-

umami

Jakie piękne samobójstwo czyli o technicznej stronie strzelania do siebie

Nie chodzi o instrukcję obsługi jak się zabić, a przypomnienie zdarzenia, z którego najwyraźniej nie chcą wyciągnąć wniosków orędownicy stworzonego mitu o Conradzie.

Trudno o bardziej spektakularny przykład tego, jak rozmija się biografia pisarza z tym mitem na jego temat i kreowanym przez samego Conrada wizerunkiem człowieka, który honorowo się pojedynkował i demonstrował później ślad po kuli, nabytej w tym starciu. Ilość interpretacji tego incydentu, naprawdę zdumiewa.

Conradyści wymyślają niestworzone historie, które usprawiedliwiałyby ich bohatera i mit, który sami stworzyli. Sam Conrad, co trzeba podkreślić, ma mało z tym wspólnego. Tyle co każdy, kto nie chwali się swoimi porażkami i upiększa jakieś swoje przewiny.
To jakoś sobie mogę wytłumaczyć i po ludzku zrozumieć. Natomiast na robienie z niego moralisty, punktu odniesienia, wzorca do naśladowania i duchowego przywódcy powstańców warszawskich oraz całej Armii Krajowej, zgodzić się nie można, bo biografia Conrada nie wytrzymuje zderzenia z tym narzuconym nam mitem i każdy, kto temu ulega, prędzej czy później, wyjdzie na durnia. Nie zmieni tego pozycja zajmowana na Parnasie ani przez Dąbrowską, ani Kotta, ani Szczepańskiego, Miłosza, Najdera, czy Ziemkiewicza.

Szczegółowe śledzenie tego kto i co powiedział, uznałbym za marnowanie czasu, ale jeśli można skorzystać z wniosków conradystów, którzy sami siebie w kółko cytują, to czemu tego nie zrobić? Przy okazji upieczemy kilka pieczeni na jednym ogniu. 

Najpierw fragmenty książki Najdera, które zawierają listy brata matki Conrada, Tadeusza Bobrowskiego i uwagi samego najwybitniejszego conradysty. Jest to długi opis ale istotny dla zrozumienia z jakim przypadkiem mamy do czynienia.
Rzecz jasna najbardziej interesująca jest ta historia jednego pojedynku, i tu te plotki, interpretacje i te dorabiane fantastyczne wprost historie pominąłem. Jak ktoś chce się z tym koniecznie zapoznać, to tu jest całość: Życie Conrada-Korzeniowskiego, część 1 (część 2, jako uzupełnienie).
Polecam też książki Agnieszki Adamowicz–Pośpiech Joseph Conrad – spory o biografię i Stefana Zabierowskiego W kręgu Conrada. Ale nie jest tak, że ze wszystkim, co tam napisano, się zgadzam.

To Agnieszka Adamowicz–Pośpiech zwróciła uwagę na recenzję Bobkowskiego i na te technikalia pojedynku, bo Najder nie wspomina ani Bobkowskiego, ani jego recenzji. Dodam, że Najder opowiada się za próbą samobójczą Conrada, nie daje się też Conradowi zwodzić, ale to nie przeszkadza mu głosić, że Conrad jest duchowym przywódcą AK. Ziemkiewicz robi tu za echo. Zabierowski przywołuje tych, których Conrad podtrzymywał na duchu podczas i po wojnie, ale nie potrafię powiedzieć, czy sam podtrzymuje ten mit. U Adamowicz–Pośpiech i Bobkiewicza nie spotkałem się z takimi wypowiedziami.

Myślę, że te linkowane pozycje, mogą być pomocne komuś, kto chce zabrać się za lekturę książek Conrada. Żeby się nie łudził co do autora, ani nie brał tych jego książek dosłownie i nie traktował spisanych tam historii jako wątków biograficznych. Te jego książki to fikcja literacka. Często prawdziwe ale upiększone zdarzenia, zapożyczenia, autokreacja, które pozwalają samemu autorowi zachować równowagę i jakoś przewalczyć swoje traumy. Nikt przecież nie jest doskonały. Nie widzę jednak możliwości, żeby z takiego człowieka, jaki przedstawi się poniżej, wyrósł heros i moralista, jak tego chcą twórcy jego mitu.
Celowo zostawiam fragmenty o pieniądzach i zachowaniach młodego Conrada, zanim nastąpi kluczowa scena. 
Zostawiam oryginalną numerację przypisów. Dorobiłem do nich linki i przeniosłem na sam koniec, bo niektóre są bardzo długie. Swoje uwagi umieściłem w nawiasach kwadratowych z adnotacją przyp. mój.



    Zadzisław Najder — Życie Conrada-Korzeniowskiego:

    »

    Tadeusz Bobrowski [opiekun Conrada po śmierci jego ojca — przyp. mój] wypłacał siostrzeńcowi „pensję” w wysokości 2000 franków rocznie, ale już w styczniu 1875 musiał mu dosłać 250 fr. w miejsce skradzionych podobno pieniędzy, w listopadzie zaś tegoż roku wyekspediował na żądanie wracającego z rejsu młodziana 300 fr. do Le Havre’u. Później zmuszony został do jeszcze większych wydatków. W ciągu pierwszej połowy 1876 roku Korzeniowski wydał nie tylko 1200 fr. z pensji, ale 1265 fr. ponadto. A nie były to małe kwoty, skoro około dwu tysięcy franków rocznie otrzymywał porucznik we francuskiej marynarce wojennej. Pan Tadeusz żądane sumy na pokrycie niedoborów i długów wysłał, ale dał upust zrozumiałemu gniewowi. Wyliczył skrupulatnie, że siostrzan wydatkował w ciągu dwu lat utrzymanie całego trzeciego roku.

    „Oto masz fakt goły – oparty na cyfrach, którym z pewnością nie zaprzeczysz... A teraz, Kochany Panie Bracie, zastanówmy się pospołu, czy takie wydatkowanie przez Ciebie jest i było możebne, słuszne i godziwe??? Co do możebności, może Ci się zdaje, że ja takie nadzwyczajne wydatkowanie mogę dla miłości «Najukochańszego Siostrzeńca» ponosić? Ale tak wcale nie jest! Mam dochodu około 5000 rub. – płacę podatki rub. 500 – dając Ci 2000 fr. daję Ci mniej więcej rub. 700 – a Wujowi Twemu rub. 1000 rocznie, daję więc Wam mniej więcej trzecią część mojego dochodu; gdybym więc miał Ci dawać więcej, po rub. 300 rocznie – (bo dwa lata zjadły trzeci), musiałbym sobie bielizny, butów, ubrania i osobistych wydatków w połowie odmówić, bo na to wszystko w budżecie moim mam 600 rub. rocznie, dla bardzo ważnej racji, bo więcej mieć nie mogę – na więcej nie starczy, chcąc moim obowiązkom względem Brata i Siostrzeńca odpowiedzieć. Jestże rzeczą słuszną, bym z uszczerbkiem wygód własnych, a powiem, potrzeb koniecznych, lekkomyślności Twoje naprawiał? Byłożby rzeczą godziwą, bym dla tejże lekkomyślności miał umniejszać pomocy Bratu i Synowcom, którzy jeżeli nie większe (bo ich jest 6 osób), to pewnie nie mniejsze mają do serca mego i pomocy, co Ty, prawo. Aż nadto jestem pewny, że po trzykroć odpowiesz na trzykrotne zapytanie moje: niemożebne! I niesłuszne! I niegodziwe! By tak było! To będzie odpowiedź Twego serca – ale ja pragnę odpowiedzi w Twej woli – nie słów, które już nieraz miałem, ale czynu, tj. najściślejszego zastosowania się w wydatkach do środków, jakie Ci przeznaczyłem – a jeżeli Twoim zdaniem nie wystarczające, to zapracuj, a będziesz miał. Jeżeli zaś nie możesz zapracować, to kontentuj się tym, co masz z cudzej pracy – aż do tej pory, kiedy będziesz mógł ją swą własną zastąpić i sobie dogodzić”[144].

    Młody utracjusz nie tylko pieniądze trwonił. „Zawsze mnie, mój Kochany, niecierpliwiłeś i niecierpliwisz Swoim nieporządkiem i lekkim potraktowaniem rzeczy – czym przypominasz rodzinę Korzeniowskich – zawsze wszystko marnujących, a nie moją Kochaną Siostrę, a Matkę Twoją – o wszystko dbałą. Straciłeś roku zeszłego kufer z rzeczami – o czymże innym w podróży miałeś do pamiętania, jak nie o Sobie i rzeczach Swoich? Czy potrzebujesz niańki i dlaczegóż ja mam być nią? Teraz znowu zgubiłeś fotografie rodzinne i książki polskie, i każesz mi jedno i drugie kompletować! Na co? Byś je znowu pogubił przy pierwszej zręczności!! Kto ceni rzecz jaką, pilnuje jej. [...] A więc jeżeli nie dbasz o pamiątki serdeczne (boć gusta są wolne, a i takie bywają), po cóż o nie się dobijać powtórnie z kłopotem dla kogoś. [...] Otóż masz burę za nieporządek w zachowaniu własności. Należałaby Ci się jeszcze druga: za nieporządne pisanie listów – o czym już po kilkakroć pisałem. Czyż nie można mieć z sobą zapasu papieru i porządnie pisać – porządnemu człowiekowi, którym by był mój Siostrzeniec, serdecznie pragnę i dlatego go łaję – co nie przeszkadza kochać Cię i pobłogosławić Cię, mój Kochany Chłopcze, co też czynię”[145].

    (...)

    W tymże liście z 8 sierpnia [1877 — przyp. mój] poruszył Bobrowski po raz pierwszy dwa ważne tematy: naturalizacji Korzeniowskiego za granicą, tj. uwolnienia się od poddaństwa rosyjskiego, i projektu wstąpienia do marynarki brytyjskiej. „Nie wiem, jak dalece myśl Twoja przerzucenia się do Marynarki Angielskiej może być praktyczna? Pierwsze pytanie: czy mówisz po angielsku? a tego nie wiem, nigdy mi nawet nie odpowiedziałeś na pytanie moje, czy uczysz się tego języka. Co do naturalizacji we Francji, nigdy tego nie życzyłem właśnie z powodu obowiązkowej służby, jaką byś musiał odbyć, Bóg wie dlaczego i dla kogo. Myślałem zaś o naturalizacji w Szwajcarii i myślę też zawsze. Owóż tedy staraj się dowiedzieć, jakie warunki i jakie koszta Szwajcarska naturalizacja by za sobą pociągała?” Projekt uzyskania obywatelstwa szwajcarskiego upadł szybko, jak się dowiadujemy już z następnego listu Bobrowskiego. Podtrzymuje w nim pan Tadeusz myśl siostrzeńca o staraniu się o obywatelstwo Stanów Zjednoczonych albo „którejś znaczniejszej Resplitej Południowej”[157].

    O pomyśle przeniesienia się Konrada na służbę do brytyjskiej floty handlowej nic przez czas jakiś nie słychać. A dla dochodzącego pełnoletności młodzieńca sprawa unormowania własnej sytuacji prawno-życiowej stawała się pilna.

    Wuj troskał się o podopiecznego i napominał: „Napisz mi też, jak się masz? co studiujesz? i co zrobisz ze sobą do Grudnia? Czy znajdziesz zajęcie i popłyniesz, czyli też zostaniesz, zawsze ucz się i pracuj nad sobą, mój Kochany Chłopaku, bo W pracy cała przyszłość Twoja”[158]. Utyskiwał na brak odpowiedzi na zadawane po kilkakroć pytania i z przekąsem komentował „dyplomatyczne” znajomości Konrada: „Kto jest p. baron Drużkowicz? może Konsul Austriacki? A ów Konsul Japoński, który Cię lubi, «nie wiesz za co i dlaczego», co za indywiduum? Może też przez niego po zdaniu egzaminu na kapitana można by było coś w Japonii znaleźć – może zostać Admirałem w Japonii? Wszak raz puściwszy się na karierę kosmopolityczną, a taką jest Twoja w Marynarce – wszystko jedno, gdzie być? A nie widzę, byś się zbytnio do Francuzów przywiązał, i nie powiem, bym temu rad nie był – przykro by mi było wiedzieć, że Francję jako Ojczyznę uważasz”[159].

    Ówczesne poczynania Korzeniowskiego stają się coraz bardziej tajemnicze. Druga połowa roku 1877 i początek następnego to istny „okres legendarny” w życiu Conrada. Zacznijmy od zebrania niewątpliwych faktów. Mieszkał wówczas niedaleko Opery, w małym pensjonaciku przy rue Sainte pod numerem 18; właścicielem domu był Joseph Fagot. O dwa domy dalej, w lepszym pensjonacie, mieszkał znajomy Korzeniowskiego, Anglik Henry Grand, nauczyciel języka, wspomniany w korespondencji z Bobrowskim[160]. W ostatnim kwartale 1877 roku Konrad podjął nie tylko na pół roku z góry pensję od wuja, ale dodatkowo 2000 fr. z daru swojej krewnej, Katarzyny Korzeniowskiej. Miał więc do dyspozycji sporą kwotę trzech tysięcy franków[161]. W grudniu okazało się, że jako dorosły cudzoziemiec i poddany rosyjski nie ma prawa służyć na statkach francuskich bez zezwolenia rosyjskiego konsula. Ponieważ podlegał w Rosji obowiązkowi służby wojskowej, o zgodzie konsula nie było mowy; w dodatku sprawa nabrała rozgłosu. Bobrowski nie wiedział o tych komplikacjach i był przekonany, że siostrzeniec płynie wraz z kapitanem Escarras naokoło świata. Jednakże w pierwszych dniach marca[162] dotarło do niego w Kijowie, gdzie bawił na dorocznych kontraktach, wezwanie do zapłacenia zaciągniętego w Marsylii weksla na 1000 fr., a zaraz potem depesza z wiadomością, że Konrad jest ranny, prośbą o pieniądze i przyjazd. Telegram nadał przyjaciel Korzeniowskiego, Niemiec z Wirtembergii, Richard Fecht. Bobrowski nie mógł wyjechać natychmiast i nastąpiła wymiana depesz. Pan Tadeusz dowiedział się o poprawie stanu zdrowia siostrzeńca i wyruszył z Kijowa 8 marca. 11-go przybył do Marsylii i stwierdził, że wychowanek usiłował popełnić samobójstwo, ale czuje się już całkiem dobrze. Popłacił długi Konrada w wysokości 3000 fr. i spędził w Marsylii dwa tygodnie „studiując Indywiduum” i badając sytuację[163].

    Dalszy przebieg wydarzeń znamy nieco dokładniej. Musimy się teraz cofnąć w czasie, aby uzupełnić luki, umieszczając w nich dane z relacji Conrada i Bobrowskiego. Conrad opisał dwukrotnie, w Zwierciadle morza i Złotej strzale, jak podczas pobytu w Marsylii brał udział w przemycie bronił do Hiszpanii dla zwolenników Don Carlosa Borbòn y de Austria-Este, pretendenta do tronu hiszpańskiego. Ogromnie to jednak wątpliwe, prawie wykluczone. Walki między zwolennikami zwycięskiego Alfonsa XII a Don Carlosa zakończyły się 27 lutego 1876 roku; w rok później młody król ogłosił powszechną amnestię dla przeciwników politycznych[164]. Archiwa policji marsylskiej zawierają bardzo liczne dane na temat karlistów, a także kupców i statków przemycających broń do Hiszpanii – ale dotyczą one okresu wcześniejszego. Franciszek Ziejka przebadał zarówno dokumenty policyjne, jak i doniesienia prasowe, i w latach 1877 – 1878 nie znalazł w nich ani jednej wzmianki wskazującej na jakąkolwiek aktywność karlistowską na tamtym terenie[165].

    O udziale Korzeniowskiego w bardzo początkowo zyskownej kontrabandzie do Hiszpanii pisze również Bobrowski. Nie musiał to być jednak wcale przemyt broni. Podejmując po latach trzydziestu, a w Złotej strzale – czterdziestu, rzekomo autobiograficzne opowieści, Conrad ubrał swoje wspomnienia w królewskie blaski, zapożyczając je widocznie z dawniejszych przygód swoich marsylskich znajomych. Publiczne przyznanie się do działalności przestępczej, nawet tak ryzykownej i malowniczej, jak przemyt morski, dla zarobku, nie licowałoby z pozycją, jaką Conrad chciał zajmować w literaturze. Zawodowy oficer kawalerii, kapitan John Young Mason Key Blunt, służący do roku 1876 jako najemnik w armii Don Carlosa, istniał rzeczywiście, tak jak i jego matka, również występująca w Złotej strzale. Można też wskazać prawdopodobne pierwowzory paru innych postaci w tej książce[166]. Jednakże z faktu, że niektórzy bohaterowie powieści wywodzą się z autentycznych pierwowzorów, nie należy wysnuwać wniosku, że również przedstawione w powieści losy tych bohaterów, a zwłaszcza ich stosunki z narratorem, M. Goerge’em-Korzeniowskim, są wiernym odbiciem prawdy. Conrad często obdarza bohaterów swoich utworów cechami, a niekiedy nazwiskami rzeczywistych ludzi – ale wyposaża ich w odmienne życiorysy; tak jest np. z Almayerem, Langardem, Jimem czy Kurtzem. W przypadku Złotej strzały fakt, że Conrad obdarzył swojego powieściowego wroga, Blunta, dewizą „Américain, catholique et gentilhomme”, która jest oczywistym echem dedykacji „Polak-katolik, szlachcic”, wpisanej przez małego Konradka babce Teofili na własnej fotografii, sam w sobie zabawny, ostrzega o złożonej genezie jego powieściowych postaci[167].

    (...)

    Omówiwszy te wszystkie legendy, plotki i hipotezy, możemy wreszcie spojrzeć bez fantastycznych osłonek na próbę samobójstwa Korzeniowskiego. Niektórzy głoszą co prawda nadal tezę, że został ranny w pojedynku – ale nie wytrzymuje ona trzeźwej krytyki. O próbie samobójstwa dowiedział się Bobrowski po przybyciu do Marsylii od siostrzeńca i jego przyjaciela Fechta. Zwolennicy teorii pojedynkowej twierdzą, że Korzeniowski skłamał wówczas i ukrył fakt pojedynku, o którym parokrotnie później wspominał i który opisał w Złotej strzale[179]. Któż jednak znający ówczesne postawy moralne uwierzy, że młody szlachcic (a Korzeniowski bardzo się ze swoim szlachectwem obnosił, co skądinąd mogło być wyrazem nie tyle dumy, co młodzieńczego braku pewności siebie, zwłaszcza na obcym terenie) zakamuflował pojedynek samobójstwem? Sam fakt, że Bobrowski rozpowszechniał wiadomość o ranie poniesionej w pojedynku, jest dostatecznie wymowny. I czy pan Tadeusz, nie w ciemię bity, który z wieloma znajomymi siostrzeńca w Marsylii konferował, nie doszedłby szybko prawdy? Pojedynek – to nie akt prywatny, jednoosobowy; to impreza, w której biorą udział co najmniej cztery osoby. Łatwo zrozumieć, dlaczego Conrad tak niechętnie wspominał próbę pozbawienia się życia i starał się zatrzeć ten tragiczny epizod. Opowieść o zatargu honorowym nasuwała się w sposób oczywisty: wyjaśniała ranę, zamieniała fakt wstydliwy na romantyczny, rzucała blask w miejsce cienia[180]. Nie widać jednak powodu, dla którego miałby kłamać wujowi w marcu 1878 roku. Oddajmy teraz głos Bobrowskiemu, który pisząc do Stefana Buszczyńskiego, przyjaciela zmarłego Apollona [ojca Conrada — przyp. mój] i własnego przeciwnika ideowego [Bobrowski należał do białych, ojciec Conrada i Buszczyński do czerwonych — przyp. mój], musiał szczególnie starannie ważyć słowa:

    „...raptem w Kijowie, wśród kontraktowych zajęć w 1878, otrzymuję depeszę – «Conrad blessé envoyez argent – arrivez» [franc. Conrad ranny przyślij pieniądze – przyjeżdżaj — przyp. mój]. Rzecz jasna wylecieć jak ptaszek nie mogłem, po załatwieniu kontraktów i otrzymaniu odpowiedzi, że już lepiej – 24 lutego st. st. wyruszyłem wprost z Kijowa i 27 stanąłem w Marsylii. Zastałem Konrada już chodzącego, a po uprzedniej rozmowie z jego przyjacielem, p. Richardem Fecht, bardzo rozważnym i przyzwoitym młodym człowiekiem, zobaczyłem się z delikwentem. Otóż pokazało się, że po powrocie p. Escarras, kapitana, Konrad był najpewniejszy, iż z nim popłynie – tymczasem Biuro de l’ Inscription wzbroniło mu tego jako cudzoziemcowi mającemu 21 lat i obowiązanemu służbą w kraju – a doszukawszy się, że on nigdy pozwolenia od swego Konsula nie miał – zawezwano b. Inspektora Portu Marsylskiego, który w spisach zaznaczył, że pozwolenie było – zmyto mu głowę i omal że miejsca nie stracił – co ma się rozumieć Konradowi bardzo było bolesnym. Ma się rozumieć, rzecz stała się zbyt rozgłośna – wszelkie starania kapitana i armatora były daremne (co wszystko sam armator, p. Delestang, mi opowiadał) i Konrad zostać musiał – straciwszy nadzieję pływania na statkach francuskich jako marynarz. Nim jednak to nastąpiło, wypadła mu jeszcze inna katastrofa, z pieniędzmi. Mając owe 3000 fr. na podróż przysłane, spotkał się z dawnym swoim kapitanem, Mr Duteil – który namówił go na jakąś aferę na brzegach Hiszpanii – po prostu gatunek kontrabandy. Zaangażowawszy 1000 fr. zyskał z górą 400 – to Im się bardzo podobało – w drugą zaangażował wszystko – wszystko też stracili. Ów P. Duteil na pocieszenie dał mu buziaka i odjechał do Buenos-Aires – a on został, nie mogąc zaciągnąć się do służby – goły jak święty turecki i do tego zadłużony – bo spekulując mieszkał na kredyt, obstalunki rzeczy potrzebnych do podróży porobił, i co za tym idzie. W takim położeniu pożycza od swego przyjaciela, p. Fecht, 800 fr. i jedzie do Villa-Franca, gdzie stała eskadra amerykańska, z zamiarem zaciągnięcia się do służby Amerykańskiej. Tam nic nie wskórawszy – pragnąc poprawić swe finanse próbuje szczęścia w Monte Carlo i przegrywa owe pożyczone 800 fr. Urządziwszy się tak świetnie, wraca do Marsylii i jednego pięknego wieczora – zaprosiwszy do siebie owego przyjaciela na herbatę, przed tym wystrzałem z rewolweru stara się życie sobie odebrać. (Ten szczegół niech między nami zostanie, bo ja mówiłem wszystkim, że w pojedynku był raniony. Przed Sz. Panem w tej materii sekretu mieć nie chcę i nie powinienem.) Kula przechodzi durch und durch [niem. na wskroś — przyp. mój] koło serca, nie uszkodziwszy żadnego poważnego organu. Szczęściem, że wszystkie adresa zostawił na wierzchu – więc ów poczciwy p. Fecht mógł mnie bezzwłocznie zawiadomić, a nawet i mego brata, który znowu od siebie mnie zbombardował. Oto cała historia.

    Bawiłem w Marsylii dwa tygodnie studiując najprzód sprawę całą, następnie Indywiduum. Oprócz owych straconych 3000 fr. drugie tyle długów zapłacić musiałem[181]. Gdyby chodziło o mego syna, nie zrobiłbym tego – dla syna mej Siostry Kochanej – wyznaję, miałem tę słabość postąpić wbrew zasadom wyznawanym dotąd. Niemniej zaprzysięgłem, że choćbym wiedział, że drugi raz trafi w siebie – na powtórzenie tej słabości niech nie liczy. Chodziło mi też trochę i o honor narodowy – by nie było mowy, że ktoś z nas wyexploitował sympatię, a tę niezawodnie Konrad miał u wszystkich, którzy mieli z nim stosunki. Ma szczęście do ludzi.

    Studia nad Indywiduum przekonały mnie, że nie jest zły chłopiec – tylko niezmiernie wrażliwy, zarozumiały – zamknięty, a razem egzaltowany. Jednym słowem znalazłem w nim wszystkie wady domu Nałęczów. Zdolny jest i wymowny – po polsku nic nie zapomniał, chociaż od wyjazdu z Krakowa pierwszy raz ze mną mówił po polsku. Swoją rzecz zdaje się zna dobrze i bardzo ją lubi. Proponowałem mu wrócić do Galicji i tam się naturalizować i szukać kariery, i tego odmówił – twierdząc, że stan swój kocha, zmieniać nie chce i nie zmieni. Złych przyzwyczajeń, zwykłych marynarzom, nie dostrzegłem, chociaż ściśle obserwowałem – nie pije prawie nic oprócz czerwonego wina – nie gra (i sam mi to mówił, i p. Fecht też poświadczył, że go nigdy grającego nie widział – a owa nieszczęsna próba w Monte-Carlo była właśnie oparta na myśli, że pierwszy raz się uda). Maniery ma bardzo dobre, jak gdyby z salonu nigdy nie wychodził – bardzo lubiony był u kapitanów swoich i przez majtków, bo nieraz byłem świadkiem kordialnych spotkań z majtkami, którzy go nazywają Mr Georges. W czasie mojej bytności w Marsylii dwa razy był wzywany do wprowadzania statków do portu, za co mu płacono po 100 fr. Muszą więc Go mieć za znającego swoją rzecz. Po wystudiowaniu Indywiduum nie straciłem nadziei, że mogą zeń jeszcze «być ludzie» – jak się dawniej wyrażano – to pewna, że w nim temperament Nałęczów, i bodajbym źle widział, niestety nie Ojca, a Stryja przemaga. Powierzchownie podobny więcej do Matki z twarzy i wcale ładny chłopiec – z budowy do Ojca i wcale słuszny. W wyobrażeniach swoich i dyskusjach gorący i oryginalny. My, Polacy, a szczególnie młodzi, mamy przyrodzoną sympatię do Francuzów i Rzplitej – tymczasem on ich nie lubi zgoła i jest imperialistą. De gustibus non est disputandum – aleć parę razy wytrzymać nie mogłem i zburczałem go.

    Koniec końców stanęło na tym, że wstąpi do Marynarki Angielskiej, w której tych wszystkich formalności we Francji wymaganych nie mają...”[182]

    Zapewne było więc tak: niepowodzenia finansowe, nagłe i nieprzezwyciężalne przeszkody w pracy zawodowej, a może i zawód miłosny wywołały, na podatnym gruncie skłonnego do melancholii młodzieńczego wieku, ostry kryzys wiary w siebie, wybuch rozpaczy. Kiedy cztery lata wcześniej zły stan zdrowia spowodował przerwę w nauce Konrada – Pulman napominał: „Tylko nie upadaj na duchu i broń Boże nie poddawaj się rozpaczającej, składającej ręce apatii”[183]. I w późniejszym wieku Korzeniowski przeżywał wielokrotnie podobne, choć nie tak dramatycznie wyrażane, okresy psychicznego załamania i rozkładu. Wówczas, w Marsylii, musiało go przytłoczyć poczucie zupełnej bezradności – tym dotkliwsze, że obnażające wątłość podstaw paroletniej buńczucznej swobody. Wiemy, że targnięcie się na własne życie jest często przede wszystkim wołaniem o pomoc[184]. I wiadomo również, że samobójstwo lub jego próba bywają często pierwszym objawem depresji.

    Jeszcze jedno zmusza tu do zastanowienia. Bobrowski przybył do Marsylii nie później niż dziesięć dni po wypadku – i zastał siostrzeńca chodzącego. Wyklucza to możliwość przestrzelenia przez Korzeniowskiego klatki piersiowej na wylot, pociągnęłoby to bowiem za sobą wielotygodniową kurację w łóżku. Zwrot „durch und durch koło serca” należy więc rozumieć nie jako „na wskroś przez pierś”, ale raczej „na wskroś przez mięsień piersiowy”, ewentualnie nawet między żebrami, ale nie głęboko, poza komorą sercową i nie prostopadle, ale ukosem, tak że kula wyszła pod ramieniem. Można by to tłumaczyć dwojako: albo że Korzeniowski źle ustawił rewolwer i strzelił prawie równolegle do własnego ciała, albo że samobójstwo było pozorowane, że naprawdę nie miał zamiaru się zabić. Wydawać by się mogło, że staranne przygotowanie aktu (zaproszenie Fechta, pozostawienie adresów) przemawia za tą drugą ewentualnością – ale samobójstwa popełniane w stanie depresji są zwykle dokładnie zaplanowane. Przede wszystkim zaś różnica między poważną próbą a demonstracyjnym udaniem bywa zupełnie płynna. Samobójca może pragnąć śmierci, ale w nią podświadomie nie wierzyć – i półświadomie uchylić jej narzędzie. Nawet sam Konrad Korzeniowski mógł więc nie znać całej prawdy o swoim czynie.

    Wyprawa do Francji i pierwszy etap morskiej kariery zakończyły się klęską.

    «



Tyle Najder. A teraz oddaję głos Bobkowskiemu, który publikując recenzję biografii Conrada, napisanej przez Bainesa, odnosi się do tego pojedynku. Zresztą, cała ta recenzja to absolutna demaskacja Bobkowskiego. Nas interesuje ta strzelanina, więc fragment opisu technikaliów samego pojedynku wytłuszczam. Zamieszczam tu całość, bo link do zdigitalizowanej wersji jakoś szwankuje, może to chwilowe, ale może łatwiej będzie też do tego kiedyś wrócić. Drugim powodem jest to co pisze Bobkowski o „Nostromo” w zestawieniu z tym, co niedawno opisałem.
Poprawiłem błędy, literówki, dodałem linki a w nawiasach kwadratowych swoje uwagi.



    Andrzej Bobkowski — Biografia wielkiego Kosmopolaka, „Kultura” (Paryż) 1960 nr 9.

    Jocelyn Baines — Joseph Conrad. A Critical Biography. Londyn, Weidenfeld and Nicolson, 1960; 12 nl i 507 i I nl. i tabl. 4.

 

    »

                                    Ani jest synem własnej ojczyzny, ani żadnej innej.
                            
        Józef Conrad. Nostromo.

    Biografia nie jest rzeczą łatwą, dobra biografia trafia się rzadko. Conrad Jocelyn Bainesa jest biografią świetną. To wyczerpujące studium biograficzno-krytyczne będzie stanowiło przez długi czas dla każdego miłośnika Conrada swego rodzaju biblię o tym pisarzu. W granicach dostępnych i najnowszych materiałów Baines zawarł wszystko, co dotąd można było o Conradzie napisać i zrobił to solidnie zachowując jednocześnie lekkość. Robota pierwszej klasy. A wcale nie łatwa.

    Conrad jest jeszcze ciągle pisarzem z wielu białymi plamami nieodkrytych zakątków, jest okazem człowieka o bardzo złożonym składzie chemicznym, ni to Anglikiem, ni to Polakiem, typem zupełnie jeszcze nie przebadanym w naszej epoce nationalisme rampant [franc. pełzającego nacjonalizmu]. Wszystko to w piszącym jego biografię może łatwo stworzyć pokusę do fabrykowania tzw. śmiałych hipotez, czyli po prostu mówiąc bujania. Tego bujania, które np. wyczuwa się nieraz w „oficjalnej” biografii Conrada Aubry'ego, u Bainesa nie ma ani śladu. Prawdopodobnie dzięki temu, że Baines nie znał Conrada osobiście tak, jak Aubry, i podszedł do obiektu swoich badań bez obciążeń. Uniknął przede wszystkim kolorowych i uromansowionych wersji, którymi Conrad na pewno poubierał wiele faktów ze swojego życia i twórczości podając je Aubry'emu.

    Kocham Conrada, uważam go za jednego z niewielu naprawdę wielkich prozaików, ale nie wykluczam, że przebiwszy się, że pokonawszy niesamowitym wysiłkiem wszystkie przeszkody i doszedłszy do celu, Conrad dobudował wiele rzeczy do własnego życiorysu. Jest to zupełnie naturalna skłonność w każdym człowieku, który zacząwszy od zera dochodzi do wielkości i ma szczęście zebrania jej owoców choćby w ostatnich latach życia. Każdy z nas nosi w sobie mniej lub więcej romantyczną autobiografię, najczęściej nie mając ku temu prawa. Conrad miał je w pełni i nie dziwiłbym się, gdyby nieraz z niego korzystał.

    Baines to wszystko wyeliminował, odsiał i przesiał i oparł się tylko na faktach. Przecedził nawet własne wersje Conrada posuwając zasięg swojej dociekliwości i krytycyzmu do najdalszych, ale zawsze usprawiedliwionych granic. Żadnych efektownych rzutowań, żadnych rekonesansów po cienkim lodzie w tym nie ma. Zachował obiektywizm angielskiego sędziego. Wyssał wszelkie dostępne źródła do ostatniej kropli, nie pogardził pomocą uczonych w Conradzie Polaków w kraju i na emigracji, nie popełnił ani jednego niechlujstwa w pisowni zwrotów, wyrazów, nazwisk i nazw geograficznych polskich (czego Francuzi nigdy się nie nauczą) i dał książkę naprawdę ostrą i pasjonującą.

    O latach dziecinnych Conrada wie się stosunkowo dużo. Baines przedstawia ponurą epopeję tej rodziny z koniecznymi szczegółami, spokojnie i z anglosaskim chłodem. Wystarcza to zupełnie, aby nawet obcy czytelnik mógł zrozumieć — i może wyrozumieć — powody antyrosyjskiego urazu Conrada, który pozostał w nim na całe życie. Umierająca klasycznie na zesłaniu w Rosji młoda jeszcze matka, potem towarzystwo opętanego patologicznym patriotyzmem i polskim mistycyzmem ojca, którymi wprost tyranizował cichego i chorowitego chłopca, to była „Kinderstube” Conrada. Wreszcie pogrzeb ojca w Krakowie, pompes funèbres [franc. ceremonia pogrzebowa] z wszystkimi przystawkami grabarskimi, z których to miasto zawsze słynęło i w których się wyspecjalizowało. W sumie makabra i galicyjska choroba. Miał od czego uciekać. Ale zanim ucieknie, chodzi do gimnazjum. I tu mała niespodzianka.

    Gdy po dwóch latach gimnazjum w Toruniu, wstąpiłem do trzeciej klasy gimn. Św. Anny w Krakowie (później przemianowanego na im. Bartłomieja Nowodworskiego, założyciela), pamiętam że zostałem tam uroczyście wprowadzony przez moją ciotkę, która pokazała mi najpierw wmurowaną, bodaj że na półpiętrze, płytę marmurową z wyrytymi na niej nazwiskami sławnych uczniów tej najstarszej w Polsce średniej uczelni. Widzę na niej do dziś m.in. nazwiska Wyspiańskiego i Conrada Korzeniowskiego. Otóż przez sześć lat pobytu w tym gimnazjum legenda Conrada trwała. Nie przysięgnę, ale wydaje mi się, że ustawiono tam jego popiersie w przedsionku czy też na klatce schodowej. Profesorowie opowiadali nawet, że Conrad nie był żadnym wspaniałym uczniem i miał słabe stopnie, bo jakoby zachowały się jakieś odpisy świadectw czy adnotacje w archiwach gimnazjalnych. Czym się pocieszałem. Legenda trwała i była tak ogólnie przyjęta, że nikt nie podawał jej w wątpliwość.

    Baines, przy pomocy Z. Najdera w kraju, ustalił że Conrad wcale do gimn. Św. Anny nie chodził, że nie ma jego nazwiska w żadnym spisie uczniów z tych czasów, że najprawdopodobniej chodził do gimn. Św. Jacka. Jest to o tyle ciekawe, że dość średnie gimnazjum Św. Jacka (po trosze tzw. gimnazjum repetentów, które mi ciągle groziło) nigdy nie rewindykowało Conrada, że jego przynależność do Św. Anny nie była nigdy przez nikogo poddawana w wątpliwość. Przyjmowało się nawet, że Conrad tam zdał maturę. Nie zdał, przerwał naukę prawdopodobnie na rok przed maturą i wyjechał z Krakowa w świat.

    Baines słusznie wspomina, że nie trzeba posuwać się zbyt daleko w domysłach, dlaczego Conrad powziął decyzję wyjazdu. Któż z nas w młodych latach nie marzył o morzach dalekich. Jeżeli chodzi o mnie, to usiłowałem uciec już z czwartej klasy. Uciekałem od ułamków i od tekstów łacińskich i greckich. (Koszmar. Trzeba popaść w starczy romantyzm, żeby wspominać ze wzruszeniem lata szkolne). Conrad, obok tego wszystkiego, mógł także uciekać od tego, co skrótowo nazywa się sztychami Grottgera. Świetnie go rozumiem. A poza tym nie trzeba zapominać, że w tych czasach istniała tendencja do wyjazdów. Jak dziś, tak i wtedy nasz Drang nach Westen [niem. parcie na Zachód] był wprost proporcjonalny do Drang von Osten [niem. pęd ze Wschodu].

    Młody Conrad opuszcza Kraków w październiku 1874 r. W półtora roku po nim, w lutym 1876, opuszcza Warszawę Sienkiewicz (starszy od Conrada o 11 lat) jako awangarda naprawdę poważnie planowanej początkowo imprezy przesiedleńczej do Ameryki całej grupy ludzi o znanych już w Polsce nazwiskach. Juliusz Sypniewski [ziemianin z Wielkopolski, towarzysz Chłapowskiego w więzieniu berlińskim], Lucjan Paprocki [rysownik i malarz, jak Witkiewicz], Stanisław WitkiewiczAdam Chmielowski i Modrzejewska z mężem projektują osiedlenie się w Kalifornii i założenie tam jakby małej osady polskiej. Bo i oni mają dość. Z tej grupy Modrzejewska już na stałe pozostanie za granicą, a Adam Chmielowski jako Brat Albert wyemigruje wewnętrznie do założonego przez siebie zakonu Albertynów. Sienkiewicz długo namyśla się zanim wróci, pisze nawet „dramat amerykański z walki tutejszych partii, nie dlatego aby wam go przesłać, ale aby go wystawić w tutejszych teatrach i jeśli się da, zarobić grube pieniądze”, jak to sam pisze w liście do E. Lea, redaktora „Gazety Polskiej”. Maria Skłodowska osiada we Francji na stałe i wyszedłszy za mąż za Francuza i wychowawszy córki na Francuzki, popełnia właściwie „zdradę”, bardzo podobną do tej, jaką zarzucano u nas Conradowi. W ogóle wielu ludzi wyjeżdża wówczas z Polski, Polacy osiedlają się w Rosji, w Niemczech, w Austrii, w Czechach, w Rumunii itd. Dla Polaków spod zaboru austriackiego cała Europa stoi otworem, małżeństw mieszanych jest mnóstwo i nikt im się nie dziwi, międzyrodowy przeciąg wieje po całej Polsce i jest rzeczą normalną. Wystarczy poczytać trochę pamiętników z tych czasów, aby od razu dostrzec to zjawisko jako rzucające się w oczy. Szczególniej w dzisiejszych czasach.

    Największą białą plamą w życiorysie Conrada jest okres jego młodości. Zaginęły bowiem jego listy do wuja Bobrowskiego (czy było ich wiele?) i tylko listy tegoż wuja do lekkomyślnego siostrzeńca dostarczają pośrednio pewnych wskazówek. Wielka szkoda, bo w czasach francuskich Conrada działy się na pewno różne rzeczy i byłoby to bardzo interesujące, w jaki sposób młodzieniec bujał starego wuja. Puszczony samopas przed dwudziestką, chłopak szumiał. Gdy po drugiej podróży do Indii Zach. ląduje w grudniu 1875 r. w Hawrze, opuszcza okręt i, via Paryż, wraca do Marsylii. Pisze wtedy do wuja, że zgubił cały bagaż w Hawrze. Raczej w Paryżu... Ponieważ historia ze zgubionym bagażem powtarza się potem po raz drugi, tym razem w dramatycznej wersji utraty całego mienia w katastrofie „Annie Frost”, którą znał chyba tylko z widzenia i która istotnie poszła na dno, ale dopiero w rok po utopieniu jej przez Conrada w liście do wuja (wywróżył), wraz z prośbą o kilkanaście gwinei, należy przypuszczać, że młody Conrad stosował z powodzeniem metody ziemiańskich podchorążaków z późniejszych czasów, ślących rozpaczliwe telegramy do domu: „Tatusiu — zgubiłem na ćwiczeniach karabin maszynowy, przyślij natychmiast 300 zł.”

    Po tej drugiej podróży Conrad ponad sześć miesięcy siedzi w Marsylii. Co wówczas robił, w jakim środowisku się obracał, co czytał (jeżeli czytał), — nie wiemy właściwie nic bliższego. Można się tylko domyślać, że był „synem puszczy”, czyli co wuj posłał, to siostrzeniec puszczał. W każdym razie wuj Bobrowski przejawia w swoich listach do Conrada spokój, dokładność i cierpliwość buchaltera, którego jednak czasem biorą diabli. Brali go, bo było o co.

    W Conradzie odbywał się na pewno w tym czasie proces dojrzewania, ciśnienie rosło. Można prawie bez pudła wnioskować, że Conrad zaczyna wówczas intensywnie „kombinować”, że ten młody chłopak chciałby jak najprędzej dorwać się do grubszej gotówki, do majątku, i w tym okresie widzę go zawsze trochę w postaci czarującego polskiego hochsztaplera i kombinatora, łapczywie przyglądającego się połyskowi życia wokoło i starającego się wejść w jego blaski przy pomocy takich czy innych interesów.

    W lipcu 1876 r. Conrad ponownie wypływa do Indii Zach. i w tej podróży zawadza o Zatokę Meksykańską, Amerykę Środkową i Wenezuelę. O tej podróży też nic dokładnego się nie wie i nie sposób ustalić, co Conrad robił w Zatoce Meksykańskiej i przy brzegach Ameryki Południowej. Prawdopodobnie brał tam udział w jakimś ciemnym handlu bronią dla którejś z republik środkowo-amerykańskich i tutaj nabrał apetytu do tego szlacheckiego i szlachetnego „businessu”. Powróciwszy w lutym 1877 r. do Marsylii zajmuje się dalej tym samym handlem dostarczając broń dla Karlistów w Hiszpanii, tym razem już jako udziałowiec w tej imprezie. W jesieni potrzebuje pieniędzy na inwestycje i pisze parokrotnie do wuja prosząc o okrągłe sumy 1.000 fr. Potem wypadki zaczynają pędzić. Conrad wpada, traci wszystkie pieniądze, zapożycza się, jedzie do Villefranche w poszukiwaniu pracy na jakimś amerykańskim okręcie, pracy nie znajduje i skacze do leżącego obok Monte-Carlo z postanowieniem odegrania się w kasynie.

    „Ojciec bił syna nie za to, że grał, lecz za to, że chciał się odegrać”, jak brzmiała złota myśl z tamtej epoki, powtarzana mi zawsze przez mojego ojca, gdy rozgrywaliśmy szkolne partie baka i pokera. Conrad oczywiście traci i te pożyczone pieniądze. Ma 21 lat. W lutym 1878 r. wuj Bobrowski otrzymuje telegram, że Conrad jest ranny. Conrad blesse envoyez argent — arrivez. Dużo bym dał za to, żeby wiedzieć kto tę depeszę redagował. Narastające ciśnienie rozsadziło młody kocioł, Conrad — nie widząc już innego wyjścia z honorem — strzela się, jak na polskiego szlachcica przystało. Dramatycznym gestem zamyka rachunek z młodością.

    Gest ten wymaga niewątpliwie odwagi, bo jest zainscenizowany w ten sposób, aby jednak nie umrzeć, aby w krótkim czasie po strzale być odnalezionym przez przyjaciela, aby konieczne adresy były pod ręką i łatwe do znalezienia dla osób trzecich. Chłopak z ikrą i z fasonem, bo pomimo wszystko takie ostre strzelanie we własną pierś obok serca jest raczej niebezpieczne.

    Sam Conrad zawsze opowiadał, że został ranny w pojedynku, wersja pojedynku kłóciła się z wersją usiłowanego samobójstwa, jedni twierdzili to, drudzy tamto. Baines prawie nie ma wątpliwości, że było to usiłowanie samobójstwa, że Conrad sam się postrzelił. Argumentuje w tym wypadku odnośnymi fragmentami z listów wuja Bobrowskiego („Żeś się postrzelił” po polsku w tekście). Wydaje mi się że w tej sprawie w ogóle nie może być wątpliwości.

    Przede wszystkim wygląda na to że Conrad nawet nie próbował wmawiać w wuja malowniczej historii pojedynku, a to dlatego prostego powodu, że wuj nie znając się na sprawach morskich, na pewno znał się na pojedynkach i Conrad doskonale wiedział, że pokazawszy mu ranę w lewej piersi, wuj całkiem zwyczajnie by go wyśmiał. Rana w lewą pierś w pojedynku na pistolety jest właściwie niemożliwa, chyba że pojedynkujący się osobnik jest mańkutem i strzela lewą ręką. W pojedynku na pistolety (asystowałem raz w życiu i dużo strzelałem z pojedynkowych pistoletów) przeciwnicy strzelają zwróceni do siebie prawym bokiem, bo po pierwsze jest to naturalna postawa przy mierzeniu i strzelaniu z pistoletu z wolnego ramienia, a po drugie zmniejsza do minimum cel, co nawet w pojedynku brane jest w rachubę i przyjęte jako postawa przepisowa.

    Wuj Bobrowski pisze wyraźnie w liście do Buszczyńskiego, że „kula przeszła durch und durch blisko serca”. Takie cuda w pojedynkach na pistolety nie zdarzają się. Kula może przejść koło serca, ale od prawego boku ku lewemu i tylko w rzadkich wypadkach durch und durch, bo normalnie okrągłe kule ołowiane z pojedynkowych pistoletów grzęzną w ciele. Przestrzelenie durch und durch lewej piersi jest możliwe, ale w cowboyskim pojedynku na rewolwery, polegającym na tzw. quick draw. Conrad nie mógł się w ten sposób pojedynkować, tym bardziej, że rytuał tych pojedynków został dopiero wprowadzony w amerykańskich „westernach”. Nie może być zatem żadnej wątpliwości, że Conrad postrzelił się sam i wszelkie wersje pojedynku są bardzo malownicze, ale nie są prawdziwe. Pamiętam, że na ten szczegół rany w lewą pierś w pojedynku zwrócił mi jeszcze uwagę mój ojciec przy czytaniu „Złotej strzały” irytując się, że jego ukochany Conrad popełnił taką niedokładność.

    Jeżeli zaś chodzi o Ritę, tę femme fatale, z powodu której odbył się pojedynek, to i tu sam Conrad uromantycznił jej postać. Baines szukał wytrwale i daleko i w końcu nic nie znalazł. Może była to rzeczywiście jakaś tajemnicza i pełna uroku kobieta, choć najprawdopodobniej była to sobie jakaś marsylska poule de luxe [slang. wysokiej klasy prostytutka] z sexem i dużym apetytem na luidory. W owych czasach, gdy miało się 21 lat, było się skłonnym do dostrzegania anioła w każdej kobiecie, która w miły sposób godziła się na koedukacyjną sypialnię. Tym bardziej, że jeśli chodzi o kobiety, to Conrad zawsze wyglądał mi na timide [franc. nieśmiałego; ponoć po oświadczynach znikł na trzy dni, bo bał się reakcji przyszłej żony], na Heysta [bohater Zwycięstwa], i kto wie, czy Lena nie jest bliższa spotkanego oryginału, niż Rita i czy w końcu w całej tej galerii kobiet nie było zawsze i po prostu sporej dawki tante [franc. ciotki] Poradowskiej [jej ojciec, Émile Gachet, był kuzynem lekarza Vincenta van Gogha, Paula Gacheta, a jej mąż, Aleksander Poradowski (1836—1890), kuzynem Conrada]... Mężczyznom seksualnie nieśmiałym nieraz jedna lub dwie przechylne kobiety z okresu młodości wystarczają na stworzenie sobie w latach dojrzałych całej galerii imaginacyjnych postaci. Kobiety Conrada noszą wybitne cechy takich właśnie wyimaginowanych kobiet i określiłbym je w większości wypadków jako twory zupełnie nieanatomiczne. Zresztą i małżeństwo Conrada ma wszelkie oznaki „załatwienia sprawy” żeby nie mieć z tymi rzeczami kłopotów w przyszłości. Z tego całego okresu, tzw. francuskiego, dobudówki biograficzne samego Conrada wydają się dosyć obfite. Baines doskonale i taktownie rozebrał je kawałek po kawałku i zredukował do prawdopodobnych i prawdziwych rozmiarów.

    Czasy marsylskie Conrada, wskutek bardzo szczupłej ilości dokładnych informacji, są do dziś najbardziej zagmatwane i dlatego najciekawsze. Był to koniec pierwszego okresu młodości, przedłużenia cielęcych lat. Czytając cały ten rozdział w biografii Bainesa mimo woli wspominałem, robiłem porównania i prawie czułem, co mogło się wtedy dziać w tym młodym chłopcu, plątającym się w sobie i w otaczającym go świecie. Przy każdym kroku grunt pod nogami stawał się coraz płynniejszy. Wreszcie jedzie do Monte-Carlo grać w szmendefera [franc. chemin de ferkolej, dosł. „żelazna ścieżka” — gra karciana, bakarat] czy ruletę czując jednocześnie, że coś nieodwołalnie narastało i coraz bardziej rośnie, że wszystko razem skończy się wybuchem i skandalem, ale że trzeba dojść do jakiegoś dna, po czym wszystko jedno, co dalej. Są takie natury, które przejście od młodości do lat dojrzałych muszą załatwić jakimś bezsensownym krachem, w czym dopiero naprawdę odnajdują siebie. Ci, którzy gładko przekraczają smugę cienia są czasem też ciekawymi ludźmi, ale w większości wypadków stanowią tylko doskonały materiał na urzędników i zachwyconych sobą dzieciorobów. Wydaje mi się, że przekroczenie prawdziwej smugi cienia przez Conrada, choć odsunięte przez niego w opowiadaniu pod tym samym tytułem o kilka lat później i opisujące inne zdarzenia, nastąpiło w Marsylii. Strzałem durch und durch blisko serca zamknął Conrad pierwszy rozdział swojego życia i wytrzeźwiał. Cały dalszy ciąg, pomimo pozornych odchyleń, jest już konsekwentnym kroczeniem po linii odnalezionego „ja” aż do końcowego strzału durch und durch z ręki Boga. Ten nigdy nie chybia.

    Gdy po tym wszystkim wuj Bobrowski proponuje Conradowi powrót do kraju, Conrad zdecydowanie odmawia. Całkiem zrozumiałe. Groźba przymusu służby wojskowej w armii carskiej musiała grać pewną rolę w jego postanowieniu wyjazdu z Polski, a na wiosnę 1878 r. musiała być decydującym motywem w uchyleniu się od repatriacji, do której wuj namawiał, chcąc mieć niedoszłego samobójcę bardziej na oku. Konflikt rosyjsko-turecki wisi w powietrzu i gdy Conrad postanawia siedzieć w Marsylii, Sienkiewicz, po dwuletnim pobycie w USA, pozostaje w tym samym czasie i z tych samych powodów przez rok w Paryżu. „Wojna wisi na włosku i kto żyje w Polsce, musi brać karabin i służit' po wojennoj czasti [z ros. служить по военной части — służyć w wojsku], do czego — Bóg widzi — nie mam najmniejszej ochoty”... — pisze w kwietniu z Londynu. Projektuje nawet wyjazd na front turecki jako korespondent wojenny któregoś z paryskich dzienników.

    Conrad nie może dalej pływać na francuskich statkach, bo „Bureau de l'Inscription” [franc. Biuro Rejestracji] sprzeciwiło się dalszemu wciąganiu na listę załogi osobnika, który mając 21 lat podlegał obowiązkowi służby wojskowej w Rosji i — co gorsze — nigdy nie uzyskał na pływanie wymaganego zezwolenia „swojego” rosyjskiego konsula. Wynika z tego, że gdy chodzi o Rosję, czujność władz francuskich była zawsze exemplaire [franc. wzorowa]. Nie należy się przeto dziwić, że Conrad znowu ma dość i pomimo silnych związków uczuciowych z Francją i świetnej znajomości języka, 24-go kwietnia 1878 r. wchodzi na statek angielski „Mavis”.

    Od tego czasu będzie już pływał tylko na okrętach angielskich i gdy przed 1894 r. powstaną gdzieś w jego kabinie pierwsze rozdziały „Szaleństwa Almayera” minie zaledwie piętnaście lat od chwili, gdy Conrad po raz pierwszy w życiu zetknął się z językiem angielskim. Przyznam się, iż ilekroć czytam coś Conrada (pisarz, którego można czytać przez całe życie i w godzinie śmierci) i wracam myślą do tego faktu i tych dwóch dat, graniczy to dla mnie z cudem. Opanowanie tak kompletne, w tak stosunkowo krótkim czasie i w takich warunkach obcego i tak finezyjnego języka, jak angielski, jest nie lada wyczynem. Baines nie może podać na ten temat bliższych informacji, bo sam Conrad pomijał to milczeniem. Nie wiemy nawet, co czytał, na czym się uczył angielskiego. Można tylko domyślać się ze wzmianki w „Lordzie Jimie”, że woził się z Szekspirem. Wydaje mi się, że pokrywanie milczeniem tej sprawy przez Conrada zawierało sporo swoistej kokieterii.

    Angielszczyzna, z jaką się stykał w swojej służbie morskiej nie musiała wykraczać daleko poza basic English [podstawowy angielski], toteż należy przypuszczać, że zabrał się on od razu do solidnej nauki i decyzja „zostania Anglikiem” nastąpiła bardzo szybko po marsylskim strzale. Tym bardziej, że już w dwa lata potem, w czerwcu 1880 r., zdaje w Londynie egzamin na drugiego oficera, maglowany przez angielskiego egzaminatora ponad dwie godziny. I zdaje [pierwszego egzaminu nie zdał].

    Pierwsze próbki prozy angielskiej Conrada, to jego listy z r. 1885 do Spirydiona Kliszewskiego, syna polskiego emigranta osiedlonego w Anglii. Fragmenty przytoczone przez Bainesa są bardzo ciekawe. Jeden z nich, na tematy polityczne, pozwala przypuszczać, iż dzięki niemu, nikt nie ośmieli się zaliczać Conrada do tzw. „pisarzy postępowych” i gdyby nie to, że Gustave Le Bon pisał to samo na temat socjalizmu w kilkanaście lat później, można by sądzić że Conrad był wyznawcą Le Bona. Socialism must inevitably end in Caesarism [ang. Socjalizm musi nieuchronnie skończyć się cezaryzmem] — pisze Conrad). Conrad snuje w nich także projekty kupna do spółki statku i przejścia na samodzielny interes połowu wielorybów. Pisze wyraźnie, że nie zależy mu w tym wypadku na zarobieniu grubszych pieniędzy. — „Jest to po prostu pragnienie pracy dla siebie samego. Mam powyżej uszu i jestem zmęczony pływaniem, otrzymując za to mało pieniędzy i jeszcze mniej szacunku” (...for little money and less consideration). Wydaje mi się, że Baines nie docenia słów tego listu, gdy w dalszych rozdziałach analizuje zagadkę przejścia Conrada od służby morskiej do pisarstwa.

    Conrad kochał morze, to prawda, ale nie jestem pewny, czy kochał rodzaj obranej przez siebie pracy na tym morzu. Gdyby po zejściu z pokładu „Adowy” w Londynie, w początkach 1894 r., ktoś byłby mu podarował statek albo dał pieniądze na kupno własnego okrętu, wcale nie jestem pewny, czy Conrad myślałby poważnie o zostaniu pisarzem, nawet po opublikowaniu i dobrym przyjęciu przez krytykę „Szaleństwa Almayera”. A w jakim stopniu pchanie się do Afryki podyktowane było chęcią znalezienia czegoś na własny rachunek, to też nie wiemy. On sam o tym nie wspomina, podając tylko bardzo malowniczą wersję, że Afryka i białe plamy na tym lądzie pociągały go już od dziecka.

    Będąc w końcu kapitanem, Conrad nadal był urzędnikiem. Pomimo wszystko urzędnikiem, zwykłym funkcjonariuszem, ciągle zależnym od jakichś chlebodawców i szefów, o których człowiek jego pokroju i zacięcia na pewno nie miał wygórowanej opinii. To bycie urzędnikiem, nawet w charakterze dającej dużo samodzielności randze kapitana, nie szło w parze z jego ambicją, poczuciem godności i wartości. Od początku swojej kariery morskiej, Conrad właściwie ciągle kaprysi, długo przesiaduje na lądzie, projektuje wyjazd do Ameryki (usamodzielnić się?), zmienia statki, i to najczęściej z powodu humorów i niemożności zgrania się ze swoimi przełożonymi. Jest to zupełnie zrozumiałe. Conrad był „panem”, miał w sobie to coś typowo polskiego, czego cudzoziemcy nie są w stanie zrozumieć i czego np. Rosjanie i Czesi nigdy nie mogli w nas ścierpieć. A na statku i w portach musiał łykać duże dozy zwyczajnego chamstwa.

    Wahania Conrada w chwili przechodzenia od morza do pisarstwa są także zupełnie zrozumiałe. Zawód pisarza dawał całkowitą satysfakcję wymaganiom „pana”, ale rozsądek podszeptywał, że dotychczasowa praca zapewnia byt. Stąd to początkowe otwieranie drzwi do literatury i wycofywanie się od progu z oglądaniem się niby to za jakąś „przyzwoitą” pracą· Gdy w końcu „pan” przeważa, decyduje się na karierę pisarską, zanurza się w tej pracy bez reszty, z pasją, i tworzy arcydzieła. Ma lat 37. Musi się spieszyć. Ale zdąży.

    Baines doskonale opisuje cały ten okres, przechodząc od dzieła do dzieła w porządku chronologicznym, dając wyczerpującą genezę każdego utworu oraz jego krytykę i wplatając w to wszystkie ważniejsze zdarzenia z życia Conrada, jego przyjaźnie i znajomości, fragmenty listów i przede wszystkim nieustanną mękę pisania. I to pisania w próżnię, bo cała ta twórczość uznawana jest tylko przez elitę intelektualną, przez niewielu. Trzy długie rozdziały pod tym samym tytułem „Achievement without Success” [ang. Osiągnięcie bez sukcesu] i tylko ponumerowane, są wprost przygniatające i są doskonałym chwytem pisarskim Bainesa. Ciągły brak pieniędzy, ciągła walka o jakość nie pozwalającą dotrzymać żadnego terminu u wydawcy i ześlizgnąć się w efektowną tandetę i czysta kartka papieru, zamieniająca się jakże często w wyrafinowany instrument tortur. To jego dalszy los aż do lat pierwszej wojny światowej.

    Charakter też musiał mieć nie łatwy i z tego punktu widzenia Angielka Jessie, jego żona, jest godna podziwu. Mało Polek potrafiłoby spokojnie wytrzymać to, co wytrzymała ta przeciętna housewife [ang. gospodyni domowa] angielska. Baines traktuje Jessie z sympatią i ma zupełną rację. Ostatecznie mąż i ojciec, który podróżując z żoną i z dzieckiem w tym samym przedziale kolejowym potrafił się zachowywać jak obcy, bo nie życzył sobie aby ktoś mógł go posądzić o jakieś związki z jego własnym rozwrzeszczanym bachorem, był na pewno ciężki w codziennym pożyciu. Rozumiem go. Nawet w Gwatemali już coraz trudniej znaleźć miejsce odpoczynku, w którym jakieś wściekłe bachory nie zatruwałyby człowiekowi życia, choć na szczęście utrzymuje się tu jeszcze ciągle wysoka śmiertelność niemowląt. Ale i tak od bardzo dawna, co niedzielę na mszy modlę się żarliwie na intencję biologów poszukujących prostej i skutecznej pastylki antykoncepcyjnej. To dopiero w takich underdeveloped countries [ang. kraje zacofane gospodarczo] widzi się naprawdę, co się dzieje i do czego to wkrótce doprowadzi. Pod tym względem są one całkowicie developed [ang. rozwinięte] i produkcja, jest zautomatyzowana od pierwszego do ostatniego „Ay-ay-ay”.

    Jeżeli chodzi o uwagi krytyczne Bainesa, to nie wiem, czy w paru miejscach nie uległ zanadto wpływowi naszych rodaków. Uważam np. że podkreślanie i stawianie akcentu na „kompleksie zdrady ojczyzny”, który jakoby był motorem w pisaniu „Lorda Jima”, który był niejako bodźcem do stworzenia tej wiecznej książki i postaci, że Jim w Patusanie, to Conrad wśród obcych itd., itd. — jest właściwie wielkim zubożaniem tego wielkiego dzieła.

    „Lord Jim” to przede wszystkim odwieczna postać, stojąca dziś w rzędzie takich samych postaci, jak Hamlet lub Don Kichot — postać zawsze aktualna, bo obejmująca sobą to, co tkwi tak lub owak w każdym człowieku. Każdy nosi w sobie jakiegoś „Lorda Jima”, bo niemal każdemu zdarzyło się w życiu zejść z jakiejś Patny [okręt, który porzucił na pastwę Lord Jim] albo za wcześnie albo za późno. Ojczyzna ojczyzną, Polska Polską, ale jeszcze głębiej tkwi rzecz o wiele ważniejsza, wyłącznie ludzka i bez przynależności państwowej: sumienie. To nie dające się oszukać „tak się powinno” i bezradna chęć usprawiedliwienia siebie samego, gdy nie poszło się za tymi trzema wyrazami. Czegóż się wtedy nie wynajduje. U wielu pisarzy dało to podnietę do pisania i wielu napisało swojego „Lorda Jima” pod różnymi tytułami. Nieraz były to arcydzieła. „Dziady” drezdeńskie to dla mnie „Lord Jim” Mickiewicza. Na ich dnie jest czysto ludzkie i bezpaństwowe poczucie winy, to proste „powinienem był”, pod wpływem czego powstaje monument naszej poezji. Ale istotnym problemem, jądrem z którego rozprzestrzenił się ten olśniewający wybuch nie były w istocie powstanie, Polska i tragedia narodowa, lecz poczucie nieporządku wewnętrznego i — soyons cru [franc. bądźmy surowi] — nie zejście na czas z Patny–Konstancji Łubieńskiej. „Lord Jim” istniał zawsze, pojawiał się i pojawia u innych w przeróżnych wariacjach. Zawsze żyje. W kraju np. tłumnie krążył po październiku, był urodzaj na tych, co nie wysiedli na czas i mieli kompleks „Lorda Jima”. Ukazuje się także na emigracji, nieraz w wybitnych utworach. „Transatlantyk” Gombrowicza, to jego bardzo osobisty i bardzo gombrowiczowski „Lord Jim”, a ostatnio „Rodzinna Europa” Miłosza, a szczególniej ostatni rozdział pt. „Tygrys”, to fenomenalnie sofisticated [ang. wyrafinowany] „Lord Jim” Miłosza.

    To samo miałbym do zauważenia, jeżeli chodzi o „Nostroma”. Po wielu latach, po dwunastu latach życia i — żeby nie używać wielkich słów — silnego związania się uczuciowego z moją Costaguaną–Guatemalą [Costaguana to fikcyjne państwo z Nostromo], przeczytałem nie dawno na nowo „Nostroma”. I przez długi czas chodziłem, jak pijany. Jest to bezsprzecznie dzieło genialne i na pewno jeszcze ciągle niedocenione. Gdyby ktoś nie znający Ameryki Łacińskiej zapytał mnie, co powinien na ten temat przeczytać, np. przed podróżą lub lokatą kapitałów w tych krajach, bez wahania zaleciłbym „Nostroma”. I nic więcej — wystarczy, basta, no mas. Przy czytaniu tego wydawało mi się, że Conrad pisał to kierowany zdalnie przez jakiegoś mędrca, który siedział w Ameryce Łacińskiej i przetrawił ją w całości. Od chwili powtórnego przeczytania „Nostroma” zacząłem tutaj jakby drugi etap osiedlenia, żyję z nim od rana do wieczora i kilka razy na dzień mówię sam do siebie: „To jest jak z „Nostroma”. Przy wieczornej lekturze lokalnego dziennika staje się to niemal obsesją.

    Baines, omawiając bardzo szeroko i dokładnie „Nostroma”, puszcza się na analogie między Costaguaną i Polską, cytuje wypowiedzi Marcina Decoud [cynik z Nostromo], które rzeczywiście pasują nieraz, jak ulał, i są zaskakujące swoją trafnością, gdy odniesiemy je do nas. I stają się one jeszcze bardziej urzekające i trafniejsze teraz, po przejściu przez krótki okres niepodległości, którego Conrad jednak już nie znał i w którym — chcemy, czy nie chcemy — byliśmy w oczach Zachodu pomimo wszystko taką większą Costaguaną w mrowisku państw i państewek na Wschodzie. Z Paryża lub z Londynu rządy pułkowników i wojska mogły wyglądać bardzo costaguańsko i dla wielu Kostek-Biernacki mógł niczym nie różnić się od Sotilla [sadystyczny pułkownik costaguański z Nostromo], a Wieniawa od gen. Montero [Mulat, generał costaguański z Nostromo]. Gdyby nie nasza niepodległość i emigracyjna Costaguana, kto wie czy nie potraktowano by nas inaczej po ostatniej wojnie...

    O „Nostromie” można godzinami, ale wydaje mi się, że idąc po tej linii można zajść aż do punktu, w którym „Nostromo” stałby się powieścią o Polsce pod pokrywką Costaguany; o polskim charakterze, wadach i przywarach, nieumiejętności rządzenia się, bufonadzie, gadulstwie, grandilokwencji, idealizmie, poświęceniu, polskich poczynaniach gospodarczych prześladowanych przez Rosjan (Gould) [Charles Gould — Anglik urodzony w Costaguanie, administrator kopalni srebra w San Tomé, zwany „Królem Sulaco” z Nostromo] — w sumie generalnym rozrachunkiem Conrada z Polską i zbiorem tego wszystkiego, co o niej myślał i co czuł na jej temat, czyli „ja kocham cię i nienawidzę”.

    Oczywiście, że pewne analogie nie są pozbawione podstaw, ale trzeba tu być bardzo ostrożnym właśnie dlatego, że niemal na każdej stronie „Nostroma” łatwo znaleźć coś, po czym ma się ochotę krzyknąć: „Tu Conrad na pewno myślał o Polsce”. W stosunku do Kosmopolaków mamy chorobliwą skłonność upatrywania we wszystkich ich dokonaniach polskiej czkawki. W każdym polonezie Chopina jest szarża jakiegoś komputu husarii i znam takich, co Polski doszukiwali się nawet w pierwszym miligramie radu. Nie wiem, czy pisząc „Nostroma” Conrad myślał o Polsce, czy nie myślał, natomiast wiem że znam już trochę Amerykę Łacińską, że przeżyłem w niej kawał życia i że aktualność „Nostroma” nie tylko trwa, ale rośnie, że prawdopodobnie nikt nie przeprowadził tak ścisłej, zimnej i trafnej psychoanalizy tej rasy i tego kontynentu i jeszcze przez długi czas nikt nie potrafi się zdobyć na tak sprawiedliwy i beznamiętny osąd tego wszystkiego, co Marcin Decoud streszcza w kilku zdaniach: „Wyobraźcie sobie atmosferę opery buffo, w której wszystkie komiczne role mężów stanu, intrygantów i opryszków, ich złodziejstwa i morderstwa odgrywane są ze śmiertelną powagą. Można tarzać się ze śmiechu: krew leje się bez przerwy, aktorzy zaś mają przeświadczenie, że wpływają na bieg dziejów ludzkości. Oczywiście iż każdy rząd w jakiejkolwiek części świata jest dla krytycznego umysłu instytucją zawsze wysoce komiczną, ale my, amerykańscy Hiszpanie, doprawdy przekraczamy dozwolone granice. C'est funambulesque! [fran. To dziwaczne/ekstrawaganckie!]”.

    Tak — Fidel Castro na Kubie wygłaszający siedmiogodzinne mowy z wyrazem twarzy Ukrzyżowanego i ciężko chorego na logorheę [słowotok] psychopaty, ostatnia rewolucja kwietniowa w Wenezueli, gdzie adiutant rewolucyjnego generała Jezus Maria Castro Leon zapytany telefonicznie przez dziennikarza, jaka będzie polityka rządu — prawicowa czy lewicowa — odpowiada: „Momentito — zaraz się dowiem” i po chwili mówi z namaszczeniem: „Rząd nie będzie miał żadnej polityki” — c'est funambulesque. Ale ten sam Marcin Decoud zauważa gdzie indziej: „Rewolucje oglądane z odległości paryskich bulwarów wyglądały zgoła inaczej. Tu, na miejscu, było niepodobieństwem zbyć ich tragikomedię wykrzyknikiem: Quelle farce! [franc. Co za farsa!]” Ileż razy innymi słowami mówiłem sobie tutaj to samo.

    Naturalnie, że już choćby w tych dwóch cytatach z „Nostroma”, można się doszukać całej masy analogii z nami i snuć domysły, że Conrad włożył te słowa w usta Decouda myśląc o Polsce. Można przytoczyć dziesiątki innych. Baines cytuje nawet tę drugą uwagę Decouda i jeszcze inną, przylegającą w swej pierwszej połowie prawie, jak rękawiczka: „Na naszym charakterze ciąży dziwna klątwa niezrównoważenia: Don Kichot i Sancho Pansa, rycerskość i materializm, wzniosłe uczucia i giętka moralność, gwałtowne porywy w imię idei i milczące przyzwalanie na wszelkie formy przekupstwa. Wstrząsnęliśmy całym kontynentem dla ocalenia naszej niepodległości po to, by stać się bierną ofiarą demokratycznej parodii, bezbronnym łupem łotrów i rzezimieszków...”. Tu Baines przerywa cytat. Skończmy go: „...po to, by nasze instytucje stały się pośmiewiskiem, nasze prawodawstwo farsą, a Guzman Bento [dyktator z Nostromo] naszym panem! Upadliśmy tak nisko, że gdy człowiek pańskiego pokroju zdołał obudzić nasze sumienie, jeden głupi barbarzyńca pokroju Montero — wielkie nieba! jeden Montero! staje się nagle śmiertelnym niebezpieczeństwem, a tępy, chełpliwy Indianin typu Barriosa [jednooki costaguański generał z Nostromo] występuje jako nasz obrońca”.

    Pierwsza połowa jest „polska”, druga czysto łacińsko-amerykańska? Byłby to przykład czegoś w rodzaju splitted writing [ang. podzielonego pisma] czy splitted thinking [ang. rozdzielonego myślenia]. A w takim razie... W takim razie ile tu naprawdę Polski, a ile prawdziwej Costaguany? Kim był w istocie Montero, a kim Barrios? Ten Indianin to może Włoch, Ramorino. Indianie i Włosi mają wiele wspólnych cech, choć wolę Indian. Kogo przedstawiał dr Monygham [brytyjski lekarz z Nostromo]? Waleriana Łukasińskiego, Sanguszkę na Syberii czy Konarskiego w kajdanach? Dajmy spokój. Widzę w tym tylko Costaguanę, bo w niej żyję. Domysły tego rodzaju można snuć, gdy nie zna się tego kontynentu. Wszyscy Słowianie i Latyni mają mnóstwo wspólnych cech, a coctail Don Kichot—Sancho-Pansa występuje nie tylko w poszczególnych narodach (ileż go u Francuzów) lecz i w każdym człowieku na trochę wyższym poziomie od przygniatającej większości czystych Sancho-Pansów. Dlatego dzieło Cervantesa jest wieczne i pozostanie nim nawet gdy wieczność się skończy, jakby powiedział Mr. Prudhomme.

    „Nostromo” jest książką piekielnie ambitną, prawdopodobnie najambitniejszą ze wszystkich powieści Conrada i chodzi w niej o Amerykę Południową i Środkową, o Costaguanę, która jest genialną pars pro toto. Czytając „Nostroma” nie myślałem o żadnych analogiach, bo doskonałość tej analizy spektralnej Ameryki Łacińskiej i wprost zawrotna trafność najdrobniejszych uwag, obserwacji i opisów, odnoszących się do badanego przedmiotu, nie pozwoliły mi myśleć o czym innym. Nie ma w „Nostromie” ani jednego błędu w realiach, a wyczucie środowiska i wżycie się w ten bardzo specyficzny świat graniczą wprost z cudem i jakąś nadprzyrodzoną intuicją; szczególniej gdy weźmie się pod uwagę, że Conrad zetknął się z nim tylko przelotnie i poznał go jedynie z lotu ptaka. Ale niewątpliwie z lotu ptaka drapieżnego.

    Tymon Terlecki zaczyna swój doskonały esej w zbiorze „Conrad żywy” słowami: „Nikomu przy zdrowych zmysłach nie przyjdzie do głowy „rewindykowanie” Conrada... Jest pisarzem angielskim, należy do kultury anglo-saskiej. Tego faktu nie zmieni żadna rewindykacja. I nie trzeba go zmieniać”. O to chodzi — nie trzeba. Wydaje mi się jednak, że nie rewindykując go wprost, trochę zanadto staramy się rewindykować go okólnie, pośrednio. Narodowa interpretacja twórczości Conrada może być przyczynkiem, hipotezą roboczą w studiach nad ludźmi typu Conrada, ale nie zwalajmy na nią całej ciężkości i donośności jego książek. Mam wrażenie, że Conradowi udało się pomimo wszystko w dużym stopniu to, co Gombrowicz proponował raz naszym pszeniczno-skowronkowym pisarzom i co ośmielił się nazwać po prostu „uwolnieniem się od Polski”. Gdyby Conradowi się to nie udało, to po swojej podróży do Afryki napisałby „W pustyni i w puszczy” zamiast „Jądra ciemności”.

    Całkowite uwolnienie się od Polski jest dla Polaka niemożliwe, bo Rosjanie nam na to nie pozwalają i kto wie, czy na dnie naszej nieuleczalnej antyrosyjskości nie tkwi właśnie to. Conrad poszedł jednak w tym uwolnieniu się znacznie dalej, niż się to na ogół przyjmuje. Nie był oczywiście Anglikiem, bo człowiek urodzony w Polsce, żeby nie wiem co wyprawiał, żeby nawet sypiał z parasolem, może być co najwyżej przysłowiowym Anglikiem z Kołomyi i notre émigration funambulesque [franc. nasza dziwaczna emigracja] roi się od takich Anglików. Ale także nie był już całkiem Polakiem. Był typowym okazem Kosmopolaka i jako do takiego okazu należy do niego podchodzić. Jest to okaz jeszcze zupełnie niezbadany i nieprzestudiowany, pokryty do dzisiaj wstydliwym milczeniem lub wklejany na siłę w jakieś polskie ramki choćby z nich co chwila wyskakiwał. Nie był też jedyną wybitną osobistością wśród Kosmopolaków. Mieliśmy ich, chwała Najwyższemu, kilku bardzo wybitnych, ale niestety za mało. Oby młode pokolenie emigracyjne wydało ich jak najwięcej. Nie chcąc przyznać im prawa do ich specjalnego statusu, odmiennej lecz pokrewnej formacji duchowej i światopoglądu, unikając chłodnego i normalnego przeanalizowania bakcyla kosmopolskości, tkwiącego po trosze w każdym Polaku, (tak, tak) pomawiając ich za często i o byle co o „zdradę”, „odstępstwo”, „wyobcowanie” i inne paskudztwa, pasjami lubimy powoływać się na nich przed obcymi. Bo okazuje się, że bez nich nikt by się nigdy niczego nie dowiedział o naszej ukochanej Polsce.

    Leszek Szymański [redaktor Współczesności] w jednej z ostatnich „Kultur” napisał niedawno, że w końcu Conrad znaczy w świecie więcej, niż Mickiewicz. Jasne. I dla Polski w sumie też więcej zrobił, niż brat Adam. Czas już zabrać się na serio do studiów o Kosmopolakach, bo w przyszłości mogą być znowu kłopoty, kim i czym był np. ten Pietrkiewicz vel Peterkiewicz („Toż to zupełnie jak jakiś włamywacz” — napisał ktoś do mnie niedawno o nim) gdy włamie się do literatury angielskiej jako George Peter. Jest nadzieja, że gdy ciche powarkiwania zamienią się w głośne szczekanie, wpędzimy Pietrkiewicza w kompleks zdrady i zostanie wielkim pisarzem angielskim, czego mu z duszy życzę.

    Świetna biografia Conrada Bainesa powinna nas do tych studiów zachęcić dając pasjonujący wizerunek jednego z najwybitniejszych i najciekawszych Kosmopolaków.

        Andrzej BOBKOWSKI

    «


To jest nieprawdopodobne, co potrafi sobie wmówić człowiek na czyjś temat, jeśli tylko choć trochę się z nim zgadza. I jak mało trzeba, żeby zrobić z tego kogoś geniusza z niesamowitą intuicją, któremu wystarczyła krótka wizyta w Ameryce Południowej, dawno dawno temu, żeby ją przejrzeć durch und durch. Szczęśliwie wiemy już, kto kryje się za tym wizjonerstwem Conrada i możemy się pobłażliwie uśmiechnąć na te wywody Bobkowskiego o „Nostromo”.

Wracając jednak do pojedynku. Człowiek, który oddał tylko jeden strzał w życiu, i to w dodatku do siebie samego, kreowany jest na... patrona ludzi czynnie walczących. To jest groteska, więc mowa o patronacie... duchowym. I to jest kolportowane przez współczesnych humanistów, może nawet cynicznie. Na ich tle ten cały Bobkowski, najwyraźniej odnajdujący swoje myśli i postępki u Conrada, wychodzi na mędrca, trzeźwo oceniając tę jego mityczną wytrwałość na morzu. Nieśmiały, chorowity, depresyjny, kapryśny, nie przyzwyczajony do ciężkiej i konsekwentnej pracy, niezdolny do heroicznych czynów, ale marzący od dzieciństwa o odegraniu roli bohatera, niemal całe życie pożyczający pieniądze na przeżycie, utracjusz i rozbitek życiowy z wielkopańskimi pretensjami, dryfujący bez nadziei na sukces, za to wierny ideałom, jak utrzymują jego apologeci, wierny humanistycznym wartościom, i przegranym sprawom, takim jak ta z 44. Może warto zapytać, czy ktoś taki, kto zapędził się w ślepy zaułek ma jakiś wybór? Może to pisanie to był jedyny ratunek dla tego człowieka, terapia i upust tych swoich wyobrażeń, zapożyczonych z historii innych ludzi, przelanie w postacie literackie swoich własnych niedomagań, wahań, ponurego pesymizmu i przyglądanie się jak sobie one poradzą w zadanych im przez niego okolicznościach. Z tego, przy takiej naturze i dobrym uchu, pewnie, da się ukręcić nie jdeną fikcję. 
O tym czym jeszcze obudowany jest ten mit, może trzeba będzie wspomnieć, sięgając do samej Dąbrowskiej.




przypisy:
=====================================================================================

[144] List z 26 X 1876 (wszystkie daty listów T. Bobrowskiego podaję: w zasadzie wg nowego stylu).

[145] List z 27 IX 1876 starego stylu = 9 X 1876 nowego stylu.

[157] List z 14 IX 1877.

[158] List z 8 VIII 1877.

[159] List z 14 IX 1877.

[160] Van Marie, Young Ulysses...; Bobrowski wspomina o Grandzie-. w liście do S. Buszczyńskiego z 24 III 1879.

[161] T. Bobrowski, Dla wiadomości... i list do S. Buszczyńskiego z 24 III 1879; K. Korzeniowski, pokwitowanie odbioru pieniędzy z darowizny Katarzyny Nałęcz Korzeniowskiej, datowane 12/24 III 1878, Marsylia, „Echo Tygodnia” 1929, nr 31.

[162] W nocie Dla wiadomości... Bobrowski podaje, że informację o ranie siostrzeńca otrzymał w Kijowie w lutym – ale oczywiście starego stylu, skoro w liście do Buszczyńskiego z 24 III 1879 stwierdza, że wyjechał z Kijowa 24 lutego (czyli 8 marca nowego stylu), w jakiś czas po otrzymaniu pierwszej wiadomości i po wymianie depesz z Marsylią. Próbę samobójstwa Korzeniowskiego można więc w przybliżeniu datować na 1 – 2 marca.

[163] Patrz cytowany poniżej list do Buszczyńskiego. Fecht, jak ustalił H. van Marle, był starszy od Korzeniowskiego o pięć lat.

[164] Por. np. Diccionario de historia de España, Madrid 1968, t. I, S. 687. Także Baines, s. 52 – 53; van Marle, Young Ulysses...

[165] F. Ziejka, Marsylskie dni Conrada, s. 75 – 76.

[166] Henry Grand (Henry G.: w Zwierciadle morza) dostarczył ponoć modelu dla Millsa (LL, t. I, s. 40 – 41); Praks to zdaniem Jean Aubry’ego rzeźbiarz Frétigny (Vie de Conrad, Paris 1947, s. 60).

[167] Por. Zwierciadło morza, Dzieła, t. IX, s. 181; Złota strzała, Dzieła, t. XIX, s. 29. Swoją fotografię z dedykacją dla babki miał Conrad u siebie zapewne już od 1890 roku.

[179] Mimo że list Bobrowskiego do Buszczyńskiego ogłosiłem już w r. 1957 („Życie Literackie”, 6 X, nr 40), teorię pojedynku podtrzymują J. Allen (s. 135 – 144) i W. Chwalewik (Conrad in the Light of a New Record, „Kwartalnik Neofilologiczny” 1971, nr 1, s. 51 – 55).
    J. Allen powołuje się głównie na Złotą strzałę, na wzmiankę R. Curle’a (LTY, s. 44), który mógł się zresztą opierać na tejże powieści, oraz pośrednio (bez wymienienia nazwiska) na Anielę Zagórską, która w Kilku wspomnieniach o Conradzie (Wspomnienia i studia, s. 96) relacjonuje, że Conrad wyznał jej – w sposób, który wydaje mi się dosyć nieprzekonujący – że został w pojedynku przestrzelony, ale i przeciwnikowi „strzaskał łapę”. Van Marle (Young Ulysses...) słusznie zwraca uwagę, że Blunt nie mógłby ze „strzaskanym” ramieniem służyć jeszcze siedemnastu lat w kawalerii. E. Pugh, na którego powołuje się Chwalewik, twierdzi, że Conrad opisał mu pojedynek – na szable, i nawet obnażył pierś; nic jednak nie pisze o bliźnie. (Joseph. Conrad as I knew him, „T. P.’s and Cassels Weekly”, 23 VIII 1924.)
    Wreszcie John Conrad w swoich wspomnieniach Ojciec jest tutaj (maszynopis udostępniony autorowi) relacjonuje, że zauważył kiedyś u ojca blizny: „tuż poniżej lewego ramienia, na mięśniu piersiowym, białe szramy wyglądały jak ślady szabli lub pałasza. Dwie, około cala długie, schodziły się ze sobą, a drugie dwie, tej samej długości, tworzyły krzyż nieco niżej, na lewo od pierwszej pary – wyglądały na czyste, proste cięcia, ale nie mogłem dostrzec, czy były ślady szwów”. Conrad dał synowi do zrozumienia, że są to ślady po pojedynku na białą broń. Opis blizn nie sugeruje jednak ran ciętych (trudno sobie wyobrazić, że przeciwnik Korzeniowskiego siekał go raz po raz w to samo miejsce; ostrze musiało też przecinać ubranie). Można by sądzić, że Conradowi zadano szpadą ranę kłutą – ale w takim wypadku blizny znajdowałyby się na jednym poziomie i dalej od siebie. Opis blizn przypomina najbardziej cięcia chirurgiczne i jest oczywiście niezgodny z wyglądem rany postrzałowej. (Analizując opis, korzystałem z uwag chirurga, prof. Witolda Rudowskiego.)

[180] F. Ziejka sugeruje, że na opis pojedynku w Złotej strzale wpłynął rzeczywisty pojedynek (ale na szable), stoczony 3 XII 1877 w Montrebon między Clovisem Huguesem a Josephem Daime (Marsylskie dni Conrada, s. 74 – 75). Hugues, komunard, lewicowy poeta i dziennikarz, później radykalny poseł socjalistyczny, wziął ślub, tylko cywilny, z Jeanne Royannez, znaną później rzeźbiarką. Daime, redaktor bonapartystowskiego „L’Aigle”, napisał, że jest ona kochanką Huguesa. Pojedynek zakończył się śmiercią Daime’a; Hugues, który początkowo uciekł za granicę, został w lutym 1878 r. uniewinniony przez sąd w Marsylii. Jean-Aubry twierdzi (LL, I, 35), że Conrad znał Huguesa osobiście; czyżby to do niego odnosiły się złośliwości skierowane w Złotej strzale (np. s. 85) przeciwko „czerwonemu” dziennikarzowi?

[181] W Dla wiadomości... Bobrowski wylicza pooddawane długi: bankierowi de Toussaint (dla Fechta) 1706 fr., pani Bonnard 1000 fr., gospodyni pani Fagot 233 fr., doktorowi 100 fr., razem 3009 fr., czyli rubli 1228. Podniósł siostrzeńcowi pensję do 2400 fr. rocznie i od razu zostawił 1200 na okres 15 IV – 15 X 1878.

[182] Geneza listu (24 III 1879) jest następująca: do Buszczyńskiego zwrócił się listem, pisanym 10 III 1879, Adam Pulman, dawny korepetytor Konrada, zaalarmowany krążącymi plotkami. Buszczyński, sam nic o Korzeniowskim nie wiedząc, napisał do Bobrowskiego.

[183] A. Pulman do Korzeniowskiego, 14 III [1874], Yale.

[184] Por. A. Kępiński, Melancholia, s. 244 – 245.


 



tagi: kultura  anglia  honor  ziemkiewicz  conrad  fikcja  ak  ludzie morza  najder  andrzej bobkowski  pojedynek  samobójstwo  mit  agnieszka adamowicz–pośpiech  mit conrada  wierność  buszczyński  bobrowski 

umami
7 stycznia 2021 14:52
10     1793    2 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

umami @ikony58 7 stycznia 2021 19:07
7 stycznia 2021 19:29

Ja pierniczę, to naprawdę ten Tygrys?

Znam parę wierszy Miłosza, jeszcze z podstawówki, żadnej książki, ale jako człowieka nie trawię za kolaborację z komuną po tych strzałach w tył głowy. 
Autorytet. Noblista.

zaloguj się by móc komentować

umami @ikony58 7 stycznia 2021 19:05
7 stycznia 2021 19:39

Conrada i jego polskości nie zamierzam studiować. Niech poszukiwacze tropią, używają wykrywaczy, badają pod mikroskopem. Może tylko nie za moje pieniądze.
Interesuje mnie jedynie to, co zrobiła z Conradem ta, tfu, inteligencja. Po co stworzyła jego mit i dlaczego nim się wysługuje, zasłania i jego dylematami usprawiedliwia swoje sprawki.
Tu jestem skłonny nawet bronić Conrada. 
Za link dziękuję ale raczej nie przeczytam.

zaloguj się by móc komentować

Paris @umami 7 stycznia 2021 19:39
7 stycznia 2021 21:12

Wczesniej...

...  na  tego  calego,  detego  Konrada  nie  trafilam,  to  i  teraz  nie  mam  zamiaru  tej  karykatury  rozgryzac...  naprawde  wystarczy  mi  "przekaz"  Najdera...  dalej,  Panie  Umami  to  "tego  legendowania"  nie  przeczytam  !!!  

Wlasnie,...

...  co  ta  szmaciarska  "inteligencja"  z  tego  indywiduum  zrobila...  normalnie  ciezko  uwierzyc...  to  identycznie  to  samo  co  zrobili   "polscy  akademicy  i  historycy"  -  wystrugali  jakies  chore,  zaklamane  legendy,  np.  wszystkie  te  BAJDY  o  Pilsudskim  i  przez  tyle  lat  PILNOWALI  aby  nic  nie  odpadlo  z  tego  zaklamanego  przez  nich  mitu,...  a  to  sie  przeciez  tak  nie  da...

...  no,  normalnie  ta  "akademia"  i  ten  caly  RAZ  tylko  sie  ZAORALI...  jak  to  czysta  pycha  idzie  przed  upadkiem.

Cos  nieprawdopodobnego  jak  oni  wszyscy  KLAMIA  !!!

zaloguj się by móc komentować

umami @Paris 7 stycznia 2021 21:12
8 stycznia 2021 00:24

Diabeł siedzi w szczegółach. Listy Bobrowskiego do młodego Conrada są naprawdę dobre, a ta recenzja Bobkowskiego zawiera w sobie fantastyczny detal a conradyści nabrali wody w usta i badają, badają, kariery porobili, ustawili się, dalej badają, katedry potworzyli, instytuty, i dalej badają, wiek cały niedługo minie, a oni dalej będą badać i na tej kurze, znoszącej złote jaja, nadal się pożywiać. Jak z tego kawału o żydowskim adwokacie, który przeciągajac jedną sprawę, wykształcili dzieci a może i wnuki. Trzeba jednak ten mit zdemontować, bo szkodliwy i zbudowany na kłamstwie.

zaloguj się by móc komentować

Paris @umami 8 stycznia 2021 00:24
8 stycznia 2021 18:45

Dokladnie  tak...

...  to  ich  "modus  operandi"...  badac,  badac,  i  pier**lic  glupoty  az  do  usr**ej  smierci  !!!

OK,  za  Pana  poleceniem  -  wyjatkowo  poswiece  sie  -  i  do  niedzieli  przeczytam.

zaloguj się by móc komentować

umami @umami
8 stycznia 2021 20:28

Skoro tak, i będzie się Pani poświęcać, to proszę potem doczytać ten mój komentarz, bo nie chciałbym, żeby czuła się Pani zawiedziona:

Pisałem o tym, że diabeł tkwi w szczególe. Otóż Bobkowski w recenzji zwraca uwagę na reakcję swojego ojca, pisze:
Przestrzelenie durch und durch lewej piersi jest możliwe, ale w cowboyskim pojedynku na rewolwery, polegającym na tzw. quick draw. Conrad nie mógł się w ten sposób pojedynkować, tym bardziej, że rytuał tych pojedynków został dopiero wprowadzony w amerykańskich „westernach”. Nie może być zatem żadnej wątpliwości, że Conrad postrzelił się sam i wszelkie wersje pojedynku są bardzo malownicze, ale nie są prawdziwe. Pamiętam, że na ten szczegół rany w lewą pierś w pojedynku zwrócił mi jeszcze uwagę mój ojciec przy czytaniu „Złotej strzały” irytując się, że jego ukochany Conrad popełnił taką niedokładność.

Jaki z tego wniosek? Kilka.
— po pierwsze miłość do Conrada przeszła z ojca na syna, czyli może być dziedziczna :)
— po drugie książka Złota strzała, którą czytał ojciec A. Bobkowskiego, została wydana w 1919 r. w Nowym Jorku, a polskie wydanie ukazało się dopiero w 1948, więc musiał ją czytać po angielsku, a że zmarł w 1945, musiał ją czytać w międzywojniu, a ponieważ Henryk Bobkowski był polskim generałem, to zastanawiam się na ile ten język był wtedy rozpowszechniony w armii (sam Conrad uczył się go dopiero we Francji), no i kto popularyzował twórczość Conrada wśród żołnierzy?
— po trzecie zdanie żołnierza, rannego w boju, jest bardzo cenne w kwestii postrzałów (Najder w jednym przypisie pisze, że konsultował się z lekarzem w sprawie rany Conrada), więc można go uważać za człowieka znającego się na rzeczy i wiedzącego, co mówi.

Conradyści spierali się długo, o to czy Conrad się pojedynkował, czy sam do siebie strzelał. W końcu, jak to przytoczyłem wyżej, ciężko było zaprzeczyć, że była to próba samobójcza i mistyfikacja Conrada, żeby Bobrowski finansowo go poratował. Ale cała ich uwaga poszła w kierunku ustalenia tego jak było, ucieka im natomiast sens wypowiedzi generała Bobkowskiego.

Opis, na który zwrócił uwagę, irytując się, że jego ukochany Conrad popełnił taką niedokładność, w zakończeniu książki Złota strzała, brzmi (tłumaczenie Anieli Zagórskiej):

Przebieg pojedynku był następujący: Monsieur George wystrzelił na komendę i dzięki szczęściu i zręczności trafił rotmistrza w prawe ramię. Ręka trzymająca pistolet opadła bezwładnie. Ale ranny nie wypuścił broni. Bez chwili wahania z zimną krwią ujął pistolet lewą ręką i — celnie mierżąc — przestrzelił przeciwnikowi lewe płuco.

Smaczku dodaje to, że Conrad pisząc Kilka słów od Autora, datowanych 1920, zapewnia, że:

Złota strzała jest moją pierwszą książką, która się ukazała po wojnie. Rozpocząłem ją pisać jesienią roku 1917, a ukończyłem latem 1918. Wspomnienie o niej kojarzy mi się z najciemniejszymi godzinami wojny.

(...)

O «Tremolino» i opowieść o Złotej strzale mają jeden rys wspólny: są nim przeżycia związane z wtajemniczaniem się w żywioły namiętności — poprzez ogniową próbę i udrękę, którym stawienie czoła wymagało siły decyzji i wytrwania. Nic innego i tylko  t o  j e d n o  stanowi przedmiot paru końcowych stronic Zwierciadła morza oraz całego tomu Złotej strzały.
Te kartki i ta książka składają się na całość mych wspomnień.

I mogę zapewnić czytelników, że — pomimo wielu usterek — wszystko, co zawierają, podane jest wiernie. Składam to oświadczenie i podkreślam je, ponieważ wśród licznych przychylnych mi opinii tu i ówdzie podchwyciłem nutę nieufności. Posądzają mnie o zatajenie faktów, o rozmyślną niejasność przedstawionych sytuacji; zarzucają niezrozumiałość motywów. Ale fakty, których nie podaję, i mnie są nie znane, a tego, co jest niejasne, ja sam nie mogłem zrozumieć. Jeżeli zaś innych braków nie dostrzegłem, to dlatego, że mój dar widzenia jest bardzo niedoskonały. I na to już nie ma rady. Nie mogłem uzupełnić braków tej książki czerpiąc z zasobów własnej pomysłowości — nie byłem nigdy bardzo pomysłowy. W tym zaś wypadku posługiwanie się wyobraźnią uważałbym za coś wyjątkowo nieuczciwego.

A zatem: bynajmniej nie nieśmiałość — jedynie powód natury moralnej sprawił, że postanowiłem trzymać się ściśle w granicach niczym nie ozdobionej prawdy. Pokusiłem się o zdobycie sympatii! czytelników bez pozowania na wszechwiedzę, bez poniżania się do wybiegów i bez sięgania po taniość przejaskrawionych uniesień.”

Nie nabieram się, oczywiście, na te zapewnienia, kabotynizmy czy kokieterię, jak zwał, tak zwał, ale niektórzy conradyści, na tej podstawie, dochodzili do wniosku, że Conrad musiał się pojedynkować, bo przecież zapewnia, że to sama prawda.

Ale... i to najważniejsze, w tym całym moim długim wywodzie, zdradzają go te technikalia, o których pisze Bobkowski. On nie ma bladego pojęcia o pojedynkach. Kochający Conrada Henryk Bobkowski eufemizuje, pisząc niedokładność. Tylko ktoś, kto nie brał udziału w pojedynku, może napisać, że jeden ze strzelających przestrzelił drugiemu lewe płuco. Skoro nie strzelał, jak w westernie, do żywej tarczy, to mógł jedynie przestrzelić prawe. Jeśli więc razi to generała, możemy przyjąć, że Conrad nigdy się nie pojedynkował, a jeśli już strzelał, to tylko do siebie. Możemy też przyjąć, że nie jest osobą kompetentną do wypowiadania się na temat kodeksu honorowego a przypisywanie mu jakiegoś kontynuowania etosu rycerskiego, ha, ha, można między bajki włożyć. To najlepszy dowód na tę całą fikcję literacką.

Wygląda na to, że ten cały mit Conrada został uszyty do czegoś innego.
 

 

zaloguj się by móc komentować

umami @Paris 8 stycznia 2021 18:45
8 stycznia 2021 20:29

ten mój komentarz jest do Pani

zaloguj się by móc komentować

Paris @umami 8 stycznia 2021 20:29
9 stycznia 2021 23:33

Przeczytalam  wszystko...

...  lacznie  z  komentarzem.  Mam  bardzo  podobne  wrazenia,  ze  ten  "pojedynek"  czy  tez  "nieudane  samobojstwo"  to  lipa,  ewentualnie  pretekst  zeby  wuja  wziazc  "na  litosc"  i  wyrwac  troche  kasy,  w  rzeczywistosci  niemalej  kasy...  ale  czynienie  z  tego  pustego  gnoja,  jakim  wtedy  byl  ten  caly  Korzeniowski  "patrona"  AK  czy  -  o  zgrozo  -  przypisywanie  mu  rycerskosci  -  to  juz  ociera  sie  o  Tworki  !!!

W  kazdym  badz  razie  -  wyjatkowo,  po  raz  pierwszy  -  zmeczyla  mnie  lektura   Panskiego  wpisu...  sklanialabym  sie  ku  kontestacji  @Ojca  Dyrektora,  ze  te  "biografie"  i  "badanie"  go  jako  "poczytnego  pisarza"  to  heroina  dla  umyslu.

Niemniej  jednak  dziekuje  za  mgliste  pojecie  o  tym  calym  Conrad'zie,  bo  do  dzis  nie  wiedzialam  kto  on-zacz...  i  kto  "wyrabial"  mu  ledende.  

zaloguj się by móc komentować

umami @Paris 9 stycznia 2021 23:33
10 stycznia 2021 15:02

Bardzo mi przykro z powodu zmęczenia ale proszę pamiętać, że Conrad to nie jest clou. Niech on sobie będzie wybitnym pisarzem, niech go sobie jedni czytają a drudzy nie, chodzi raczej o to, żeby było jasne o kogo oparty jest ten mit i komu służy. 
Mam w planie jeszcze wywlec kilka kwestii związanych z tym tematem, wszystkie długie, ale zapewniam, że nie z powodu uzależnienia. Zauważam u siebie nawet jakąś odporność na ten wciskany kit, bom niewzruszony losem wybrańca, a to co czytam, naprawdę potrafi mnie rozbawić, im bardziej odkrywam, w opisach conradystów, zawartość tego cukru w cukrze :) Metody się przecież nie zmieniają, więc nie mam poczucia straty czasu.

zaloguj się by móc komentować

Paris @umami 10 stycznia 2021 15:02
10 stycznia 2021 16:55

Super,  Panie  Umami,...

...  bardzo  to  do  mnie  trafia  i  przekonuje,  i  pomimo  wczorajszego  "umyslowego  ubicia"  -  dzis  wszystko  jest  ok  -  to  jednak  bede  czytac  Panskie  wpisy  nt.  tego  calego  Conrada...  bo  sa  miejscami  naprawde  zabawne...  wychodza  takze  rozne  bardzo  ciekawe  historie,  powiazania,  uzaleznienia,  opisywane  m.in.  w  "slynnej"  paryskiej  kulturze... 

...  no  i  co  rownie  wazne  rosnie  takze  moja  odpornosc  na  wciskany  conrad'owski  kit,  ale  takze  ogolny  kit  i  scieme  w  roznych  innych  sprawach  i  zdarzeniach.

Dzb.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować