe udo. Upadł na ziemię, leżał kilka godzin, potem bitwa się skończyła i jeden żołnierz japoński spacerował po polu z rosyjskim karabinem w ręku, i kłuł bagnetem rannych, jeśli mu [się] który z nich nie podobał. Nie pod[obał] mu się widocznie mój Mateu[sz Mi]siak, bo żołnierz żgnął go d[wa razy w] szyję, z tyłu, ale mocno, ta[k, że mu bagnet] wylazł nad obojczykiem z obu stron szyi. I prawdę mówił Misiak, i z oczu mu prawda patrzyła, i pokazywał mi też ślady od bagnetu — dwa z tyłu, dwa z przodu.

    Ale Misiak, jakem powiedział, jest chłop tęgi i rozumny. Zalepił więc gliną „dziurki” od bagnetu, by krew nie uszła, a z nią i życie, położył się dalej i czekał. Długo czekał, bo aż na drugi dzień, nad ranem, 2-go maja, został przez sanitariat japoński zabrany do szpitala, a od południa 29-go kwietnia, przez dwie doby, nic nie jadł.

    Wyleczył się jednak, i zdrów teraz. Ale gdy go spytałem, czy nie czuje złości do Japończyków, to mi odpowiedział, że nie. Cóż, powiada, im przecież oficery nie pozwalają bić i kłuć rannych, tak samo i u nas nie pozwalają. A u nas są takie, co jak się w bitwie, głodny, rozeźli, to by żywcem jadł, tyle się u niego złości nazbiera. A to oni niewinni, im też kazali strzylać, jak nam każą.

    My, powiada, sami nie wiemy za co na bitwę idziemy, to złość się u nas zbiera, a cóż u nich, kiedy im ta ziemia potrzebna, a nam zbywająca. I pomimo ran tak ciężkich, wskutek których leżał 2 miesiące w szpitalu, nie ma on żalu do Japończyków żadnego owszem, ma do nich nawet sympatję.

    Jeden z dezerterów, których jest paru, opowiadał mi bardzo szeroko i długo, jak on doszedł do przekonania, że się z Japończykami bić nie warto, i nawet nie należy. Oni nam nic złego nie zrobili dotychczas, nigdyśmy o nich też nic złego nie słyszeli, spokojny podobno naród, na drugiej stronie świata od Polski żyjący, po co do nich strzelać, i po co się narażać, by oni nas zabijali. My im, a oni nam nic złego nie zrobili, a Mandżurja — niech ją sobie biorą, myślał on, gdy Mandżurję zobaczył. Nic tu osobliwego nie ma, ludność zupełnie obca, nieznana nam, rozmówić się z nimi nie możemy, nic się ich nie rozumie, po co oni nam do kompanji.

    Najwięcej się żołnierze uskarżają na złe obchodzenie się z nimi oficerów i wogóle starszyzny, począwszy od feldfebla, a kończąc na dowódcy batalionu, bo o wyższych urzędnikach oni wogóle wiedzą bardzo mało. Szczególnie teraz, podczas wojny, obchodzenie się oficerów jest jeszcze gorszem, i tylko na placu bitwy, gdy trzeba otstupać, to oficerowie grzecznie proszą żołnierzy, by ich nie zostawiali bez ochrony.

    Żądań i próśb nie wyjawiali mi żadnych poza poprzednio już wspomnianemi, gdy ich pytałem wszystkich o potrzeby ogólne, prosili tylko o przysłanie im paru książek do czytania, bo z nudów nie mają co robić, a tymczasem chętnie by się kształcili, by w ten sposób skorzystać z czasu, jakiego mają za dużo.

    Tu w tem miejscu odwołałem się do Redakcji pism „Zgoda” i „Dziennik Narodowy” by im przysłały kilkanaście książek, może i szanowni czytelnicy się do tego przyczynią. Książek należy dostarczyć z dziedziny historji polskiej, przed i porozbiorowej, oraz popularnych dzieł z dziedziny przyrody, wogóle, a w szczególe z nauk przyrodniczych ścisłych, oraz fizyki, chemii, astronomii, a także opisy podróży i opisy życia rozmaitych narodów. Zwracam uwagę na te działy, gdyż ogromna większość jeńców nie ma najzupełniej pojęcia o historji polskiej, oraz brak im zrozumienia istoty takich zjawisk, jak piorun, obracanie się słońca, czy raczej ziemi wokoło słońca, dlaczego mamy cztery pory roku etc.

    Paru jeńców na moje zapytanie, czy umieją czytać i pisać, powiedziało, że nie umieją, więc poleciłem paru inteligentniejszym, by innych uczyli, lecz tu znowu brak jest elementarzy — przydałoby się więc parę elementarzy bodaj Staszyca. Nie zawadziłoby też przysłać parę książek do nabożeństwa, bowiem książki do nabożeństwa posiada tylko kilkunastu, reszta nie ma.

    O ile by znalazła się możność dostania paru książek ogólnej treści, lub z wyż wspomnianych dziedzin, w języku litewskim, oraz książek do nabożeństwa litewskich, to bardzo by za nie byli wdzięczni tych kilkunastu Litwinów, którzy jako katolicy, razem z Polakami są trzymani.

    Zapomniałam zaznaczyć na początku, że obecnie ksiądz katolicki odwiedza naszych jeńców co niedzielę i mszę zawsze odprawia. To ogromnie się podobało naszym żołnierzom. Podczas pierwszej mszy kilku płakało z radości, bo w wojsku, szczególniej ci, co w Mandżurji służyli, słyszeli mszę św. raz do roku, i raz do roku się spowiadali. Spowiedź bywa przed Wielkanocą, ale w tym roku z powodu wojny nie było spowiedzi, na co bardzo wszystcy żołnierze narzekali, mówiąc: „z grzechami człowieka na śmierć pędzą — ciało ludzkie męczą i duszę chcą zgubić”. Do mszy służyć umie kilkunastu z nich, tak, że przy mszy św., to nie jeden usługuje księdzu, ale czterech.

    Dużo rzeczy opowiadali mi Polacy w niewoli, wiele rzeczy z tego tutaj umieścić nie mogę, ale wyraźnie stanął przedemną obraz okropny, na ile przykrości, na ile męki, na kalectwa i śmierć nawet narażony jest Polak.

    Bo czyż można słuchać spokojnie opowiadania o tem, że całe setki, tysiące Polaków są wysyłani na bitwę, na to, by byli poranieni i zabici za sprawę nietylko obcą dla nich ale wrogą. Że idą ginąć za wroga swego największego, a ten im nawet pociechy religijnej odmawia. Że oficerowie mają duże gaże, biorą spore pieniądze, mają wozy i fury na przewożenie swych rzeczy, i co dnia niemal szampanem się zapijają, a żołnierze często[kroć] po dwa, trzy dni prócz suchego [chleba] czarnego innej strawy nie ma[ją, al]e idąc na bój śmiertelny słyszy [zwym]yślania, jak „polska morda” — [„...] miatieżnik”, „lach prokliatyj”, [i tak] dalej, zamiast błogosławieństwa na drogę. Że nawet tu u wrót śmierci [i] rząd stara się niewiarę w niego wszczepić, i z religji się wyśmiewa, proponując w drodze łaski, że pułkownik pozwala katolikom spowiadać się u popa, i zachęca ich tem, że prawosławna wiara jest lepsza, bo sam car w nią wierzy, a jak kto nie che, to i tak zginać może. W tem widać wyraźnie podstawioną pułapkę, by tych, co do spowiedzi do popa pójdą, potem za prawosławnych módz ogłosić — szczęściem nikt nie poszedł.

    A to ciągłe upokorzenie, ciągłe wymyślania i porównania, co wyglądają jak stałe, ciągłe pastwienie się nad bezbronnym, takie moralne plucie mu w oczy słowami, gdy ten za najmniejszą odpowiedź, za okazanie, że mu to jest nieprzyjemnem, do więzienia, na rózgi zostaje skazanym. Taka chęć wypędzenia wszelkiej godności ludzkiej z człowieka, dopóki on myśleć i czuć przestanie.

    Darujcie mi czytelnicy tych słów kilka gorętszych, ale jak wspomnę te wszystkie fakty, o jakich mi opowiadali żołnierze, jeden po drugim, powoli, spokojnie, i coraz więcej i coraz nowe fakty się zjawiały. Jak oficerowie, zrobiwszy ugodę z inżynierami, zamiast wynajmować robotników do sypania fortów i stawiania szańców, posyłali na tę robotę żołnierzy, których było mniej, niż trzeba było ludzi do roboty wynajęć, i którzy nie z dobrej woli szli, tylko im „kazano”, i to wtedy, kiedy po sześciu dniach marszu o sucharach i wodzie mieli dostać tygodniowy odpoczynek, — a oficerowie „zarobione” tak łatwo pieniądze tymczasem przepijali.

    Rozumie się, że nie wszyscy oficerowie są tacy, ale takich jest dużo, takich jest znaczna większość, a gdyby tak wszystkich żołnierzy po jednemu przesłuchać, i żeby się on nie bał mówić śmiało i otwarcie, to duży tom możnaby napisać o tem.

            J. Hardy.

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 

                                        Tokio 21.X.04.

    Ojce drogie!

    W mym liście poprzednim wyliczyłem Wam dokładnie ilość i jakość książek, jakie mi są potrzebne dla pryznerów. Proszę usilnie o wysłanie mi takowych.

    Obecnie potrzebną mi jest „blue-book”, dotycząca konwencji w Hadze. Mianowicie wciąż jeszcze nie jest rozwiązaną kwestja dezerterów. Oni nie mają odwagi postawić wyraźnie pytania: 1) czy państwo wojujące ma obowiązek wydawać emigrantów nieprzyjacielskich po ukończeniu wojny i 2) czy dezerterzy mogą być uważani za emigrantów.

    Według prawa międzynarodowego ja mam rację, dowodząc, że oni mogą, lecz nie muszą dostarczyć Moskalom wszystkich swych jeńców — nawet tych, którzy nie chcą wracać, i że wydawanie ich wbrew ich woli sprzeciwia się zasadniczym prawom samodzielności państwowej. Oni mi jednak mydlą oczy zobowiązaniami konwencji w Hadze i proponują paljatywy — umożliwienie ucieczki z więzienia.

    „Blue-book” w tej kwestji, mam na myśli konwencję w Hadze, musi być wydrukowany obowiązkowo. Więc proszę Was koniecznie wyślijcie mi to pierwszą pocztą.

    Zmian tu wielkich niema. Było kilka dość głupich listów z Poznania i Stanów — z sympatjami dla Kurokiego i Japończyków wogóle. Kazano mi to przetłumaczyć i potem wydrukowano w pismach.

    Ilość Polaczków się stale zwiększa. W Matsujamie jest już około 120, w Himedzi — 80, w Fukuczijamie — 10 lub 15. Liczby te wyciągam z listów prywatnych.

    Prawdopodobnie za 2—3 tygodnie wyjadę znowu na objazd jeńców. Mam zamiar widzieć ich wszystkich. Wówczas wam opiszę detalicznie.

    Gadam o polityce i proponuję podkupienie paru dzienników austrjackich, by zaczęły pisać o tem, że obecnie dobry jest czas na wojnę z Rosją. Parę artykułów uczyni Moskali pochopniejszymi do zawarcia pokoju...

    Posyłam wam parę fotografij nabojów „dum-dum”. Z tego musicie jedną przesłać „staremu” [40] — on lubi zbierać kolekcje, druga pójdzie do archiwum. Jeśli mi się uda dostać parę ładunków na własność, to wam je prześlę. Fotografje podobne dałem do „Daily Mail” oraz posłałem do „Review of Reviews” — słowem, robię co mogę...

    Napiszcie mi, co słychać. Pisać można bezpiecznie, bo wszystkie listy dochodzą. Nic nie wiem i nie mam perjodycznego bodźca, którego mi brak okropny.

                    Uściski

                        James.

    We Lwowie na strychu w Domu Techników jest kupa ruskiej (ukraińskiej) bibuły. Leży to bezużytecznie. Niech mi przyślą tego, ile można. Zawsze się to przyda — puści się to, faceci coś niecoś skorzystają. O miejscu i ilości „Stary” [41] wie, a zresztą wie o tem „Mak” i „Gaudenty” [42]. Pisałem o tem do „Starego”; ale wy mu przypomnijcie. To warto.

    Można od R. U. P. [43] coś wziąć też, oraz od S. R.-ów — oni mają tego dosyć — mówię o ukraińskiej bibule — we Lwowie radzi będą dać, gdy jest przez kogo to puścić.

                        James.
 

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * 



PRZYPISY
=====================

[27] W. Jodko.

[28] J. Piłsudski.

[29] Przebywający w Londynie przedstawiciele P. P. S.

[30] „Słowo Polskie” — lwowski dziennik Narodowej Demokracji.

[31] P. P. S.

[32] „Robotnika”.

[33] List do B. A. Jędrzejowskiego.

[34] Aleksandra Dębskiego.

[35] To znaczy P. P. S.

[36] Poczyniono staranie, aby dezerterom–Polakom umożliwiono wyjazd do Ameryki po zawarciu pokoju przy zwalnianiu i ewentnalnem odsyłaniu jeńców do Rosji.

[37] Jeńców.

[38] Jeńcom.

[39] „Kurjerek Zakordonowy Zagraniczny” — pismo informacyjne P. P. S.

[40] Dr. Witoldowi Jodce.

[41] Członek sekcji lwowskiej P. P. S. Adam Skwarczyński.

[42] Członkowie sekcji lwowskiej P. P. S. Piątkowski i Paliński.

[43] Rewolucyjna Ukraińska Partja.

 



tagi: rosja  piłsudski  dmowski  londyn  japonia  dębski  jodko  pps  1904  jowisz  james douglas  zgoda  mac-pherson  mcpherson  j. hardy  jan hardy  jakób hardy  nd  liga narodowa  filipowicz  karski  yamaza  tokio  stary  matsujama  hirota  jędrzejowski 

umami
2 lutego 2021 13:26
6     1049    6 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Paris @umami
2 lutego 2021 16:42

Kapitalne...

...  te  listy  ze  wschodu...  cos  genialnego  !!!

To  naprawde  niejednego  "ochotnika"  albo  "bojca  za  ojczyzne"  powinno  postawic  do  pionu...  no  i  ta  niekonczaca  sie  ZEBRANINA.

W  pewnym  momencie  "James   BOND  Hardy"  podpowiada  aby  z  ZEBRAMI  wystapic  do  czytelnikow  -  i  ta  "tradycja"  trwa  do  dzisiaj,  jej  przedstawicielem  jest  m.in.  Sakiewicz  i  jego  "slynne  konwoje  pomocowe"  na  Ukraine,  itp.  itd.

 

PS.  Tez  nie  wierze  w  "szkockie  pochodzenie"  naszego  BOND'a.

zaloguj się by móc komentować

Maginiu @umami
2 lutego 2021 19:48

Ten pośpiech  chyba dla obu stron - gospodarzy i gości -  był prawdziwym wyścigiem z czasem. Świetny fragment. Uśmiałem się do łez...

"i wreszcie — clou de la réception — ryba surowa. Zdziwił mię trochę pośpiech, z jakim po dłuższej przerwie tę rybę podano każdemu z nas z osobna, na małych tackach lakowych, na których ustawione były trzy małe spodeczki z trzema gatunkami sosu — ostrego, słodkawego, kwaskowatego i słonawo-gorzkawego. Ryba, wielkości dużej sielawy lub średniego śledzia, o złotawej łusce, miała skórę odwiniętą pod siebie, a mięso pocięte w cienkie płatki, ładnie obok siebie ułożone na kośćcu, z głową i ogonem nietkniętemi. Zaczęliśmy temi pałeczkami brać kawałki jeden po drugim i, umoczywszy w coraz to innym sosie, próbować, który lepszy. Ale smak surowizny nie mógł być zagłuszony przez żaden. Gdy się zabierałem do przełknięcia trzeciego kawałka, patrzę, a moja rybka rusza pyszczkiem... Przeniosłem wzrok na sąsiednią rybkę Ziuka — to samo, dwie dalsze także. Smakołyk stanął mi w przełyku. Patrzę dalej na swą rybkę, a ta otwiera i zamyka pyszczek cztery czy pięć razy, a potem zaczyna bić ogonem — raz, raz, raz... Spojrzałem w bok na Ziuka — oczy mu wpiły się w ruszający się ogon jego ryby i widzę niesamowity grymas ust. Ale trudno — wypluć nie można, bo zanadto celebracji, twarz gospodarza i naszych nadobnych kelnerek wyraża niebiański zachwyt, a połknąć — ani rusz. W tem Ziuk syczy przez wąsy — macie wódkę? Skoczyłem do szafki w ścianie, wyrwałem butelkę koniaku i nalałem pół szklanki. Pierwszy raz widziałem, że Ziuk potrafi wypić duszkiem pół dobrej szklanki koniaku. Napiliśmy się wszyscy trzej i — połknęliśmy rybę.

(...)Na odjezdnem Ziuk mi powiedział, że to śniadanie — specjalnie surową rybę, pamiętać będzie do końca życia. O sobie myślę to samo.

Mam teraz masę energji do pracy(...)"

 

zaloguj się by móc komentować

umami @Paris 2 lutego 2021 16:42
3 lutego 2021 00:59

Tak, to dobry fragment, zrzućcie się drodzy czytelnicy a my, za wasze pieniądze, będziemy jeńcom wykładać marksizm a oni, zgodnie z przykazaniem Lenina, powieszą was na tym sznurze, który na siebie sami ukręciliście.

zaloguj się by móc komentować

umami @Maginiu 2 lutego 2021 19:48
3 lutego 2021 01:00

Też mnie rozbawił :)

zaloguj się by móc komentować

bolek @umami
3 lutego 2021 09:08

Tej historii z paszportem to nawet Julian Siemionow by nie wymyślił :D

zaloguj się by móc komentować


zaloguj się by móc komentować