-

umami

Aleksander Moldenhawer - Z podróży po Wandei. Sables d'Olonne

Tekst pochodzi z Kroniki Rodzinnej z 1879 roku. Zamieszczony był w 3 odcinkach, w numerach 7, 8, 9:
1 — str. 203
https://www.wbc.poznan.pl/dlibra/publication/72925/edition/88183/content
2 — str. 239
https://www.wbc.poznan.pl/dlibra/publication/72926/edition/88184/content
3 — str. 269
https://www.wbc.poznan.pl/dlibra/publication/72928/edition/88186/content

Nie był osobno, prawdopodobnie, nigdzie publikowany, więc go wyłowiłem, bo wydał mi się ciekawy. Za jakiś czas zamieszczę drugą część, poświęconą Mettray, bo Moldenhawer interesował się, powstałym tam, eksperymentalnym, zakładem penitencjarnym. O szczegółach nie będę na razie pisał, bo pełny obraz powstanie, po zamieszczeniu pozostałych, a planowanych przeze mnie, tekstów na ten temat.
Zachowałem oryginalną pisownię, jedynie poprawiając, rzucające się w oczy, błędy zecerskie.
 

    Z PODROŻY PO WANDEI. SABLES d'OLONNE
    przez
    A. Moldenhawera.
    https://pl.wikipedia.org/wiki/Aleksander_Moldenhawer

    Po obejrzeniu słynnej kolonii w Mettray, której osobne wypadało poświęcić wspomnienie, powróciłem do pobliskiego Tours, aby ztąd dalej tegoż samego dnia jeszcze wyruszyć do kąpieli w Sables d'Olonne. Śpiesząc ku brzegom Atlantyku, miałem nieco ku północy kąpiele Pouligneu, Croisic, Saint-Nazaire, Persic, na południe zaś La Rochelle, Marennes, Royan, Arcachon, a wreszcie rozgłośne lubo odległe Biarritz. Wybrałem jednak Sables d'Olonne już to jako najbliższe od Tours, polecone mi w Mettray, już też jako miejscowość leżącą (między Nantes i Rochelle, Loarą i Garonną) w Wandei, której przeszłość budziła we mnie zawsze najwyższe zajęcie i sympatye. Po krótkiej podróży, wśród której mnóztwo widoków niby w świetnej panoramie, przesunęło się przed memi oczyma, około godziny 11 w nocy stanąłem w Sables d'Olonne. Blizkość oceanu zwiastował mi jedynie wiatr orzeźwiający, łagodny i ciepły, lubo nieustanny. Ciemność pochmurnej, bezksiężycowej nocy, nie pozwalała mi nic zgoła widzieć, na czarnem jej tle błyszczał tylko z daleka ognisty, złoty sznur wyciągniętych rzędem latarni, migotały gdzie niegdzie światełka z portu lub okien nadbrzeżnych domów, przed któremi jaśniała srebrnym blaskiem latarnia morska. Przejechawszy ciasne uliczki, których szare i ponure ściany, dziwnie odbijały przy żółtawem, niepewnem i migocącem świetle latarni, znalazłem się w poleconym mi hotelu „Białego konia” (Hôtel de Cheval Blanc). Na pierwszą noc dostałem pokoik maleńki, istną zakonną celkę; otworzyłem też okno, nieco dla powietrza, a nieco żeby co najśpieszniej spojrzeć co się dzieje i co widać do koła. Na nieszczęście przedemną zarysowały się tylko niepewne kontury murów poblizkich, i znowu powiał na mnie świeży wiatr morski, a śród spokoju i ciszy doszedł moich uszu jakiś poważny tajemniczy szum: był to odległy łoskot przelewających się fal. Zmuszony będąc do dnia następnego odłożyć ciekawość moją poznania miejscowości, począłem jej przeszłość rozważać.

    W odległych zamierzchłych czasach, w epoce, gdy zwycięzkie legiony Rzymian; podbiwszy Gallię, dotarły do brzegów Atlantyku, morze przeciskając się między skałami Tanchet i Chaume sięgało daleko dalej w głąb lądu, wody jego niewątpliwie pokrywały obecne trzęsawiska, (po ich opadnięciu i ustąpieniu właśnie powstałe), i teraźniejsze Olonne; licznych owych piaszczystych wzgórzy (niezawodnie późniejszego pochodzenia), na których z czasem rzucono pierwsze fundamenta dzisiejszego miasta, wówczas jeszcze nie było. Skaliste jednak i długie wyniosłości Chaume tworzące przylądek, musiały bardzo wcześnie zwrócić na siebie uwagę zaborczego, ale jednocześnie i kolonizacyjnego narodu starej Romy, i wtedy to zapewne powstała tutaj kolonia, prawdopodobniej zbrojna, wojskowa rzymska placówka, łatwo ztąd czuwać i panować mogąca nad całem okolicznem wybrzeżem. Przypuszczenie to stwierdzać się zdają wykopaliska, jakie w 1759 roku przypadkowo odkrył jeden z wieśniaków w Chaume (tak zowie się pierwotna część Sables d'Olonne), który wyorał z piasków ołtarzyk rzymski w formie wazy i znaczną ilość monety z napisami z czasów cesarza Adryana. To pozwala nawet domniemywać się, iż miejsce, na którem wznosi się obecnie Sables d'Olonne, było właśnie tem samem, które cesarz ten obrał dla uzbrojenia floty, jaką wysłał przeciwko Anglii (w 124 r. po Chr.). Dalej istnienie od niepamiętnych czasów w Olonne salin, których założenie przypisują w ogóle Rzymianom, również przemawia za pobytem ich, w tych stronach.

    W 817 r. Normandowie w zuchwałych i niszczących swoich wycieczkach w głąb Europy, wylądowali tutaj, a zostawiwszy łodzie na mieliznach i bezpiecznych, a pustych wyłaniających się już wówczas z morskiej toni piasczystych wzgórzach (dunach), dotarli do istniejącego już wówczas wąwozu Olonne, co znowu przekonywa, że w owym jeszcze czasie teraźniejsze miasto Sables d'Olonne nie istniało. Podanie też niesie, iż powstanie swoje zawdzięcza ono rybakom baskijskim (Baskom), którzy około X w. osiedlili się na wystających już z morza pagórkach (dunach) dla połowu sardynek. Pierwotnie w czasie tego połowu przybywali oni tutaj, stawiali wątłe szałasy, które opuszczali po skończonym połowie, po przejściu gromadnem smacznej i nieprzebranej tej w liczbie i tak mnożnej ryby. Że jednak zapuszczali się na nią aż do brzegów Poitou, że na tych szlakach, u tych wybrzeży, połów sardynek szczególniej bywa zawsze obfity, z czasem więc trwalsze założyli tam siedziby; część rybaków mianowicie osiedliła się, na zawsze pozostała na ziemi, której nikt im zaprzeczać ani odbierać nie myślał. Wspomnienia, ślad owej pierwotnej osady wykryto potem wypadkowo i niejednokrotnie. Tak gdy w 1859 r. niezwykła burza zniosła część dun w znacznej głębokości pod piaskami, znaleziono proste, maleńkie domy. W 1860 r. przy kopaniu fundamentów, wykryto znowu w piaskach również ruiny zasypanej ziemią, widocznie nader starożytnej chaty, w której znaleziono siedzenie z kości wielorybiej ministernie rzeźbione, sięgające widocznie owej epoki przebywania tutaj Basków. Przy rozbieraniu wreszcie starych budowli znajdowano niejednokrotnie hiszpańskie pieniądze tychże sięgające czasów. Że jednak w chwili powstania na bezpłodnych dunach osady cudzoziemskich rybaków, niedaleko od niej leżące miasto Olonne było już najsilniejszym i najznakomitszym punktem, gdyż już w XI w., jak wspominają ówczesne kroniki, posiadało bogate kościoły i słynęło na okół swojemi bogactwy i świetnością, nie dziw zatem, że rozciągając władzę swoją po ocean, zawładnęło i małą mieściną, dopiero co powstałą na piaskach. Od piasków tych właśnie, na których wzrosła, i od grodu, od którego zależała, otrzymała ona i nazwę swoją Sables d'Olonne, „Arenae Olonenses, Oppidum Sabalonense”.

    Ludność Sables tymczasem poczęła szybko rosnąć i zwiększać się, obfitość ryb przy tych brzegach, wygodny i bezpieczny port, jaki z czasem tu powstał, gdy sztuka w pomoc przyszła naturze, ściągały mnogich rybaków, i okolicznych mieszkańców, tak, że wkrótce nowa osada otrzymała miano miasta uroczyście (nadały jej te prawa przywileje z 1399 i 1401 r.). Należąc zaś i stanowiąc część dominium rodziny Molé, w epoce feudalności przechodziło ono kolejno w posiadanie wice-hrabiów Thouars, potem La Trémouille (nazwiska te spotykamy na kartach krwawych dziejów Wandei), a wreszcie w skutek małżeństwa dostało się rodzinie Montmorency-Luxembourg, której potomkowie posiadali je jeszcze podczas wielkiej rewolucyi.

    Nie podobna mi choćby najkrócej opisywać kolei miasta w ciągu prawie sześciu stuleci; dosyć będzie, gdy nadmienię tylko, że zakwitło ono pod rządami srogiego i krwiożerczego Ludwika XI, słusznie zresztą „wskrzesicielem monarchii” nazwanego, i doszło do tego stopnia, iż ludność Sables wzrosła do 12.000, a potem i 15.000 dusz, że port jego stał się jednym z najsilniejszych i najważniejszych nad Atlantykiem; że dawał on schronienie okrętom po 150 beczek objętości mającym; że mieszkańcy miasta corocznie wyprawiali na morze po sto przeszło statków, gdy tymczasem Nantes wystawić ich mogło tylko 89, a Rochelle 32; że stało się punktem wyjścia śmiałych wypraw do Nowego świata, odznaczyło handlem, przemysłem, i zasłynęło wkrótce niepospolitemi bogactwy i dostatki. To też nie dziw, że skutkiem tego rozkwitu swego, jak również szczęśliwego położenia, w wojnach religijnych XVI stulecia, było ono przedmiotem zapasów i zabiegów stron wojujących. Protestancka i katolicka partya kusiły się i starały mieć je w swoich rękach. Następstwem tego była zupełna ruina i upadek miasta 1). Bez względu też, że jak feniks kilkakrotnie podnosiło się ono i odradzało cudownie z własnych popiołów, za panowania Ludwika XIII znajdujemy je w opłakanym stanie. Wojny tego monarchy zdziesiątkowały ludność miasta, i położyły prawie ostateczną tamę niegdyś tak dochodnemu i korzystnemu handlowi dorszami. A chociaż dzięki staraniom Richelieu'go port w Sables d'Olonne raz jeszcze odżył dawną swoją świetnością i w wojnach Ludwika XIV z Hugonotami odzyskał chwilowo swoje poprzednie znaczenie, gdy jednak za rządów następcy Ludwika XV, rozstrojenie finansów i katastrofa spowodowana opłakanym systematem Szkota Lawa, pozbawiła Francyę ostatnich jej zapasów, ogólna nędza całego kraju doprowadziła i Sables d'Olonne do tego, iż nie mogło opłacić podatków. Ludność Chaume i Sables d'Olonne zniżyła się do 5.500 dusz. Z braku tak rąk jak funduszów musiano zaniechać wszelkich prac koło utrzymania portu w Sables d'Olonne, burze dopełniły reszty znosząc nadbrzeżne duny i zasypując piaskami tak samą przystań jak kanały. Pokój Wersalski tymczasem (1783 r.) przyniósł 10 lat wypoczynku zmordowanemu wewnętrznemi zatargami i zewnętrznemi wojnami królestwu, którego ster dostał się nieszczęśliwemu Ludwikowi XVI. Marynarka olońska znowu zajęła się energicznie zarzuconym połowem dorszów, który jej kiedyś takich obfitych przysparzał zysków, i może dzięki swej żywotności i szczęśliwym warunkom, byłaby się nawet podniosła raz jeszcze ze swego upadku, gdyby nie fatalny cios, który w początkach zaraz zabił te chwalebne wysiłki handlu i przemysłu olońskiego. Już w 1789 r. wybuchła wielka rewolucya. W początkach Olończycy nie chcieli uznać aktów, jakie zrywały gwałtownie z przeszłością, tradycyą, uświęconemi przez wieki obyczajami i pojęciami, i dekret, którego mocą zgromadzenie wymagało od kleru przysięgi na konstytucyę, ogólnie został potępiony, ale uczucia te szlachetne zagłuszył i przytłumił krwawy terroryzm. Rada municypalna zmieniła się w Trybunał Rewolucyjny, który bez różnicy zabijał bogatych i biednych, wielkich i małych. Komissya rewolucyjna, która go w 1793 r. zastąpiła, prowadziła dalej krwawe dzieło z tym samym szałem i gwałtownością.. Na jednej z dun pomiędzy Remblai i tamą wzniesiono gilotynę, i 6 Kwietnia 1793 r. spadły tutaj głowy p. de la Rochefoucauld, margrabiny de Chaffaud i wielu innych szlachetnych ofiar, „jako podejrzanych, a których jedyną winą była wierność i przywiązanie do starego rzeczy porządku, do upadłej monarchii. Że jednak szaleńcom topór gilotyny, ręka kata wydały się działającemi zbyt powolnie, że miano z niemi za wiele zachodu, że ci niefortunni nowych idei przedstawiciele chcieli zaimponować, rzucić grozę i postrach bardziej tłumnem wysyłaniem na tamten świat ludzi przeciwnych im poglądów, przeszli zatem do pośpieszniejszej egzekucyi, bardziej hałaśliwej, bardziej terroryzującej. Zaczęto mianowicie po kilkunastu ludzi naraz rozstrzeliwać. Szanowany powszechnie Gareau de la Boissière, schorowany starzec, liczący prawie lat 80, którego i bez tego dni były policzone, i który niewątpliwie nie mógł być groźnym przeciwnikiem, ani stawić oporu nowemu prądowi, został przyniesiony w krześle i rozstrzelany pod Kalwaryą (stacyą męki Chrystusowej na wzgórzu, dziś należącem do obrębu miasta).



    1) Tak w 1570 r. F. de Lanoue, nazwany „Żelazne Ramię”, dowódca kalwinistów zdobywszy w wielki tydzień, Sables złupił i zniszczył kościoły, wyrznął 400 katolików, zabrał wiele niewolnika, 30 armat, 40 okrętów i tyle złota i srebra, że jak się ówczesna wyraża kronika, zaledwie mógł je unieść. Potem dwukrotnie jeszcze w 1577 i 1622 roku, Sables było zburzone i zrabowane przez Hugonotów.



    Wandea gorąco przywiązana do religii i dawnych tradycyj, przez chwilę była jakby odurzona potokiem krwi, jej dymem, grozą tych strasznych faktów spełnianych pod pozorem i w imię krzewienia wolności. Śmierć Ludwika XVI była hasłem rzezi księży, szlachty i wszystkich, którzy przez zapaleńców ochrzczeni zostali nazwą rojalistów. Oburzające egzekucye budziły i podniecały tylko nienawiść do rządu, który podobnemi środkami narzucał i utrwalić pragnął swoją władzę. W departamentach Wandei, obu Sevres, Maine i Loary, oraz Niższej Loary, gromadziły się materyały do groźnego oporu, dekret konwencyi nakazujący pobór 300.000 ludzi, był tylko hasłem powstania, iskrą, która zapaliła i spowodowała ostatecznie wybuch. Dnia 10 marca 1793 r. rozpoczęła się wojna domowa, ta pełna bohaterstwa, poświęcenia i grozy, krwawa epopeja znana w historyi pod nazwą powstanie Wandei.

    Miasto Sables d'Olonne odegrało w niej niemałą rolę. Po opisanym wyżej oporze Sablończycy ulegli powodzi, porwani zostali przez prąd pojęć republikańskich, którym zostali potem już wiernymi. Napróżno rojaliści przywódcy Wandejczyków, przezywanych „Białymi”, Jolly i la Sécherie, uznając ważność tutejszego portu, kusili się oń i przypuszczali zacięte szturmy. Pod wodzą konwencyonisty Gaudin'a, Sablończycy odparli zwycięzko nieprzyjaciela 2), i miasto nigdy nie było ani na chwilę w ręku monarchistów.




    2) W Sables, jako wspomnienie tych wypadków, w jednym z domów ulicy du Boulet Rouge, niedaleko od więzienia, widziałem w murze dwie kule.




    Za cesarstwa pod Napoleonem I port Sables d'Olonne był sceną świetnej zwycięzkiej morskiej potyczki, w której trzy fregaty francuzkie odniosły walne zwycięztwo nad pięciu liniowemi angielskiemi okrętami. Ówczesny komendant Sables, Guiné, którego nazwisko stało się groźnem dla Anglii, której dał się we znaki zuchwałemi swemi na jej brzegi wycieczkami, celnemi strzały z portu Ś. Mikołaja podtrzymywał wątłe siły francuzkie. Geniusz Napoleona uznał ważność i szczęśliwe położenie portu Sables d'Olonne, cesarz też zadekretował liczne prace i ulepszenia, które miały na celu postawienie portu na pierwszorzędnej stopie. Projekta te jednak w całej ich rozciągłości nie zostały dotąd urzeczywistnione, chociaż tak za Ludwika Filipa jak i Napoleona III, a nawet i obecnej Rzeczypospolitej nie zarzucono podniesionej myśli, i lubo wolno, ustawicznie jednak wprowadzane były pewne ulepszenia, a i podczas swego pobytu w Sables sam miałem sposobność widzieć ślady olbrzymich właśnie teraz podjętych prac w dawnym zaniedbanym porcie.

    Rozważywszy wypadki te przez część wieczoru, rano pośpieszyłem się przyjrzeć miejscowości, która była ich świadkiem. Nad brzegiem morza ciągnie się wzdłuż piaszczystego wybrzeża kamienny bulwarek, mający bronić miasta od wylewów morza i zasp piaszczystych. Prosta linia wyniosłych i ozdobnych domów, które wyciągnęły się długim szeregiem tworząc najwspanialszą ulicę Olonne, zwaną Quai de Remblai, łamiąc się lekko po obu końcach, wygląda z dala jak łuk łagodnie zatoczony. Ulica Remblai łączy się z tak zwanem wybrzeżem franszewilskiem (Quai de Froncqueville), zakończonem dunami i naturalnym murem skał wkraczających w morze. Formę zagięcia łuku z drugiej strony tworzy znowu tama ze skałami fortu Ś. Mikołaja, zachodzącemi również daleko w morskie fale. Remblai ma pozór europejski, wielkomiastowy, tu począwszy od Kasyna, budynku nieobszernego, lecz o wdzięcznych kształtach, idą koleją najwspanialsze hotele, sąd (palai de justice) i prywatne domy znacznych rozmiarów, bo trzy a nawet czteropiętrowe, po większej części żółto malowane, każdy przecięż w odmiennym guście, z innemi ozdobami, z właściwą sobie odrębną cechą, Nie ma tu nigdzie tej nużącej oko, nieznośnej nawet nieraz, jednostajności, jaką się zwykle spotyka na ulicach miast większych. Linię tych pięknych budynków przerywaną gdzie niegdzie jeszcze placami, jak plac broni i kawaleryi, kończą bezładnie rozrzucone maleńkie domki już na dunach leżące z prześliczną pośród nich gotycką o wysmukłych kształtach kapliczką, o której niżej powiem, i nieodzownemi w Wandei, do jej charakterystyki należącemi wiatrakami.

    Po za pierwszym owym szeregiem domów, za tym nieco zwodniczo przedstawiającym go frontem miasta, rozsiadło się ono na wzgórzach, to wznosząc się, to opadając, stosownie do nierówności gruntu, ze swemi krzywemi najdziwaczniej połamanemi, wązkiemi lub szerszemi uliczkami, z kościołem, którego dach wyniosły i kwadratowa, jakby niedokończona baniasta wieża, góruje po nad wszystkiemi murami. Zapuściwszy się w labirynt maleńkich przejść i zawrotów, dopiero powziąć można prawdziwe o Sables d'Olonne wyobrażenie. Niektóre uliczki są tak wązkie, iż je krokiem jednym przebyć można, inne zaledwie mają po parę łokci szerokości; tworzą je mury ogrodów i domów; na jednych spotyka się parterowe niziutkie domki, na innych najwięcej piętrowe lub dwupiętrowe, i tylko miejscami, widocznie nowego pochodzenia szeroko i dumnie rozsiadły się kilkopiętrowe już prawdziwie stołeczne gmachy, wyglądające jakby nadęte i spanoszone między podupadłą rzeszą, niebłyszczącą z pozoru, ale milszą dla oka, bo nakazującą poszanowanie świetnemi po za sobą wspomnieniami przeszłości.

    Miasto wszakże ściśnięte pomiędzy własnym portem i morzem (właściwie, jak to niżej wykażę, składa się z dwóch części: Chaume będącego jego zawiązkiem, początkiem, jądrem, i Sables później nieco powstałego) pomału zaczyna dziś już przełamywać zapory, jakie mu zdaje się jakoby sama postawiła natura. Na przekór tym naturalnym granicom, roztacza się coraz dalej, cofa od morza w głąb lądu; małe zacieśnione uliczki znikną też niewątpliwie z czasem, jak znikają coraz bardziej drobne ich domki, i coraz większe przestrzenie wejdą w zakres miejskiego terrytoryum, rozszerzą się ulice, place, zyszcze się na przestrzeni i powietrzu.

    Tymczasem, jak dotąd, ciasnota ta, jest wielce charakterystyczną; wszędzie znać jeszcze ślady poważnej przeszłości, gdzie niegdzie stare pozostałe z dawnych lat budynki, a przynajmniej ich resztki, z dziwacznemi czasem ozdobami lub godłami, świadczą o dawnej świetności miasta. Oryginalne ogródki przy każdym niemal domu, ożywiają rozpiętem na nich winem lub wyglądającą z po za wysokich parkanów skąpo porzuconą tutaj drzewek zielenią, szare ściany i nieforemne miejscami place. Jak z jednej strony pozwalają one swobodniej jakby odetchnąć odrobinką przestronniejszego miejsca, — tak z drugiej, przekonywają niewątpliwie, iż miasto powstało w czasach, gdy jeszcze policyjny przepis nie nakreślał formy budynków, nie wytykał linii ulic, nie krępował fantazyi i wolnej woli właścicielów ziemi i kapitałów, z których każdy budował się tak jak mu się podobało, lub jak mu było dogodniej. Na placach tych po większej części spotyka się studnie o przeróżnych formach, będące zarazem jakim pomnikiem lub pamiątką. Innych monumentów w istocie w Sables d'Olonne nie widziałem. W nowszych dzielnicach miasta pozakładano bulwary, ale piaszczysty grunt i przesycone solą wiatry oceanu, nie sprzyjają widać roślinności. Tak samo też jak w Ostendzie i Norderney, zauważyłem tu w pełni lata, zwiędłe, poczerniałe i powarzone liście niezbyt w ogóle wyrosłych drzew. Wspaniały tylko o ciemnej zieleni, ogród klasztoru Urszulinek, dzięki swemu niższemu położeniu po za miastem, i ochronie jakiej mu udzielają mury, stanowi miłą i pociągającą oazę śród piaszczystej pustyni. Z budowli godniejszych wzmianki wymienić należy przedewszystkiem: kościół parafialny pod wezwaniem Matki Bozkiej (Notre Dame des Sables). Kościół ten wzniesiony w roku 1647 za Richelieu'go, pozostał po dziś dzień niedokończonym. Jest to dość obszerny budynek w stylu odrodzenia, o pięknych niegdyś odrzwiach, dziś bardzo zniszczonych. Wnętrze jednak gmachu każe zapomnieć czego mu na zewnątrz nie dostaje. Obszernie tu i widno; kolorowe szyby, dzieła pierwszych w tej sztuce mistrzów z Tours, odznaczają się artystycznem wykonaniem. Ostre łuki sklepienia ukończonego zaledwie w 1875 r., wspierają się śmiało i wyniośle na wysmukłych słupach. Ściany zdobią obrazy pendzla artystów po większej części miejscowych; kilka z nich, jak Św. Franciszka i Matki Bolesnej, ma istotną wartość. W głównym ołtarzu, wznosi się posąg kamienny Matki Bozkiej, a cały kościół otacza 14 kaplic bogato zdobnych w rzeźby. Codzień odprawiają się od 5-ej do 8-ej rano msze cogodzinne, w Niedzielę summa jest o 10-ej, nieszpory o 2-ej po południu, a potem jeszcze wieczorem odbywa się nabożeństwo uczczenia Najświętszego Sakramentu. Sablończycy są nabożni; zawsze zastawałem w kościele liczne zebranie kobiet i mężczyzn modlących się gorąco. Miejscowi mieszkańcy mają w ławkach swoje stałe miejsca oznaczone nazwiskami; dla obcych są krzesła, za które, podług ogólnego we Francyi zwyczaju, płaci się po susie, lub po 10 centymów. Nie mniej godną wspomnienia jest niewielka, ale o ślicznym i czystym gotyckim rysunku, zwłaszcza wewnątrz, kapliczka zwana Notre Dame de Bonne esperance, dawniej znana pod nazwą Bourgennet, położona na końcu wybrzeża, w bliskości wiatraków. Gotyckie jej ostre wieżyczki strzelają po nad kupiące się koło niej maleńkie rybackie domki i z daleka widnieją na morzu. Kapliczka ta jest oddawna celem licznych pobożnych pielgrzymek, o czem świadczą mnogie wota zdobiące jej ściany. Różnobarwne szyby ostro sklepionych gotyckich jej okien, oświecają ją barwnem tęczowem światłem, jakiego snopy rzucają, pod nogi posągu Najświętszej Maryi Panny, nieco grubo i niekształnie rzeźbionego, ale mającgo całą historyę. Statuetka ta z drzewa, niewielkich zresztą rozmiarów, ma być darem porucznika okrętu; znaleziono ją w morzu. Prawdopodobnie stanowiła kiedyś przód okrętu, wyrzuciły ją fale i była zabrana przez mieszkańców Bourgennet, małej wioszczyzny pod Cayolą. Podanie niesie, iż osoba, która miała w posiadaniu statuetkę, chciała ją spalić z innemi niepotrzebnemi sprzętami, których zapragnęła się pozbyć. Ogień pochłonął wszystko, nie tknąwszy jej; świadek tego zabrał posążek przywiózł dla szpitala do Sables, lecz tu się nie wiele o niego troskano i pozostawiono w spichrzu. Dopiero z czasem stanął na ołtarzyku, który dotąd pokazują w podwórzu. Posąg ten stał się przedmiotem żywej i gorącej czci marynarzów; liczne łaski i cuda wymodlone tutaj, dały pochop do wystawienia osobnej kapliczki, do której go nareszcie i ostatecznie przeniesiono. Co czwartek o 8-ej godzinie rano odbywa się tutaj msza święta. Również godna widzenia kaplica w zakładzie Urszulinek, niegdyś klasztorze zakonnic, dzisiaj pensyi panien, leżącej śród pysznego i cienistego lasku, oraz kapliczka przy szpitalu i klasztorze zarządzanym przez zakonnice (filles de la Sagesse), w stylu greckim. Nakoniec jest jeszcze w Sables przytułek, dla starców należący do tak zwanych siostrzyczek biednych (petites soeurs des pauvres), oraz sióstr dozorczyń chorych (soeurs gardes-malades) 3).




    3) Przytułek dla starców założony został przez panią Dupont, która zapisała nań cały swój majątek; obecnie jednak utrzymuje on się tylko z jałmużny.


 

    Jest tu także dyecezyalne seminaryum, które było przedtem z kolei: klasztorem benedyktyńskim, szpitalem wojskowym, i kollegium gminnem. Spalone w końcu i odbudowane obecnie, wcale imponująco się przedstawia. Do budynków świeckich należy sąd (palais de justice) dawniejsze kassyno, ciężka budowa o formach przypominających egipcką architekturę, jedną stroną zwrócona do pięknego skweru, drugą do Remblai. Z powodu wakacyi nie było podczas mego pobytu posiedzeń ani cywilnych ani karnych; obejrzałem jednak sporą salę z galeryami, w której zasiada sąd przysięgłych; ratusz z biblioteką i statuetką w niej Daniela Tricaud'a, a także popiersiem kapitana Guiné, ozdabiającem czytelnię. Koszary komory celnej zbudowane w podkowę, są w pobliżu kassyna z obszerną i bogato przyozdobioną salą balową. Hotelów w Sables d'Olonne jest kilka. Do najpierwszych zaliczają się Nadbrzeżny (de la Plage) Białego konia (du Cheval Blanc), Pięknego brzegu (Beau Rivage), francuzki (de France). Oprócz nich mnóstwo znaleźć można prywatnych mieszkań. Rozumie się, iż ceny tak hotelów jak i pomieszkań położonych nad brzegiem i mających widok na morze, są daleko wyższe, niż w środku miasta. Dla tego też chyba widoku, z górnych mianowicie pięter, z których wzrok przeskoczywszy tamę i domy, swobodnie może bujać po nieskończonych oceanu falach, przełożyć wypada osiedlenie się na wybrzeżu nad zamieszkanie w środku miasta, bo co do powietrza, takowe w każdym jego punkcie jest jedno i to samo czyste i zdrowe. Najmniejsze uliczki w Sables d'Olonne są doskonale wybrukowane, schludnie utrzymane we wzorowym porządku. Prawda, że po wązkich żadne nigdy nie przejdzie koło, ale ma się to i z większemi, po których snuje się sporo ludzi, i ładowne nawet przechodzą wozy. Zawsze wszakże w ogóle ożywienie ulic wewnętrznych, w środku miasta położonych jest niewielkie; uderzało mię to nieraz, i gdym w południe przebiegał drobne i wąskie zaułki, cisza, spokój prawie martwy w dziwnem był przeciwieństwie z pełną życia naturą. Stosowną byłaby tu nazwa „Cmentarza żywych ludzi”, dana miastu przez jednego z pisarzy naszych. Błąkać się tu bowiem można wśród milczących domów z zapuszczonemi żaluzyami, z po za których żywa nie mignie istota, echo roznosi tylko odgłos własnych kroków. Jest coś nieprzyjemnego i groźnego w tej ciszy; zdawałoby się jakby wszystko wymarło, a to tylko goście wyszli do kąpieli, nad brzegi morza, a ludnność była przy pracy, w ogrodach lub w przystani, u portu. Psy i koty, których tu całe czeredy wygrzewają się na słońcu, wbrew przysłowiu żyjąc w zgodzie z sobą, wydawały mi się jedynemi istotami świadczącemi o bytności w mieście człowieka. Lecz jeśli w środku miasta w oddalonych jego częściach cisza i spokój, jeśli zupełny brak uderza nas ruchu, za to gwar, gorączkowe życie, tłum, ścisk spotyka się na tak zwanych wybrzeżach handlowem i rybnem (quai du commerce i quai de la poissonerie). Tu nieprzywykłe zwłaszcza oko i ucho gubią się w rozmaitości widoków, obrazów, śród szumu i najdziwaczniejszych odgłosów. Pióro, ołówek i pendzel nie zdolne uchwycić i oddać z całą dokładnością tej różnorodności massy, tej wszechstronnej działalności, tego mrówczego zajęcia, krzątających się kobiet, mężczyzn i dzieci, marynarzy, rybaków, rybaczek, przekupniów i t. p. Port — a jest to potężny czworograniasty bassen, do którego wchodzić mogą okręty mające od 350 do 400 beczek objętości — zalegają najrozmaitsze statki z lasem swych masztów. Powiewające na nich różnych barw flagi i różnojęzyczne na przodach napisy ich nazwy, wskazują ich rozmaitą narodowość.


    II.


    Statki o zręcznych kształtach, wysmukłe, lekkie i zwrotne, inne ciężko ładowane, zdradzają odmienne swoje przeznaczenie; śród żaglowych okrętów, jakich zauważyłem większość, spotyka się znowu naprzemian parowce francuzkie, niemieckie, angielskie, nawet amerykańskie o imponujących rozmiarach. Wybrzeże przy porcie całe zarzucone jest siecią szyn, po których ze świstem, skrzypem i szumem, wśród ciągłego dzwonienia i gwizdania, krążą to całe pociągi, to same lokomotywy; jedne zwożą ładunek dla statków, co na otwarte z nim wyjść mają morze w dalekie strony, częstokroć na drugą półkulę, do innego świata, — inne zabierają z dala przywiezione towary, które rozwiozą po wszystkich zakątkach nietylko Francyi, ale być może całej starej Europy. Do ładowania i wyładowywania ciężarów, gdy chodzi mianowicie o pośpiech, zbyt slabem jest ludzkie ramię; to też; co krok spotyka się tu dziwacznych kształtów ogromne, parowe, żelazne lewary i dźwignie, jakby jakieś potwory czarne, zadymione, jak bajeczne gryfy chwytają one olbrzymiej wielkości ładunek w żelazne kleszcze, jak piórko przerzucają go z miejsca na miejsce, same zwracają się jakby obdarzone rozumną wolą, i tylko jęczą, zgrzytają zębatemi kołami, potrącają i dzwonią łańcuchem, sapią i dyszą, zionąc parę, jakby z głębokiem piersi westchnieniem, słowem, wysługują jak niewolnik, zmęczony pracą, niechętny, ale posłuszny pomimo to swemu panu, którego wyższość uznaje, którego boi się i słucha. Jest coś nakazującego poszanowanie, ale i groźnego zarazem w tej pracy machin za człowieka. Tu ona nieustanna, niezmordowana! Między temi statkami, między temi krzyżującemi się pociągami, krążą tymczasem setki ludzi, gwar ich, dawane rozkazy, sygnały — łączą się z odgłosem kół, stukiem, poświstem pary, słychać najrozmaitsze języki, widać najróżnorodniejsze typy. Ze zmieniających się ustawicznie wagonów towarowych, wyrzucają puste kosze, z wywoływaniem nazwisk, to też widać tu gruppy kobiet, tam inne kółko ich podaje sardynki, ryby do pakowania, gdzieindziej jeszcze odbywają się targi z pierwszej zaraz ręki. Mieszają się najrozmaitsze mowy, dyalekta; licytują jedni, wykrzykują drudzy, — słowem, chaos taki, że nieprzyzwyczajonemu nic zgoła zrozumieć niepodobna. Jak tu obchodzi się bez wypadków, bez przejechania i miażdżenia ludzi, — do prawdy, pojąć nie umiem, zwłaszcza że obok kolei żelaznej, w tłumie tym zwartym, zbitym jakby w jedną massę, krążą jeszcze wozy dwukołowe z ciężarami, kamieniem lub drzewem, ciągnione przez olbrzymie percherony, długim wprzągnięte, szeregiem (nieraz w rzędzie po sześć).

    Dostać się pod nogi takiego olbrzyma, lub pod kółko podobnego wozu, znaczy to samo co paść pod stopy słonia, lub pod wozy bojowe starożytnych czasów. Z przeciwległej tymczasem strony portu, gdzie mniej się krząta i uwija ludzi, nieco odmienny, ale również urozmaicony, ma się jeszcze obraz okrętowych warsztatów. Tu statki, których budowa dopiero zaczęta, wyglądają jak kościotrup olbrzymiego morskiego zwierzęcia, inne już prawie ukończone, dają dokładne pojęcie o całym swoim ogromie, — te malują, ostatecznie przyozdabiają i wykończają; tamte powlekają dopiero smołą; tu też żarzą się ogniska pod ogromnemi kotłami, jak potępieńcy czarni zasmoleni ludzie mieszają gęsty płyn. Czasami ze środka kotłów tych buchają krwawe płomienie, jeszcze dziwniejsze i oryginalniejsze rzucając światło na te fantastyczne obrazy; nieraz obejmują one długiemi swojemi językami boki okrętu, i dziwić się tylko potrzeba, jak go nie pożrą, nie strawią, nie spalą. Tu nowo powleczony gorącą massą statek, dymi sinemi dymami, jakby bajeczny rumak, co szalonym zmęczony biegiem, bucha parami potu, na piaszczystem wypoczywając wybrzeżu; tam jeszcze skołatany burzami, z potrzaskaną ścianą, leży niby wyrzucony przez fale, obalony wiatrem na bok, a groźne jego szczeliny jakby ziejące rany, świadczą o przebytych burzach, o walkach z morzem; tłum robotników obtyka go pakułami, zalewa smołą, — a wszędzie taki stuk siekier i toporów, huk, wrzawa, tyle się przesuwa różnorodnych postaci, że niewiadomo na co spojrzeć, czemu się przyglądać.

    Za portem jest rezerwoar 15 milionów stop kubicznych wody objąć mogący, w razie też potrzeby oczyszczenia portu z zasypujących go piasków, wody portu mogą być spuszczone za pomocą dwóch szluz do owego rezerwoaru. Oprócz tego, w obecnej chwili prowadzą się olbrzymie prace około wykopania ogromnego nowego bassenu, jaki pomieścić będzie w stanie na raz znaczną liczbę największych okrętów. Jest zatem nadzieja, że wkrótce port Sables d'Olonne stanie się znowu tem, czem był niegdyś za najświetniejszych swoich czasów.

    Teraz istniejący port łączy się z pełnem morzem za pomocą szerokiego kanału, zawsze ożywionego i pełnego życia, podobnież jak sama przystań. Po kanale tym bez ustanku też prawie krążą wielkie rybackie łodzie, jedne wybierające się na połów, inne z bogatym wracające łupem. Nieraz godzinami całemi przyglądałem się, jak miliony drobnych, o szafirowoszmaragdowym grzbiecie i srebrzystej łusce rybek, owej specyalności Sables, sardynek, wyjmowano ze statków, oczyszczano i śnięte już, (gdyż tak są delikatne, że uderzywszy się o sieci — jak piorunem rażone, natychmiast tracą życie), przeładowywano w opaski, które rzesza kobiet i dzieci brodząca przy statkach po kolana w wodzie, raz jeszcze w morskich spłókawszy falach, zaczepiała na spuszczone z wysokich kamiennych bulwarów kanału sznury i podawała je wyciągającym. Tu jedne sprzedawano na miejscu do miejscowego użytku, inne roznoszono do poblizkich nadbrzeżnych składów i fabryk, gdzie przygotowywano je w oliwie w pudełkach blaszanych do dalekiego rozchodu po całym świecie. Ruch, gwar, krętanina na statkach, w wodzie i na lądzie — trudna do opisania. Dodać do tego trzeba, aby mieć dalekie choć i słabe wyobrażenie o panującym tu ruchu i życiu: ściąganie sieci, zwijanie ich lub rozplątywanie, połów ryby na wędki przez amatorów lub majtków, rozsiadłych długim szeregiem na wyniosłych brzegach kanału, ubieganie się chłopców i dziewcząt po kamiennych wschodkach, lub zastępujących je prostych żelaznych prętach wbitych w mury kanału, za uciekającemi i kryjącemi się w ich omszałych szczelinach drobnemi krabami, lub śledzących w przezroczych wodach goniące za żerem drobne rybki.

    Kanał wzmiankowany oddziela Sables d'Olonne od tak zwanej Chaume stanowiącej zresztą jedną tylko z jego dzielnic. Jest to wprawdzie oddzielna parafia, ale pod jednym z Sables zostająca zarządem administracyjnym. Jak całe życie handlowe i przemysłowe Sables, głównie zestrzela się i ześrodkowuje w porcie i po nad kanałem, a rankami na targach miasta, — tak kąpielowe znowu, skupia się na Rumblai i u stop jego rozciągającem się pysznem morskiem wybrzeżu (plage). Podobnego, równego mu nie posiada Francya, Jest ono najobszerniejszem, najpiękniejszem, nejlepszem ze słynnych kąpieli morskich na jej krańcach i niczem prawie nie różni się od Ostendzkiego. Na całej jego przestrzeni korzystnie ku południowi rozciągającej się, ma się delikatny drobniutki piaseczek, łagodnie ogrzany promieniami słońca. U stop samego kamiennego bulwaru jest on sypki, rozdeptany i rozjeżdżony tak, że nogi w nim toną i trudno po nim chodzić; dalej nieco wszakże, tam gdzie tylko zalewają go fale morskie, staje się on tak twardym i tak zwartym, że stąpa się po nim jak po ubitym gruncie. W parę minut, sekund nawet, po ustąpieniu morza, już suchą można przejść nogą, gdzie przed chwilą kołysały się fale, a których ślad jedynie pozostaje, w delikatnym, wzorzystym, koronkowym na piasku rysunku, w drobnych muszelkach, oderwanym jakimś liściu morskiej trawy niby długiej karbowanej wstędze, lub galaretowatych, ogromnej nieraz dochodzących wielkości, moczarach, owym zawiązku niby wszelkiego istnienia, pierwotnej komórce, tak chwiejnej i wątłej jak teorye jej rozwoju. Dowiedzionem jest, że kąpiele są daleko zdrowsze na piaszczystem niż kamienistem lub mułowatem wybrzeżu; otoż z tego to względu wybrzeże w Sables jako z niesłychanie drobnego utworzone piaseczku jest też wybornem, celującwm 4). Dalej zaletę jego stanowi to, że pochyla się ono nader łagodnie ku morzu, nie ma nigdy żadnych nierówności, dołów lub ostrych skał, kamieni, porostów, tak, iż z całem bezpieczeństwem można się kąpać i nigdy nie zdradzić; równość jego tak wygładzona jak tafla stołu, chroni nogi od obrażenia, to też nawet wybredne i delikatne damy nejczęściej boso przechodzą od kabinek do kąpieli, rade może, iż mogą pokazać kształtne formy drobnych stopek, których odciski na piasku mógłby nieraz malarz lub rzeźbiarz żywcem przenieść na płótno lub wykuć w marmurze.


 

    4) Oto co pisze w tej mierze dr. Brochard: „Wybór wybrzeża niepospolite ma znaczenie. W istocie, na wszystkich brzegach istnieje ścisły i konieczny związek pomiędzy naturą nadbrzeżnego gruntu. Jest to fakt, jaki studya geologiczne dostatecznie wykazały, i na którego korzyść nauka ta przynosi nowe niezbite dowody. Jeśli zatem brzeg jest leśny, kwitnący, zielony, dobrze uprawny, to wybrzeże zawierać będzie ziemię roślinną, piasek zatem będzie zmieszany z mułem; woda rozpuszczając cząstki tego gruntu będzie mętna i niełatwo da się ogrzewać. Nawet powietrze wybrzeża, przesiąkłe wyziewami unoszącemi się z oddzielających się części roślinnych, ulegających rozkładowi, nie będzie zawsze czystem. Gdy brzeg uformowany jest ze skał urwistych, wybrzeże z bardzo małym wyjątkiem, będzie utworzone z głazów i grubego żwiru, który kaleczy nogi kąpiących się i tworzy nierówności nieraz nader niebezpieczne dla niebacznych i niedoświadczonych pływaków. Tu woda jest mniej ciepła; zresztą nie można z powodu skalistego gruntu, używać z taką swobodą zbawiennego ruchu, który stanowi tak ważną składową część skuteczności morskiej kąpieli. Gdy przeciwnie brzeg jest bezpłodny, utworzony głównie z piasku i resztek muszli, bez domieszki wszelkich innych części, dno wybrzeża nie zawiera nic innego tylko lekki piasek ogrzewający się z łatwością w promieniach słońca, — morze go zalewa łagodnie, powolnie, nic nie zamąca jego czystości i w zetknięciu z niem nabywa ono wyższej względnie temperatury. Na wybrzeżach wyłącznie piaszczystych, oddalonych od ujścia rzek, woda nietylko jest cieplejszą, bardziej przezroczystą, bogatszą w sole niż gdziekolwiek indziej, ale sama przez się wciąż odświeżaną bywa przez lekki powiew wiatru, jest zatem czystsza i zdrowsza. Na wybrzeżach tych kąpiący się będzie nadto codzień wystawiony na dobroczynne działanie słońca, którego wpływy, już tak same przez się skuteczne, zwiększą się odbiciem ich przez piaski drobne i błyszczące, po których ustawicznie stąpa. Widocznem więc jest, że kąpiele morskie brane na wybrzeżach wyłącznie piaszczystych, dobrze na promieniowanie słońca wystawionych, wpływają stokroć lepiej i silniej, aniżeli inne.” Otoż wszystkie powyższe wyborne warunki łączy właśnie w sobie wybrzeże w Sables d'Olonne.

 


    Wybrzeże to całe dni od rana do nocy wre niezwykłem życiem i ruchem. Tuż przy kamiennym bulwarku Remblai stoją gruppy kąpielowych kabinek, różniące się nietylko kolorem różnobarwnych flag, ale nawet samych budek z napisami ich nazwisk. To jakby różnobarwne namioty przeciwnych nieprzyjacielskich obozów. W przedziałach pomiędzy niemi pod krytemi szopami lub tylko w ogrodzeniu, pod gołem niebem u żłobów stoją śród stosów siodeł, krzesełek, maleńkich bryczek i uprzęży, prawdziwe stada osiełków nieraz odzywających się wcale nieharmonijnemi głosy. Pomiędzy kabinkami i osiełkami, które wynajmuje się za nader małem wynagrodzeniem na spacery i wycieczki, kręcą się ich właściciele i właścicielki, gromady dzieciaków służących za poganiaczów i przewodników, a wszystko to typowe postacie.

    Wybrzeże o każdej porze jest pełne gości kąpielowych, jedni wygrzewają się na słońcu, inni siedzą w cieniu w pustych kabinkach lub pod rozciągniętemi umyślnie pokryciami z płótna; jedni używają tu pieszego spaceru, innych całe gromadki w kalwakacie przeciągają na osiełkach. Strojne i piękne panie, eleganccy panowie, dzieci same i z niańkami, wszystko to zmieszane defiluje raz wolno, to znowu szybcej. Gdy biedne osiełki zmuszone kłóciem, biciem, krzykiem, zdecydują się nareszcie przyśpieszyć kroku lub pogalopują, wziąwszy na kieł do znanych sobie i upragnionych stajni, gwar, śmiech, najrozmaitsze nawoływania — wszystko to miesza się i zagłuszać się zdaje szum wiecznie ruchliwej fali. Tymczasem inni jeszcze kąpią się w morzu, biegną do wody lub śpieszą do odległych kabinek po odbytej kąpieli w oryginalnych kostiumach. Wreszcie gromady wesołej hałaśliwej dziatwy bawią się w sypkim piasku, kopiąc w nim stawy, wznosząc wały, które później lada fala znosi i wygładza, lub wreszcie poszukując zawzięcie drobnych muszelek, zwanych tutaj od swego kształtu szyszką (pignon) i które się jeść dają, czy to surowe, czy gotowane, ale których nie miałem odwagi spróbować. Wybrzeże kończy się na wschodzie skałami. Skały te przy odpływie morza wyłaniają się z wód i odkrywają dość znaczną, przestrzeń. W ich zagłębieniach znajduje się wielka obfitość krewetek, krabów i różnych drobnych rybek; to też przyjezdni goście, starsi i dzieci, zarówno jak i miejscowi, z wędkami, brodząc po kostki, lub przeskakując po ślizkich kamieniach, pokrytych niekiedy bujną zielenią, mchem lub miryadami muszelek — oddają się z zapałem połowowi. Nieraz zachodziłem tutaj patrzeć na cuda natury; z każdym krokiem pękały mi pod nogami z cichym lub głośniejszym szmerem i hukiem, dziwaczne pęcherzykowate rośliny; czasami spotykałem rzadkiej wielkości, o świetnych barwach, gwiazdy morskie, lub do skał przyrosłe zwierzokrzewy w rodzaju róż, które widziane niegdyś w berlińskiem i hamburskiern akwaryum, najwyższy we mnie podziw budziły. Całe światy, niedojrzane prawie okiem, drzemią tutaj, i dosyć tylko poruszyć czyste wody, dosyć podnieść gnijący liść, żeby spłoszyć miryady stworzonek ruchliwych, skaczących, pływających, drobniejszych i większych, pożeranych jedne przez drugie. Tu przyglądałem się krabom drobniutkim, białym jak ze słoniowej kości, to znowu większym, lub szarym, o barwach skały, tak, że ich od kamieni, pod któremi się kryją, odróżnić prawie niepodobna. Uciekają one szybko do najbliższej szczeliny, że ich ręką schwycić trudno, trwożliwe pozornie, bronią się przecież śmiało przed napaścią, której ujść już nie mogą. Widok tych żyjątek nasuwał mi myśli o widokach Opatrzności, o przemądrym planie stworzenia, o przedwiecznych prawach zarówno dla najmniejszych, okiem niedojrzanych, jak dla największych i najdoskonalszych istot....

    Z przypływem morza fale zalewają skały: najpierw po mału wdzierają się w ich rozpadliny, otaczają je, a w końcu uderzają w nie śmiało i gwałtownie, pienią się i burzą jakby z gniewu, wrą, syczą, kipią, dymią tęczowo błyszczącemi w słońcu parami, aż wreszcie pokryją szare kamienne odłamy. Szalone jeszcze wiry i kłęby piany, świadczą, unosząc się po wierzchu, o podwodnem ich istnieniu i fal nad morzem zwycięztwie. Przypływ czasem bywa tak gwałtowny, że mniej oględnych widzów opryska i zmoczy; wtedy śmiechy i żarty mieszają się z gwarem i szumem bałwanów, bo delikatne nawet panie niewiele sobie z tego robią i na katary i kaszle nikt tu nie choruje.

    Miejscem schadzki, rendez-vous kąpielowych gości jest Remblai. Po południu, głównie zaś wieczorami, zgromadza się tutaj tłum elegancki. Lekki, słony od oceanu, powiew wiatru, ożywia jeszcze czyste powietrze i chłodzi skwar dzienny; na szerokich kamiennych chodnikach krążą szeregi strojnych pań i towarzyszącej im młodzieży; środkiem ulicy przemknie czasem jaki powozik, lub wesołe grono urządzające wycieczkę w okolicę. Ławki rozstawione wzdłuż całego bulwarku, zapewniają każdemu pożądany w każdej chwili wypoczynek. Jedna z nich najdłuższa, na 100 przeszło osób, ma nazwę „ławy krytyki”, z niej bowiem najczęściej siedzący krytykują tych, którzy spacerują przed nimi. Tu także podróżujący muzykanci, czasami kuglarze lub oprowadzający uczone małpki czy niedźwiedzie, produkują się ze swojemi sztukami; tu nareszcie ma się wystawy, sklepiki z muszlami, ptactwem najrozmaitszych sfer i krajów, produktami i wyrobami różnych osobliwości zamorskich; wreszcie są tu dwie najznakomitsze w Sables cukiernie z pięknym na Atlantyk z pod ich ganków widokiem. Słowem, jest to najwspanialsza, najarystokratyczniejsza kąpielowa ulica.

    Z Remblai, o którejkolwiek znajdziesz się tam dnia godzinie, podziwiać możesz śliczne, niezrównane, a co chwila inne odmienne, a zawsze zachwycające obrazy, jakie przedstawia morskie przestworze. Najczęściej z brzaskiem jutrzenki z portu wypływa naraz cała flotylla statków; wszystkie te lekkie barki, o wydętych żaglach suną się na wyścigi, kołyszą, mkną po wiecznie ruchliwych wodach jak srebrnoskrzydłe mewy; rozstawiają się na obranych stanowiskach, zarzucają kotwice; po szybkim biegu, wydają się wtedy jakby w miejsce wrosłe, jakby trzymające miasto w oblężeniu; w każdym razie ruchome czy stojące ożywiają niepospolitem życiem widną ztąd dla oka rozległą przestrzeń wody. Z Remblai śledzić je można wybornie; nieraz rybaczki miejscowe, dla skromnego zarobku, podają daleko sięgające lunety ciekawym, i na pozornie opróżnionych przestworzach w niedojrzanych niemal punkcikach, zapędzone w błękitną dal statki, którym zwiększające szkła ledwie wyraźniejsze nadają zarysy. Najwspanialszego widoku na morzu, jakim jest wschód i zachód słońca, podobnież jak na Helgolandzie, pomimo iż nieraz wstawałem rano, mieć tutaj nie mogłem, gdyż słońce podnosiło się i zapadało po za zazdrośnie kryjące je domy lub lasy lądu. Za to do sytu napatrzyć się mogłem tym zaczarowanym zmianom, jakim ulegały barwy morza w miarę różnej pory dnia lub nocy, pogody lub niepogody, słonecznego, płomiennego, lub ponurego, smutnego i chmurnego nieba, świetnych lazurów, jasnych błękitów, lub zaciągniętych obsłoną barwnych i różnokolorowych obłoków. Byłoby to jednak zuchwalstwem silić się na opis tego piękna, do którego wiernego oddania ludzki pendzel, ludzkie pióro nie ma dość barwnych, dość żywych farb i wyrazów! Zresztą taka tu rozmaitość, taka zmienność, takie bogactwo tych widoków, że jeszcze wzrok nie nasyci się jednym, jeszcze go w całej nie obejmie pełni, pamięć nie zanotuje wszystkich jego cudów, właściwości, gdy już zmienią się barwy i rozwinie nowy, niby żywszy, niby piękniejszy, niby przyćmiewający i przysłaniający poprzednie. Ocean posiada niewątpliwie jakiś dziwny urok, kiedy nawet starzy marynarze całe dni nieraz spędzają, puściwszy wzrok na bezbrzeżne fale. Przypatrując się im całemi godzinami z Remblai, widziałem wody ołowianej, brudnawej, smutnej szarej barwy, gdy w swych nurtach odbijały obłoki w niepogody i deszcze, to znowu wyzłocone w blaskach słońca, wysrebrzone w księżycowe noce, o cudnym, fioletowym, ciemnego ametystu kolorze. Przy łamaniu się dnia z zapadającym zmrokiem, miały tęczowe farby, jak palący się niemi świetny mleczny opal w rumianej zorzy, to znowu jak agat, lub jak stopiony malachit, lub lapis lazuli, lub pyszny szafir w oprawie złotych nadbrzeżnych piasków w pogodne południe, to wreszcie jak żywa koncha, jak mieniąca się perłowa massa przy cichym zachodzie słońca i zapadającym dniu słonecznym.

    Dosyć już jednak obrazów Sables; teraz z kolei wypada mi przejść do tych, jakie przedstawia Chaume. Leży ono na obszernem wyniosłem wzgórzu. Dochodzi się tutaj albo przez szluzę, znajdującą się w końcu przystani, albo przewieźć się można łodzią, albo obejść port dokoła. Chaume jest, jak to nadmieniłem, pierwszą Sables kolebką, i tu wzmiankowana już wyżej niegdyś rzymska istniała kolonia, tu potem rybacy Baskowie, znajdując wygodne dla ryb połowu miejsce, zaczęli gromadnie osiadać i skupiać się koto pierwszego obronnego zamku, jaki wzniósł się z czasem na obronnych i wyniosłych skałach, a którego ruina nosi dotąd nazwę Arundelu (château d'Arundelu). Trudno oznaczyć z pewnością, kiedy powstał ów zamek; jedni podają, że za Henryka II-go, drudzy zaś, że za Ludwika XIII-go. Okrągła jego wieża o ścianach niepospolitej grubości, jeszcze w początkach bieżącego stulecia była wysoką i wyniosłą, ale w 1706 r., mieszkańcy okoliczni, potrzebując kamienia, armatami ją rozbijali. Toż samo powtórzyło się w 1729 r., tak, że tylko pozostały resztki murów, z których następnie wzniesiono dzisiejszą latarnię morską trzeciego rzędu, rzucającą światło na odległość 15 mil. Ruiny, jakie po dziś dzień widzieć się dają tuż koło latarni, są resztkami zamku Arundelu, i świadczą rozmiarami swemi o jego wielkości. Dzisiaj setki tyk zatkniętych na resztkach murów i wałów, owieszone sieciami rybackiemi, jakby pajęczą przędzą, wyglądają niby urągowisko albo obraz zmienności dzieł ludzkich. Z ruinami temi, oprócz krwawych wspomnień z zaciętych i groźnych religijnych zamieszek i wojen, związane jest wspomnienie i romantycznej przygody. Na krótki czas przed zburzeniem zamku rządził nim z ramienia króla, młody i piękny officer lekkiej kawaleryi Tollet de Grand-Champ. Pokochawszy prześliczne dziewczę z Sables, córkę Cardin'a, poborcy podatków; porwał ją i uprowadził w mury ochronnego zamczyska. Całe Sables upomniało się o dzieweczkę uchodzącą za najpiękniejszą i najmilszą w mieście i okolicy. Oburzeni obywatele osaczyli zamek, domagając się wydania panny Cardin; dali nawet kilkanaście strzałów do ciemnych murów, natrząsających się niejako z bezsilnego ich gniewu. Gniew ten wszakże i burzę zażegnał sam winowajca, prowadząc do ołtarza nadobną swą brankę z zadowoleniem stron obu. Dzisiaj dwa ognie w przystani: jeden w Chaume ze szczytu Arundel, drugi na końcu tamy z małej strażnicy, wskazują i rozjaśniają w ciemne noce wejście do kanału i portu; trzecia latarnia błyska z wieży wzniesionej na wschodzie Sables d'Olonne na końcu miasta.

    Chaume na wybrzeżu nad kanałem, ma domy kilkopiętrowe, jak Sables, zajęte po większej części przez restauracye, sklepy i szynki; zapuszczając się w głąb, spotykałem takież same kręte, pnące się po górach, uliczki. Pomiędzy niemi wznosi się skromny, ale schludny, o kolorowych oknach kościołek, którego wysoka i śpiczasta wieża przegląda się w spokojnych wodach portu. Kościołek ten został wybudowanym na miejscu dawnej kaplicy, którą ślubował, wzniósł ks. Benoit probosz Chaume na cześć Ś. Anny i na podziękę za swe wyswobodzenie po dwóch latach uwięzienia w protestanckiej Rochelli. Zapuściwszy się w zaułki Chaume, u jego krańców, z podziwem na lotnych piaskach znalazłem uprawne ogródki. Z opisu dowiedziałem się, że już od 1620 roku zaczęto osuszać tutaj grunt i bezpłodną uprawiać ziemię. Dzisiaj przy drobnych chatach spotyka się małe czworograniaste sady, otoczone piaszczystemi, wysokiemi wałami, podtrzymywanemi zieloną tamaryndą; bronią one roślinność od wiatrów i zasp piaszczystych. Śród tych ogródków wiją się ocienione ścieżki; w czworobokach zaś zdziwione oko spotyka karłowate owocowe drzewka, winnice, kartofle i inne jarzyny, które dziś nabrały rozgłosu swoim smakiem. Uprawę ich zawdzięczać należy nawozowi, jakiego dostarcza morze w roślinach, które wyrzuca. Jak prawdziwe też inspekta dostarczają one nowalii, wówczas gdy gdzieindziej jeszcze natura drzemie w chłodnych uściskach ziemi. Błąkając się śród tych oryginalnych uliczek i ogródków, napotkałem cmentarz ocieniony drobnemi krzewy. Zapełniał go las skromnych maleńkich krzyżyków, wpośród których odznaczało się kilka większych i nieco wydatniejszych nagrobków. Cisza, szum odległej morskiej fali, lekki wiatru powiew i łagodne kołysanie się jakby szepczących modlitwę, zupełna samotność, kontrast wreszcie złotego sypkiego piasku z ciemną zielenią tamaryndy i kilku wątłemi kwiatkami, dziwne tu czyni wrażenie. Iluż skołatanych burzami życia znalazło spoczynek w tym porcie cichego grobu! Czy nie cięższą, burzliwszą dla niejednego z tych, co tu śpią, była żegluga życia nad żeglugę po nieskończonym oceanie, a przynajmniej czy nie groźniejszą i niebezpieczniejszą bywa ona dla wielu z nas, i czy dużo dopływa do bezpiecznej, jedynej przystani, jaką jest spokój ducha?... Po za Chaume istniała niegdyś wioszczyna zwana Perisse, i jakby było coś złowieszczego w tej nazwie, pochłonęły ją i zasypały całkowicie piaski. Tam gdzie domy spuszczają się w morze, zakończają je dzikie, ale malownicze zarazem skały. Na ostatnim ich krańcu zwanym od swej formy, „końcom igły” (pointe de l'aiguille) wznosi się niewielka forteczka Św. Mikołaja. Kiedyś stał tu kościół pod wezwaniem Św. Mikołaja, ze śpiczastą we środku dzwonnicą, którą zapalił i zniszczył piorun z wielkiem niebezpieczeństwem dla miasta, gdyż w piwnicach i podziemiach kościoła znajdowały się składy prochu; szczęściem ugaszono pożar dość jeszcze wcześnie. W 1778 r. rząd nabył mury i zamienił je w fortecę, słynną, jak wzmiankowałem, obroną walecznego Guiné w 1809 r. Zwiedziłem forteczkę, ale nic w niej godnego wzmianki nie zauważyłem. Na wałach drzemią armaty, w fortecy nie znalazłem żywego ducha. Po za murami forteczki rozciąga się niewielkie wybrzeże, na którem niegdyś była studnia uchodząca za uzdrawiającą, dziś ledwie że cembrowina świadczy o jej istnieniu, gdyż jest zasypaną. Podobnież znikła, a raczej przed kilku laty została rozsadzona przez robotników, skała znana pod nazwą: Bożego stąpnienia (Pas de Dieu), gdyż nosiła ona jakby odcisk olbrzymiej stopy; legenda przypisywała ślad ten Boga-Rodzicy.

    Wojny religijne przez długi czas dzieliły przeważnie protestancką ludność Chaume od katolickiej Sables; dotąd też wieki nawet nie zatarły wynikłych ztąd stuletnich uraz, niechęci i nienawiści. I obecnie jeszcze Sablończyk uważa za cudzoziemca mieszkańca Chaume. Z pozoru trudno dopatrzyć, aby typ był w istocie inny, i niewątpliwie tak jedni jak drudzy są potomkami jednych i tych samych Basków, osiadłych tutaj jako zdobywcze i zaborcze plemię, tylko Sablończycy wchłonęli w siebie więcej różnolitej napływowej ludności, bardziej zmieszali się z przybyszami z lądu, zatracili swoje wybitne pierwotne cechy, swoją właściwą rodową indywidualność. Dziejowe zaś warunki i to, co dla człowieka jest najdroższem — religijne wierzenie, odstrychnęło bardziej jeszcze dzieci jednego i tego samego pochodzenia.

    Przybywszy do Sables d'Olonne w środku Września, zauważyłem, że tak zwana „morte saison” już przeszła. Lista wszakże, którą przeglądałem w jednej z dwóch tutejszych księgarni, wskazywała dość pokaźną liczbę osób, które mię poprzedziły. Większa część gości, prawie ogół, składał się z Francuzów z rozmaitych stron kraju przybyłych; między cudzoziemcami najwięcej było Anglików, było wszakże węgierskie nazwisko Esterhazego i jedna rodzina z Polski. W końcu mego tu pobytu co raz mniej kąpało się osób; kupcy zaczęli zwijać swoje manatki i powracać ze zdobyczą i zarobkiem do własnych kątów, i Sables widocznie się wyludniało. Ztąd też o ożywieniu i w ogóle kąpielowem tutejszem życiu nie wiele powiedzieć mogę. Z resztek afiszów tylko i z kilku numerów gazety kąpielowej, a także opowieści łaskawych znajomych rodaczek, wiedziałem, że był, i to wcale niezły teatr, świetne zebrania (réunions) w Kasynie, gdzie przy abonamencie, miano gazety, pisma, tańsze miejsca w teatrze, i sposobność zetknięcia się, zbliżenia i poznania się; czyniono też rozmaite wycieczki lądem i wodą w okolice, wyścigi, polowania i t. p. rozrywki. Że zebrania te były liczne i dość eleganckie, świadczyły mnogie zakłady fryzyerów, perukarzy, modystek z Paryża i innych miast, których wszędzie spotykałem szyldy, i czysto francuzkie po ścianach domów reklamy. Zresztą widziałem tu i liczne stałe sklepy dla miejscowych, zaopatrzone we wszelkie potrzeby, tak, iż niedostatku w czemkolwiek mieć tutaj chyba nie można.

    (Dokończenie.)

    Życie w ogóle nie drogie w hotelu (Poireu) gdziem zamieszkał, „en pension”; za 8 fr. dziennie można mieć ładny pokoik na 1-em piętrze z usługą, i bardzo dobre i obfite jedzenie, złożone z ryb, raków i morskich przysmaczków, z dodatkiem wcale niezłego wina ad libitum. Znajome moje użalały się jednak przedemną, iż przybywszy do Sables w nocy, padły ofiarą nierzetelności i chciwości jednego z nadbrzeżnych hotelów, gdzie za dwa noclegi kazano im bardzo drogo zapłacić.

    W Sables d'Olonne można się zresztą urządzić tak jak komu się podoba. Dla znmiłowanych w niezależności, przyzwyczajonych do ciszy własnego kątka, lub nawykłych do swojej kuchni, są mieszkania prywatne; można zatem mieszkać i gotować u siebie. Godziny też kąpieli i zajęć dnia, każdy może sobie rozłożyć jak chce, gdyż i kąpiele ma od wschodu niemal słońca do ciemnego zmroku. Kąpiele tutejsze nader są tanie (można mieć grzane z morskiej lub słodkiej wody w osobnych na mieście łazienkach). Kąpiele są wspólne dla wszystkich, nie ma żadnych przedziałów, żadnych osobnych dla obu płci miejsc, ale podobnie jak w Ostendzie, kabinki stoją jednym szeregiem. Że zaś budki te znajdują się pod samym bulwarkiem, nieraz więc przy odpływie morzu, odległe są od wody na paręset kroków. Wprawdzie mają one kółka do przetaczania ich, nigdy jednak nie widziałem, żeby je podsuwano dalej, jak to ma miejsce w Helgolandzie, Ostendzie, a nawet Nordernay. Defilowanie też w kostiumie kąpielowym śród rojącego się tłumu na wybrzeżu nie jest arcy przyjemnem. Trudno się jednak gorszyć tem, czem się nie gorszą nadobne panie. Prawda, że jak zawsze tak i w tym razie, są one od nas w korzystniejszem położeniu. Strojne nieraz zbytkownie, oszywane koronkami i wstęgami ich kostiumy, niejednej bardzo przypadają do twarzy. Prawda, że można się też napatrzyć i karykaturalnych figur. Ale za to mężczyźni w swych pstrokatych i wcale nie estetycznych strojach, częściej budzą śmiech. Nieszczędzą im go też panie, nieraz nawet w dodatku niedyskretnie lornetują przechodzących. W budce wszakże dla żądających okrycia, znajduje się obszerny biały wełniany płaszcz, i większa część kąpiących się odziana nim dochodzi do samej kąpieli. Słabsi biorą z sobą do kąpieli baigneur'ów, co wszakże raz dla wybornego wybrzeża, a potem i zwykle niezbyt silnych fal, niemal jest zbytecznem. Nie widziałem, żeby używano tutaj podobnie jak w Nordernay i Helgolandzie kąpieli w piasku, chociaż poblizkie zwłaszcza wzgórza, wystawione na silne działanie słońca, nastręczają do tego sposobność. Podczas mego pobytu w Sables nie widziałem nigdy, aby powierzchnia morza wygładziła się zupełnie, zmieniła w lustrzaną, lazurową taflę, jak to spotykałem nieraz w zatoce Genueńskiej. Przeciwnie, opowiadano mi, iż często, gdy wiatr zacznie dąć od morza, wody oceanu stają się tak wzburzone, fala tak napływa gwałtownie, iż nietylko trzeba usuwać kabinki i wytaczać je na wyniosły bulwark, nietylko że spienione wody dochodzą i gwałtownie rozbijają się o jego ściany, ale kąpiel nawet staje się niebezpieczną. Czerwona chorągiew wywieszona jest wtedy znakiem przestrzegającym. Ile razy powiewa ona na wieży, tylekroć trzeba być ostrożnym, trzymać się brzegu i nie puszczać daleko, aby nie stracić gruntu pod nogami, aby bałwany nie uniosły i nie pociągnęły w głąb morza. Zresztą, tak wówczas, jak i o każdej porze, przy brzegu znajduje się łódź strażnicza, by na wszelki wypadek nieść pomoc kąpiącym się. Nie widziałem też tutaj burzy; dzieje wszakże Sables d'Olonne wspominają nawet o uraganach, jakie jawiły się w różnych epokach. Powiadają, iż w 1750 roku fale morskie pędzone przez gwałtowny wiatr, podniosły się do takiej wysokości, iż zalały i zniszczyły część miasta, zniosłszy kilka domów. Burza powstała w nocy i to z taką szybkością, iż przerażeni mieszkańcy mniemali w trwodze, że spienione wody pochłoną całe miasto. Wszystkie sąsiednie wsie zostały zawezwane do pomocy, aby co prędzej naprawić pozrywane i poznoszone tamy i stawić czoło rozhukanemu żywiołowi. W r. 1763 powtórzyła się podobna znowu burza, i wówczas to mieszkańcy, jakby przestrzeżeni, podali prośbę do władz o przedłużenie kamiennego bulwarku aż do zamku Chaume. To dało początek obecnie istniejącej potężnej tamie. W Październiku 1859 roku miała miejsce najsilniejsza burza, jaką pamiętają od czasu uraganu 1763 r. Tama znikła pod pianami fali, morze przelewało się z nieopisaną wściekłością i hukiem przez bulwary portu, wszystkie piwnice przyległe do bulwaru były zalane. Na Remblai bałwany olbrzymiej wielkości przeskakiwały kamienny jego bulwark i zaciekle uderzały o ściany domów jakby szturmując do nich i grożąc im zniesieniem. Wiatr był tak gwałtowny, iż pianę wzburzonych wód ciskał na plac kościelny, to jest przenosił je na wysokość prawie dwóch pięter. To skłoniło znowu administracyę do przedłużenia tamy Św. Mikołaja. Dnia 24 Kwietnia 1868 r., spotykamy się ze wspomnieniem dość świeżem, a nader smutnem innej burzy, która zaskoczyła kilka rybackich łodzi na pełnem morzu. Odegrał się tu jeden z tych strasznych, rozrywających serce dramatów, którego świadkami na nieszczęście tak często bywają nadbrzeżni mieszkańcy. Niedaleko od przystani, i to w takiej odległości, iż przez prostą lunetę można było odróżnić ludzi, niewielka łódź dawała znaki wzywające o pomoc. Na ośmiu ludzi składających jej załogę, dwóch już tylko było przy życiu, inni zginęli w strasznej walce z morzem, które ich pochłonęło. Obaj nieszczęśliwi uczepili się z rozpaczą konwulsyjnie masztu, by nie uledz losowi towarzyszów i nie dać oderwać fali pragnącej jakby ich w chłodne swe porwać uściski. Łódź strażnicza musiała być spuszczoną, co pomimo pośpiechu, zabrało zbyt wiele minut, wtedy gdy każda sekunda była drogą. Nareszcie dwunastu dzielnych majtków puściło się, by wśród rozwścieczonych bałwanów, przeciwnego wiatru, utorować sobie drogę do ginących. Były chwile, kiedy mała załoga razem ze statkiem swoim znikała z oczu patrzących, jakby zalana piętrzącemi się wód falami. A patrzących było całe miasto, wyległe na Remblai; ci, co ginęli, i ci, co pomoc im nieśli, to byli ich krewni, blizcy, przyjaciele! Nieustraszeni zbawcy dosięgli już po nadludzkich wysiłkach do końca tamy, lecz tu dopiero otwarty zaczynał się ocean; śledzący ich też z brzegu, powstrzymywali tchnienie, utopili strwożony wzrok w dwa owe punkta: w ginącą szalupę i śpieszącą jej na pomoc łódź zbawczą; zaległa grobowa cisza, w której bicie przyśpieszone serc dawało się słyszeć. Nareszcie łódź dosięgła szalupy, już widać obu nieszczęśliwych rozbitków zstępujących na nią, tysiące piersi na wybrzeżu odetchnęły, na usta wybiegł okrzyk tryumfu, szczęścia i zwycięztwa. W tej samej chwili szalupa poszła na dno; jak tonący, raz jeszcze sztywne podnosi ręce, tak jej maszty wychyliły się jeszcze z fali i znikły na zawsze. Teraz wszystkie spojrzenia skierowały się na łódź; przykute do niej, śledziły każdy jej ruch; łódź znowu ginie im z oczu, ale dla tego tylko, by się pokazać z piany, na grzbiecie olbrzymich jak domy bałwanów. Powtarza się to co chwila, co minuta, — wtem ogromnej wielkości bałwan uderza w nią i zatapia. Niespokojni widzowie czekają pięć, dziesięć minut, — tym razem nic nie widać zgoła, najmniejszego nie ma śladu życia. Trwoga i rozpacz ogarnia świadków strasznego wypadku; już najmniejszej nie ma wątpliwości — zbawcza łódź z całą załogą poszła w głębiny, zalana wodą. Pęknięcie jednej z klap pod naciskiem bałwanów, spowodowało katastrofę. Ochronne pasy, w jakie zaopatrzeni byli majtkowie, na nic si ę nie zdały wśród rozhukanego morza; to też wszyscy zginęli, z wyjątkiem dwóch cudem niemal ocalonych, a których fala wyrzuciła półmartwych na wybrzeże. Innych, prąd i szalony wicher uniósł na skały Fouchette, — tam widziano jeszcze straszną ich walkę, ostatnie pasowanie się ze śmiercią, rozpaczliwe znaki o pomoc, widziano jak bałwany rzucały ich na ostre kamienie jak chwytali ich rękoma, czepiali się ich kurczowo, i jak spienione wody unosiły ich znowu, roztrącały lub zalewały. Jeden z nieszczęśliwych przybliżył się po nadludzkich wysiłkach do lądu, zdawało się, że morze chce go ocalić, że oddzielała go od ziemi nieznaczna przestrzeń. Wtedy to jakiś szlachetny, młody chłopak, wyborny pływak, obdarzony niepospolitą siłą, bez wahania rzuca się w morze, które po chwili, jeszcze jedną porywa ofiarę w zimne i wilgotne swe łożysko. Wszyscy prawie, którzy zginęli, byli z Chaume; to też cała niemal miejscowość okryła się żałobą. Gdy zaś dni następnych już to morze wyrzuciło, już też sieci wydobyły ciała utopionych, uczczono je wspaniałym pogrzebem, w którym brała udział cała ludność tak z Chaume jak i Sables. Opowieść ta słyszana z ust naocznego świadka wypadku, dreszczem mię przejmowała; a jednakże od obrazu wspaniałego morza, tak powabnie, niewinnie uśmiechniętego,tak pociągającego urokiem majestatycznego swojego pokoju, ogromu i tajemniczości — trudno było oderwać oczu...

    Z najżywszem też zajęciem przyglądałem się mieszkańcom Chaume i Sables w rozmaitych dnia porach. Posiadają oni niewątpliwie pewne ogólne cechy, wspólne wszystkim, którzy zamieszkują wybrzeże mórz i oceanów, i trudnią się rybołowstwem lub żeglugą. Mężczyźni, pomimo iż przejęli sposób noszenia zarostu marynarzy amerykańskich i angielskich, co wielu zbliża pozornie do tych ostatnich, mają, w istocie wybitny typ francuski; małego po większej części wzrostu, są silnie zbudowani, krępi. Przystojnych mężczyzn nie spotkałem wielu, za to znać, że walka z morzem, z burzami, wyrobiła w nich siłę. Nie odznaczają się żadnym odrębnym, właściwym, miejscowym strojem. Kaftan kolorowy, częściej takaż tylko koszula, z szerokim kołnierzem, rozpięta zwykle na szyi, tak, iż widać z po za niej skaplerze lub medaliki, rękawy zawinięte, z za których wyglądają żylaste, muskularne ręce, bose potężne nogi, wreszcie na głowie fantastyczna okrągła, lub jak frygijska czapka, — oto całe zwyczajne codzienne ich ubranie, jakie od święta barwnemi przystrajają wstęgami kładąc wtedy buty.

    Więcej też daleko po nad ubranie, przedstawia ciekawych rysów charakter mieszkańców. Rybacy z Chaume i Sables są pracowici, ale pracowitość ta przeważnie skupia się i zaznacza na morzu. Tutaj każdy ruchliwy, zwinny, niezmordowany, przenosi trudy, mozoły, znoje, jakie zdają się przechodzić zwykłe siły. Znalazłszy się na lądzie, jakby wyjęty z przyrodzonego sobie żywiołu, jak ryba bez wody, traci niby energię, niby chęć do pracy, pozostawia też ją, przeważnie swojej towarzyszce życia, sam jakby wypoczywał, jakby nabierał sił do nowych zapasów, oczekujących go co chwila, — gotów całe dni wygrzewać się na słońcu i patrzeć w błękity bezbrzeżne oceanu, który posiada dla niego trudny do opisania, a dla nas może do pojęcia, urok.

    Narażeni w odległych i długich na morzu podróżach na wszelkiego rodzaju niedostatki i prywacye, przywykli do najskromniejszego życia, dostawszy się na ląd żeglarze wynagradzają sobie nieraz tę wstrzemięźliwość mimowolną, swawolą, czasami nadużyciami, To też kroniki nie tak dawne, opisując wypadki wyprawy śmiałego Guini'ego do Anglii, opowiadają o bogatych łupach przywiezionych z dala, o drogich materyach, które Sablończycy, jakby gardząc ich wartością, palili na publicznych placach; opowiadają dalej, że widziano rybaków i majtków mających pełne kieszenie złota, którzy gotowali luidory w oliwie i rzucali je potem, bawiąc się widokiem, jak skwapliwie rozchwytywała je ludność, parząc sobie ręce. Ztąd to majtek nigdy prawie nie zbije majątku, a to co zbierze, jeszcze prędzej roztrwoni.

    Ludność tutejszą męzką rzadko słyszałem śpiewającą; zwykle pieśń jej bywa poważna, tęskna w rytm morskiej fali, goniąca jakby za czemś nieokreślonem, jakby naśladująca tajemnicze jęki czy westchnienia oceanu. Co do kobiet, te młode zwłaszcza, jak w ogóle w gorących krajach, odznaczają się świeżością i rozkwitem; na nieszczęście, uroda ich jest nietrwałą i starzeją się szybko. Spotykałem między niemi śliczne twarzyczki, o drobnych rysach, brunatnej cerze, kruczych włosach i czarnych ognistych oczach i usteczkach karminowych. Ubranie ich zimą i latem jest zawsze jednakowe: krótka spódniczka czerwona, kolorowa lub biała chusteczka na piersiach i takiż fartuszek, ręce odkryte po łokcie, nogi bose lub w kolorowych pończochach i sabotach, na głowie czepiec z długiemi białemi końcami. Przypominały mi one Helgolandki, zwłaszcza, że jak tamte noszą ciężary na głowach i chodząc zawsze trzymają się pod bok obu rękami. W niedziele i święta kiedy występowały w kościele w odświętnych strojach, kiedy ściągały z sąsiedztwa, można było napatrzyć się dopiero oryginalnych ubrań, zwłaszcza głowy. W samem Sables kobiety noszą wysokie czepki w kształcie pokrycia od głowy cukru nieco ku tyłowi pochylone, z garnirowaniem po obu bokach, jakby skrzydłami wiatraku lub półkuliście roztoczonem. W uszach mają kolczyki w formie dużych kół złotych, i z ciężkich drogich nieraz materyj suknie bufiaste z rogówkami. Włosy kryją pod czepiec tak, iż ledwie na czoło wymyka się drobny ich kędzior, czarnością swoją od śnieżnej białości pokrycia głowy odbijający. W takiem przybraniu głowy i w tych, starożytnego rysunku, olbrzymich kolczykach, przy żółtej cerze oryginalne ich twarze przypominały mi piękności etyopskie i egipckie na starych spotykane rysunkach.

    Kobiety z innych stron odznaczają się wydatnemi swemi kostiumami. Wandejka z kraju Maraîchine, ma czepiec czworograniasty jak kapelusz greckiego mnicha, ozdoby na ramionach, i oryginalny jak pancerz gorset; inne noszą dziwaczne, zwłaszcza w lecie, kołnierze o długiem włosiu. Kobieta z Sables jest niepospolicie odważną i nader pracowitą. W porcie, w chwili gdy statki doń zawijają z połowu ryb, podczas ich rozprzedaży, wszystkie miejscowe kobiety uwijają się z trudną do opisania szybkością; wyładowują przywiezioną zdobycz, licytują głośno i bez ustanku, sprzedają, układają, rachują, roznoszą, boso wchodzą po kolana w wody kanału, by myć swoje koszyki i opałki. W lecie nie jest to zapewne nic nadzwyczajnego, ale to samo ma miejsce i w zimie. Kobieta sablońska jest nawet pracowitsza od swego męża, bo nietylko, nieraz pomaga mu na morzu, robi wiosłem, zwija liny, żagle, dzieli z nim niebezpieczeństwa, ale nawet na lądzie, gdy on odpoczywa, ona krząta się koło dzieci, domu, pracuje w ogródku i naprawia sieci, co jest wyłączną jej attrybucyą, a wreszcie nosi wodę i dźwiga nieraz potężne ciężary, wtedy gdy małżonek po trudach podróży morskiej, wyciąga się i wygrzewa na słońcu, drzemiąc lub szląc spojrzenia w morską dal, niczem nieograniczoną, i myśląc o przebytych już, lub oczekujących go wkrótce znowu odległych wycieczkach.

    Ludność miejscowa musi się mieć dobrze i być zamożną; u kobiet bowiem zwłaszcza, zauważyłem stroje i bogate ozdoby, suknie materyalne, prawda, że zawsze odwiecznego kroju, a oprócz kolczyków w uszach, pierścienie drogie na palcach, zegarki złote i sute przy nich łańcuchy. Co rano na bulwarku pracowite rybaczki, korzystając z miejsca na żelaznej poręczy, rozwieszają sieci, naprawiając je z szybkością i zręcznością nie do opisania. O tej porze codzień prawie spotykałem tam oryginalnego pasterza z trzodą włosiastych, czarnej przeważnie maści kóz. Kozy dają mleko, którego wielu z gości używa, i służą dla dziecinnego świata jako zaprzęgi. Po południu też często widywałem czwórki ich pędzące dobrym kłusem, wprzęgnięte w elegancki powozik, pełny rozkosznej i uszczęśliwionej dziatwy. O rannej porze pracowitsza część ludności śpieszyła na msze, inna po ożywionych rozproszyła się targach, rozkładając swój towar na licznych kramach. Przyglądałem się to rybom o potwornej wielkości i kształcie, jakich dotąd nie widziałem, albo spotykałem tylko zasuszone lub w kloszach w gabinetach zoologicznych, — to rakom o imponujących rozmiarach, najczęściej żywym, czarnym, fioletowym. lub ugotowanym już o purpurowej barwie — to krewetkom, ślimakom i t. p. morskim stworzeniom, — to wreszcie przysłuchywałem się ożywionym targom, mowie, lub przypatrywałem typom włościan i włościanek okolicznych, tłumnie o tej porze zjeżdżających do miasta ze swemi produktami. Tu dopiero można było widzieć różne typy i stroje, tu zauważyłem, niesłychanie śmiesznie wyglądające ubrania nóg osiełków, i przekonać się mogłem o sile i pracowitości tak niesłusznie osławionego zwierzęcia, nieraz objuczonego koszami z poza których ledwie że je było widać. Ludność miejscowa z gośćmi mówi po francuzku, między sobą zaś używa mowy trudnej do zrozumienia, zwłaszcza dla nieprzyzwyczajonego do tego ucha, co uderza szczególniej w Chaume.

    Około 10-ej godz. śpieszą wszyscy na śniadanie. Towarzystwo przy stole było nader różnorodne, ale tem ciekawsze i oryginalniejsze, zmieniało się ono i odnawiało często, choć tło zostawało jedno i to samo; część gości, tak jak ja, mieszkających stale en pension, miała stałe swoje miejsca, i tylko od czasu do czasu dostawała innych sąsiadów, lub vis-a-vis. Malarz, powieściopisarz miałby tu bogate i ciekawe żniwo. Dostał mi się za sąsiada przybyły razem ze mną prof. Instytutu sztuk pięknych w Paryżu p. Chevillard, autor dzieła p. t. Des études eepérimentales sur certains pléusmènes nerveux et solution rationelle du problème spirite, który kwestyę tę traktował nader poważnie i z punktu naukowego. Obdarzył on mię wspomnianą pracą swoją, i często zażarte prowadziliśmy rozprawy o spirytyzmie; a choć zgorszyłem go ciasnotą moich pojęć, gdy wiele wygłoszonych przez niego prawd zrozumieć nie mogłem, zostaliśmy do końca najlepszymi przyjaciółmi; obserwowaliśmy najczęściej resztę naszego towarzystwa, z pomiędzy którego wyróżniały się typy wojskowych. Zwracała też moją uwagę para bogatych włościan, posiadaczy obszernych winnic. Mężczyzna niczem się nie różnił od innych gości; żona jego wszakże, wcale przystojna kobieta, w ściśle narodowym stroju, a więc w czepcu, z dyamentowemi kolczykami i pierścionkami, zaciekawiła mię bardzo, tem więcej, że odznaczała się przyzwoitem i skromnem ułożeniem.

    Jeśli słońce nie dopiekało zbytecznie, układaliśmy wyprawy po morzu w łodziach, lub w okolice SabIes na osiełkach i w powozie.

    Jedną z odbywanych zwykle wycieczek jest spacer do latarni morskiej zwanej Barges (le phare des Barges), zaczętej w 1857 r., a ukończonej w 1861 roku. Przed jej wzniesieniem w miejscu tem najeżonem skałami, skrytemi przed wzrokiem żeglarza, przy pełnem morzu, ciągle zdarzały się przypadki rozbicia statków; dziś jest ona dla marynarzy zarówno w dzień jak w nocy zbawczym znakiem i przestrogą. Można ją i warto zwiedzić, lecz że drzwi musiano umieścić na 4 metry po nad najwyższemi murami jej podstawy, ciekawych przeto wciągają w koszach. Strażnicy w czasie burzy często pozbawieni są możności skommunikowania się z lądem; pojąć więc łatwo, jaka musi być ciężka i przykra ich służba. Latarnia rzuca białe światło, co trzy minuty czerwony kolor przybierające w skutek załamywań się jego odcieni. Któregoś dnia wybrałem się dla obejrzenia, w towarzystwie pewnego Francuza. Najęliśmy łódź, którą kierować miał nasz baigneur, i we czterech (gdyż na usilne jego proby wziął sześcioletniego swego malca) ruszyliśmy na morze. Z powodu jednak silnego przeciwnego wiatru, i widząc, z jakim trudem i mozołem łódź posuwa się siłą samych wioseł, zrzekliśmy się ciekawej wycieczki, i skończyliśmy ją przejażdżką po pełnym Oceanie w kierunku wiatru. Wyjechawszy po za tamy i port St. Mikołaja dopiero mogliśmy podziwiać wspaniałość tych bezbrzeżnych mass wody zielonej, jakby przelewający się płynny malachit. Łódź nasza gnana powiewem wiatru, z rozwiniętemi żaglami, z szybkością strzały ślizgała się po wznoszących się i opadających bałwanach, które wyglądały niby niepoliczone, ustawicznie ruchliwe pagórki; wznosiła się ona i spadała po nich jak niesforny rumak, co spina się i rzuca, kołysała na wszystkie strony, jak wątła łupinka orzecha. Ląd uciekał nam, malał, zarysowywał się coraz niepewniej, jakby tonął w głębinie morskiej, mgły powstające z morza zdawały się go otulać w swój srebrzysty płaszcz i malować sinawemi kontury. W dali od lądu dałem kilka strzałów z rewolweru, — głos zamarł na ogromnych przestrzeniach bez echa. Tylko parę mew prawdopodobnie ogniem i dymem zestraszonych, zerwało się nieco wyżej z przejmującym swoim krzykiem. Żałowaliśmy, że wiatr nie pozwolił nam urzeczywistnić pierwotnego zamiaru, tem bardziej, iż potem już latarni w Barges nie miałem sposobności obejrzeć; podobnież nie udało mi się zwiedzić i tak zwanej „Piekielnej studni”, której nazwa sama ma już w sobie coś tajemniczego. Najlepiej zwiedzać ją podczas przypływu morza, gdy wieją wichry i czas jest burzliwy. Ma to być, jak mi opowiadano, olbrzymia jama utworzona pomiędzy szczeliną z ogromnych skał, zdaje się jakby bezdenną, wichrem gnane wody morza przelewają się tu z hukiem podobnym do podziemnego grzmotu. Białe piany i sinawe mgły skroplonej wody tryskają i dymią wysoko. Z otworu zalewanego falami słychać szum, jęk, jakby piekielne jakieś w istocie odzywały się tam potęgi, jakby woda przemieniała się w war i znikała w bezdennych czeluściach. Bałwany pełnego morza nie przewyższają nigdy 10 do 11 metrów wysokości, gdy jednak pędzą je wiatry, na drodze swojej w pochodzie tym fale te spotykają skały, — podnoszą się i poruszają ze straszną siłą; to też łatwo sobie wyobrazić, że musi to być widok wspaniały, majestatyczny i straszny. Zrobiłem też wycieczkę do malowniczych i olbrzymich ruin zamku Talmont. Ruiny te leżą od Sables d'Olonne w odległości półtory godziny drogi, w gminie tejże nazwy, około 2.000 ludzi liczącej; dzisiaj Talmont jest głównem miejscem kantonu, dawniej księztewka, które kolejno było w posiadaniu hrabiów Poitou, Wilhelma III, Raula Mauléon, wicehrabiego Thouars i wreszcie rodziny de la Tremouille, nazwisk krwawym chrztem Wandei oblanych i upamiętnionych. Niewielka mieścina rozłożena nad brzegami niewielkiej rzeczki Pairay (inaczej Gué-Châtenay) otacza pierścieniem wzgórze, na którem wznoszą się ruiny zamku, jednego z najstarożytniejszych zabytków Wandei. Kiedy zamek ten został zbudowany, trudno powiedzieć; to pewna, że należy on do nader odległej epoki. W VIII-em już stuleciu port Talmont był jednym z ważniejszych i okręty znacznej wielkości podpływały pod mury fortecy, która ich broniła 5). Jeszcze w XVI wieku Henryk IV przysłał tu wodą, artylleryę, i u stop zamku są, podobno dotychczas w murach żelazne pierścienic służące do przywiązywania lin okrętowych. Ciągłe podnoszenie się lądu usunęło port Talmont od morza, które dziś widać tylko ze szczytu ruin. Ruiny te są, w istocie wspaniałe i świadczą, po dziś dzień o minionej zamku wielkości. Zachowała się z nich okrąła wieża i część olbrzymiej ściany. Zieleń bujnie rozpuszczonego po murze bluszczu, w gęstych okalającego go festonach, pełnych świeżości i życia, oraz koronującego wierzchołek wieży, dziwnie odbija się od szarych i martwych kamieni. W resztkach muru z jednej strony dochowały się piękne kamienne futryny gotyckich okien i odrzwi. W obszernym podwórzu widać ślady piwnic zawalonych gruzem, dziś pokrytym gęstą trawą. Na ścianach pozostał ślad po belkach, które podtrzymywały pułapy i podłogi. Wieża do szczytu pusta i ciemna, ma z jednej strony wybornie dochowane wschody kamienne. Śmiała ich, ślimakowata, kręcona budowa, po dziś dzień budzi podziw. Można dojść niemi na szczyt wieży i muru; przemysł wszakże miejscowych stróży tych ruin wyrwał kilka kamieni z najniższych stopni, aby tym sposobem nikt bez ich pomocy nie mógł samowolnie dostać się na górę. Że zaś nie mogliśmy znaleźć przemyślnego kustosza tych starych pamiątek, który deskami zastawia otwór umyślnie zrobiony, musieliśmy się zatem wyrzec myśli wejścia na wierzch wyniosłych ścian, zkąd ma być śliczny i rozległy widok na okolicę, ożywioną żyznemi pastwiskami, bogatemi winnicami, na której krańcach srebrny pas oceanu ginie i rozpływa się w lazurach nieba. Od podnoża zamku nie widać morza, zasłaniają, go falujące wzgórza, wyższe od tego na jakiem wynoszą się ruiny; za to te ostatnie, a zwłaszcza dochowana jedna ze ścian, chyba na jakie 5 pięter wysoka, i wieżyca, z dołu z pod stop niewielkiego swego pagórka, wydają się olbrzymich rozmiarów i imponującej prawdziwie wielkości. Zamek został zniszczony za czasów Ludwika XIII, podczas wojen religijnych, ostatnim zaś z książąt Talmont był Antoni Filip de la Tremouille, który 7 Stycznia 1794 r. na placu Laval przypłacił głową jedyną swą, jak wówczas, ale nie do darowania winę, iż był szlachcicem, co gorzsza — księciem i dobrym katolikiem. W chwili kaźni miał 28 lat życia. Wywołałem krwawe to wspomnienie na ruinach zamku, dziś cichych, a niegdyś zapewne pełnych życia, wrzawy i świetności, a całe nasze kółko mimowoli zamyśliło się poważnie nad zmiennością kolei, szałem i wybrykami ludzkich namietności, — i z tym nastrojem wróciliśmy do Sables. To też pomimo, że droga do Talmont wcale niepowabna, bez cienia i widoków, smutna, a w dzień skwarny i śród kurzawy prawie nieznośna, dała nam się we znaki, — byliśmy wszakże radzi z odbytej tu wycieczki. Oprócz opisanych miejscowości i spacerów, zwykłemi, jakie odbywają goście w Sables bawiący, są jeszcze miasteczko Olonne, zamek tejże nazwy, obecnie noszący miano Fenestrau, St.-Hilaire de Talmont z zamkiem Granges-Cathus, miasteczko Apremont, St.-Hilaire de Riêz, St.-Gilles sur Vie, Veillou, Gayola i inne; nie mogłem wszakże zwiedzić ich i opisać dla braku czasu. I tak może to, com opowiedział tutaj o Sables, jest zbyt drobiazgowe; zdawało mi się jednak, iż nieznana u nas a niewątpliwie oryginalna miejscowość, że przywiązane do niej wspomnienia, zasługują, na obszerniejszą, wzmiankę. Wielkie, cieszące się europejską sławą, kąpiele jak Biarritz, Trouville, choćby Bayonna, pospolicie doskonale już są znane; bardziej ustronne, mniej eleganckie, pretensyonalne, ale też i mniej kosztowne Sables d'Olonne jeszcze nie zyskało sobie poczestnego miejsca w starej rodzinie znanych morskich kąpieli. Chociaż więc pierwszeństwa przyznawać mu przed wymienionemi wyżej niepodobna, chociaż nie myślę, ani nawet przypuszczam i pragnę, żeby opis mój mógł kogo zachęcić do zjechania tutaj; mniemam wszakże, iż jeśli kogo losy zapędzą w te strony, przyjemniej mu będzie spotkać się ze znaną miejscowością i sprawdzić osobiście te wrażenia, jakich doznawałem podczas niedługiego, lecz nader miłego pobytu tutaj.

    5) Znajdywane w okolicach medale rzymskie świadczą o odwiecznem portu tego istnieniu, jeszcze za czasów pogańskich, a który rozkwitem swoim uprzedził założenie Sables d'Olonne.

 



tagi: wandea  1879  sables d'olonne  chaume  kronika rodzinna  aleksander moldenhawer 

umami
11 sierpnia 2020 09:04
5     1199    5 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

pink-panther @umami
11 sierpnia 2020 19:04

Bardzo ciekawa notka. Autor z wielkim zmysłem obserwacyjnym. Urodzony gawędziarz. Chyba zapomniał dodać, że w czasie Rewolucji Francuskiej miasto nie tylko "oparło się rojalistom" (o czym pisze) ale "pracowało" w nim "co najmniej 6 trybunałów rewolucyjnych skazujądych owych "rojalistów" hurtem, więc krew się lała strumieniami.

Ale ludność jakoś pozostała katolicka, mężczyźni z krzyżykami, szkaplerzami, bo to nawet nie morze a ocean.

Autor nie mógł wiedzieć,że za jakiś czas zrobi się niesamowita koniunktura na obrazy impresjonistów z Les Sables d'Olenne. Powstało dziesiątki wybitnych i setki mniej wybitnych dzieł.Jeszcze do lat 30-tych "szła produkcja malarska" nakręcając koniunkturę.

Teraz biurokracja nakręca temat ekologii a deweloperzy zniszczyli nastrój hotelami-wieżowcami.

https://www.google.com/search?sxsrf=ALeKk02uj6myfoc5vTtG0rs_biQZMug_jA:1597164494611&source=univ&tbm=isch&q=les+sables+d%27olonne+impressionisme&sa=X&ved=2ahUKEwjK-uSyzZPrAhVyoosKHXCXAmEQsAR6BAgKEAE&biw=1600&bih=786#imgrc=giZJg5bCAGhcDM

zaloguj się by móc komentować

pink-panther @umami
11 sierpnia 2020 19:05

Les Sables d'Ollone oczywiście.

zaloguj się by móc komentować

saturn-9 @umami
11 sierpnia 2020 22:19

W fazie spowolnienia, gdy ten niewypowiedziany wiraż wrażeń współczesnych - po zapisaniu - autem grozi taki przyczynek z XIX wieku pozwoli oku spojrzeć na mrowienie w palcach przez orzeźwiające cząstki soli morskich w klimacie Les Sables d'Olonne.

Kiedyś, hen tam, mała miejscowość, obecnie - jako wiki rzecze -  potworek z trzech gmin. Jak ten zapis szproty, dorsze i szproty raz jeszcze. Akumulacja znaczeń.

Co do tego co w odmętach oceanu się kiełbi to zgoda. Szproty tak, dorsze chyba też.
 

Zapiski z epoki spokojnej, lud pokorny, w pocie czoła etc...
 

Piasek akumuluje energię słońca. Odniesienia wertykalne wskazane ale co tam Rzymianie porabiali? Znaczy się w XIX wieku wiedziano to co my nadal powszechnie wiemy. Przetarte koleiny na osi czasu. Czy aby na pewno? To domostwo piaskiem zasypane szuka odpowiedzi w modelach myślowych tego co się mogło było wydarzyć...

Gradacja czasu jak guma do żucia. Przeżuwam ponownie więc wiem? Tak, tak: Jamais deux sans trois czyli do trzech razy sztuka.

Słońce = sytuacjoniści = syjoniści?

W takim La Rochelle protestanci dominowali. W Les Sables d'Olonne oportuniści. Arytmetyka przelewanej krwi wypada na niekorzyść tych co bitwy wygrywali a wojnę już nie.

Lew z Piktawii (tej dolnej zapewne też) to lew z tym tego ogonem co i w Pradze czeskiej znają. Jak to pogodzić?

Nic tylko sytuacjoniści a to wywodzi się  od citoyen ?!

 



 

Bractwa skryte i pół jawne. Nie obejrzysz się a już panuje nowa mądrość etapu.

zaloguj się by móc komentować

umami @pink-panther 11 sierpnia 2020 19:05
23 sierpnia 2020 17:36

Ciąg dalszy też jest ciekawy.

zaloguj się by móc komentować

umami @saturn-9 11 sierpnia 2020 22:19
23 sierpnia 2020 17:42

Ogon czeskiego lwa musi mieć podwójny skręt/zawijas, ten nie ma.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Herb_Czech

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować