-

umami

Aleksander Moldenhawer - Wspomnienia z podróży - Mettray i Saint-Hilaire

Drugi pakiet Wspomnień Moldenhawera, także pochodzi z Kroniki Rodzinnej z 1879 roku. Zamieszczony był w 4 odcinkach, w numerach 14, 16, 19, 21:
1 — str. 432
https://www.wbc.poznan.pl/dlibra/publication/72959/edition/88221/content
2 — str. 495
https://www.wbc.poznan.pl/dlibra/publication/72982/edition/88243/content
3 — str. 583
https://www.wbc.poznan.pl/dlibra/publication/72989/edition/88250/content
4 — str. 652
https://www.wbc.poznan.pl/dlibra/publication/72995/edition/88256/content

Także nie był osobno, prawdopodobnie, nigdzie publikowany, więc go wyłowiłem. Zachowałem oryginalną pisownię, jedynie poprawiając, rzucające się w oczy, błędy zecerskie.
 

    WSPOMNIENIA Z PODRÓŻY
    Mettray i Saint-Hilaire

    przez A. Moldenhawera

    Stosownie do wskazówek, udzielonych mi w liście przez p. Blanchard'a, dyrektora kolonii Mettray, wyruszyłem z Paryża pociągiem pośpiesznym o godzinie w pół do dziewiątej rano do Tours, gdzie szanowny dyrektor miał czekać na mnie, by mię z sobą zawieźć na miejsce. Po wpół do pierwszej z południa już stanąłem w Tours. Ponieważ pomimo oddawna zawiązanej i ciągnącej się między nami korrespondencyi, dotąd nie znaliśmy się osobiście, a pociąg, którym przyjechałem, przywiózł nader liczne grono osób z Paryża, zresztą i na stacyi znalazła się niemała liczba czekających, czy to na powitanie przyjezdnych czy też na dalszą podróż, byłem więc w niemałym kłopocie, jak tu dać się poznać i samemu odnaleźć uprzejmego dyrektora w całym tych nieznajomych tłumie. Przyszło mi jednak na myśl założyć na kapelusz wizytową kartę, tak iż każdy z łatwością odczytać mógł na niej moje nazwisko, jakoż sposób ten nieco ekscentryczny, okazał się praktycznym, gdyż zaraz powitał mię jakiś pan przedstawiając się jako p. Arnout, inspektor kolonii Mettray, przybyły na moje spotkanie w miejsce p. Blanchard'a, którego w domu zatrzymały niespodziewane zajęcia. Ponieważ p. Arnout miał załatwić jeszcze w tym dniu kilka niezbędnych dla kolonii sprawunków i zakupów w Tours, a mnie zależało bardzo wiele na pośpiechu, by zatem nie tracić chwilki czasu, ruszyłem natychmiast w dalszą drogę przysłanym po mnie dyrektorskim powozikiem 1). Droga z Tours do Mettray jest jeszcze inna koleją żelazną, po linii idącej do Mans, na której Mettray, wieś, stanowi właśnie pierwszą jej stacyę, przechodzi środkiem miasta przez największą jego ulicę zwaną „Królewską” (Rue Royale). Szeroka, ze wspaniałemi domami, z szeregiem sklepów o bogatych i różnorodnych wystawach z linią szyn pośrodku i krążącemi po nich tramwajami, ożywiona ruchem licznych przechodniów, ulica ta przedstawia się tak pokaźnie, iżby jej nie powstydził się Paryż, a pozazdrościć by mogła Warszawa. Na końcu ulicy, śród bukietów zieleni, wznosi się biały posąg Descartes'a i kamienny szeroki most na Loarze, niegdyś uchodzący za największy i najwspanialszy w Europie. Przejechawszy go, znalazłem się na przedmieściu położonem nieco na wzgórzu, śród ślicznych pełnych kwiatów i cienia ogródków i ogrodów. Droga dotąd idąca prosto jak strzała, skręca tutaj na prawo i przerzyna przedmieście wszerz, poczem wydostaje się z pośród owych domków i ogródków na otwarte pole. Pole to jednak w niczem nie przypomina naszych płaskich mazowieckich łanów, nietylko bowiem faluje ono w najrozmaitszej formy pagórki, ale nadto całe niemal pokryte jest drzewami, których wszędzie tutaj pełno, — to w bujne sadzonych kępy, to pojedynczo, to w aleje, to po bruzdach, jakby porozrzucanych. To też tworzą one niby olbrzymi sad, przeplatany miejscami winnicą lub zagonami jarzyn, tak, że rozglądając się do koła, musiałem przyznać, iż nazwa, jaką zwykle nadają Turenii, zowiąc ją „ogrodem Francyi”, zupełnie się jej słusznie należy. Takiem to polem, przejechałem może parę staj, kiedy znowu droga zwróciła się na prawo, i z pagórka spostrzegłem wynurzającą się z gruppy drzew, zwartych w gęstą zieloną massę (jakby w spory lasek) zręczną, wysmukłą, śpiczastą, wieżycę kościoła i dachy. Domyśliłem się od razu co też z pewną dumą i zadowoleniem potwierdził wiozący mię człowiek, że zbliżam się do kolonii Mettray 2). Wkrótce potem droga którą jechałem, zaczęła opuszczać się w maleńki wąwozik, między domy wsi Mettray, aż zostawiwszy z prawej strony zaledwie ztąd widoczną linię kolei żelaznej, po za nią na wzgórzu prywatny ładny pałacyk, po lewej także prywatną własność z malowniczym dworem i pięknym cienistym parkiem, o pysznych zielonych gazonach, doprowadziła mię W końcu do samego jej środka 3). Żeby nie robić dyrektorowi ambarasu, chciałem stanąć we wspomnianym zajeździe pełnym często licznych gości, zwiedzających kolonię, z których niejeden czasami z odległych krańców świata przybyły w celu bliższego jej poznania, bawi tu całe miesiące. Dyrektor jednak, jakby przewidując moje zamiary w tym względzie, uprzedził je stosownem rozporządzeniem, i powóz dostawił mię bocznym wjazdem wprost przed jego mieszkanie, w którego progach powitał mię z serdeczną uprzejmością. Po pierwszem zapoznaniu się i złożeniu p. Blanchard'owi treściwego sprawozdania z rozwoju i obecnego stanu naszych osad, gdym mu oznajmił, jak mało mam czasu do rozporządzenia, poruczył p. Quesnel'owi oprowadzić mię po kolonii i wskazać wszystko to, co tylko mogłoby okazać się potrzebnem do dokładnego pojęcia i zrozumienia całego jej mechanizmu, lub co sambym sobie widzieć życzył.

 

    1) Dawniej p. Demetz powozem tym często osobiście jeździł po przyszłych wychowańców kolonii, dziś najczęściej władze administracyjne dostawiają ich w osobnych wozach celkowo urządzonych.

    2) Jest to więc podobny widok, jaki ma się dojeżdżając do naszego Studzieńca, tylko tutaj więcej imponujący i o wyrazistszych konturach.
    [Studzieńcowi też poświęcę uwagę, więc na razie nie będę się o nim rozpisywał — przypisek mój.]

    3) Kolonia od Tours odległa jest o 7 kilometrów czyli 1 2/3 mili francuzkiej. Przestrzeń tę przebywa się w 5 kwadransów.

 

    Wyszedłszy też zaraz z moim przewodnikiem, znalazłem się na obszernym placu przeciętym alejami wybujałych drzew, zabudowanym dokoła w foremny czworokąt. Dwa przeciwległe dłuższe jego boki, tworzyły dwa szeregi podobniutkich do siebie, jednego prawie kształtu i wielkości domków, po sześć w każdym rzędzie. Dwa ostatnie domy z każdego z przeciwległych szeregów, znacznie od pozostałych większe, a raczej dłuższe razem z wysuniętą nieco z pośrodka kaplicą i gospodarskiemi po za nią budynkami, zamykały prostokąt ów, z jednej strony tworząc krótszy poprzeczny bok tegoż, wtedy gdy takiż sam przeciwległy stanowiły dopiero co pozostawiony przezemnie po za sobą dom dyrektora i domy professorów, większych daleko od innych budowli rozmiarów. Pomiędzy niemi śród trawników i miękkiej zieleni, przechodzi cienisty szpaler drzew łączący się z bitym gościńcem. Aleja ta jest to główny, jeśli wolno tak się wyrazić, honorowy wjazd do kolonii; ztąd przybysz ma piękny widok na kościołek i otaczające go domki, na śliczny dziedziniec, gdzie śród rzędów drzew, w prawdziwem zieloności morzu, toną porozpraszane pozostałe liczne budynki mettrayskie, wynurzając z owych żywych, ruchliwych zawsze prawie fal liści, swoje kształtne dachy, lub o zręcznych liniach szarawe ściany. Większość domków, zwłaszcza tam gdzie zgruppowały się one w środku kolonii i w symetryczne rozstawiły szeregi, jednej jest struktury; mimo to nie ma ona nużącej dla oka przykrej jednostajności, gdyż obok nich spotykamy o parę kroków dalej miłą rozmaitość pozostałych budynków, innej znów stosownej do odmiennych każdego z nich przeznaczeń architektury. Zalotnie kryją się one w tym prawdziwym ogrodzie, śród gąszczu najrozmaitszych drzew, niby od niechcenia, a przecięż z wdziękiem i pewną tu wszędzie symetryą rozproszonych. Trudniej też byłoby coś dla oka wymyślić odpowiedniejszego; gdyby bowiem czworokątny dziedziniec otaczały domki o rozmaitych kształtach, straciłby niewątpliwie na powadze i piękności swoich linij, zepsułaby się harmonia tych doskonałych ramek; gdyby znowu wszystkie budynki kolonii były jednakowe tak jak są właśnie w tem miejscu, wzrok wkrótceby się zmęczył, znużył i znudził tą jednostajnością kształtów, tym koszarowym, sztywnym i chłodnym zawsze charakterem 4). Tak zaś uniknięto obu ostateczności, nie szkodzi też już nic, że wszystkie domki kolonii zbudowane są z wapniaku, który obecnie ma jednostajny nieco kolor szary. Ceglane zresztą, czerwone ich węgły, takież odrzwia i futryny u okien, razem z rozpiętą po ścianach domków w malownicze festony zielenią wina — ożywiają tę posępną nieco barwę, zresztą wcale ładnie odbijającą śród ciemnego tła drzew, zewsząd otaczających. Domki mają wysokie dachy, z dużemi okapami, juk to się spotyka często w Szwajcaryi; są wszystkie piętrowe, zajmowane jednak tylko przez chłopców.

    Kolonia liczy obecnie domków 17. Poddasza tak mają urządzone, że stanowią one niejako drugie piętro i służą za sypialnię dla wychowańców, niemogących pomieścić się na pierwszem piętrze. W odstępach pomiędzy domkami (odległość jednego od drugiego, wynosi tutaj przeszło 14 łokci) znajdują się łączące je kryte dachem galerye, z jednej strony od podwórza otwarte. Pod temi galeryami, dzieci nawet i w niepogodę, zasłonione od deszczu, mogą świeżem oddychać powietrzem i używać rozrywki i ruchu. Napis nade drzwiami każdego z domków wskazuje czyjej jest on fundacyi; to też zauważyłem domek miasta Paryża, Tours, Orleanu, Poitiers, Limoges, hr. d'Ourches, Beniamina Dellessert'a, Heberta Rouen'a, Giraud'a i innych. W bliskości kościoła uderzył mię znowu domek wystawiony przez zbolałą matkę, po stracie ukochanej córki, jako żywą pamiątkę rodzicielskiej miłości, jako najpiękniejszy i niewątpliwie najmilszy dla zmarłej grobowiec.

 

    4) Muszę zwrócić tutaj uwagę, że wszystkie rysunki kolonii Mettray przedstawiają dziedziniec jej próżny, gdy tymczasem w rzeczywistości jest on zacieniony jak wspomniałem szpalerami drzew dziś bujnie rozrosłych.

 

    Inny z domków nie ma znów żadnego napisu, ani popiersia, tylko w niszy nad jego drzwiami, wznosi się piękna figura Najświętszej Maryi Panny; domek ten zajmują najmniejsi kolonii wychowańcy, dzieci od sześciu do 10 lat, osobną stanowiące w niej rodzinę. Rodzina ta nieszczęśliwych sierot, pozbawionych matki, w wieku, który najwięcej jej potrzebuje, matczyną w kolonii znalazła opiekę. Wyobrażenie zaś na froncie zajmowanego przez nią domku N. Maryi jako matki duchowej rodzaju ludzkiego i zarazem matki Zbawiciela, jest jakby widomem uzmysłowieniem wielkiego zadania kolonii, w której porzucone dziecię znajduje macierzyński przytułek i wychowanie, razem z odrodzeniem moralnem i odkupieniem upadłego ducha. Myśl ta zarówno wzniosła jak rzewna, szczęśliwie uchwycona, musi zbawiennie oddziaływać na tych, przed których oczami ustawicznie stoi. Nie mogłem się jednak dłużej zajmować zewnętrznym owym widokiem kolonii, gdyż tu każdy niemal krok budzi nowe myśli, nowe wrażenia, bo czas naglił; to też rzuciwszy raz jeszcze tylko na obie strony wzrok ciekawy, i utrwaliwszy sobie w pamięci ogólny ów piękny i miły widok, jaki rozwija się dokoła ślicznego podwórca, rozpocząłem z moim uprzejmym i rozmownym cicerone dalszą wędrówkę, od obejrzenia najpierw wnętrza jednego z domków zajętych wyłącznie przez wychowańców. Dał mi on dokładne pojęcie o systemacie wszystkich innych podobnych. Dla zaoszczędzenia miejsca urządzono tutaj tak sypialnie, iż są one zarazem i pomieszkaniem dla każdej z rodzin. Rodziny te są wszakże niemal trzy razy liczniejsze od naszych studzienieckich, maximum bowiem w takowych przechodzi nieraz 40 wychowańców. W sypialniach, zamiast łóżek są hamaki, o których niżej jeszcze będę miał sposobność wspomnieć. Otoż na dzień hamaki te, podobne do tych jakie spotyka się na okrętach, zawieszają się na ścianach, przy słupach zaś, które służą do podtrzymywania drążków, do jakich przypina się hamaki, przytwierdzone są na zaczepce długie stoły, właściwie tylko ich blaty, z jedną nogą ruchomą na zawiasach. Do obiadu stoły owe spuszczają się od słupów (dwoma rzędami podpierających pułap sali), przypierają do samej ściany przeciwległej, (na owej ruchomej nóżce), tak, że tym sposobem sala sypialna zamieniona zostaje w jednej chwili na salę (podobnie jak w Studzieńcu) jadalną. Uderzył mię w izbach tych brak zupełny pieców. P. Quesnel objaśnił mię, iż tylko dla małych dzieci wstawiają na zimę piecyk przenośny, który w lecie wynoszą. Starsi dostają jedynie cieplejsze kołdry i koce. Przewietrzanie izb odbywa się wyłącznie przez otwieranie okien, które letnią porą ciągle też bywają otwarte na przestrzał, w zimie zaś wtedy tylko, gdy dzieci wyjdą lub zajęte są po za dornem. W izbach znalazłem na ścianach obrazki Świętych, krzyże, śliczną statuetkę Matki Bozkiej z bluszczem (w Maju odprawiają się przy niej Majowe nabożeństwa), a w dużych drewnianych ramach liczne moralne zdania zapożyczone z Pisma Świętego, lub praktyczne motywa codziennego życia, które,, jak mię objaśnił p. Quesnel, po pewnym przeciągu czasu, gdy wdrożą się już w serca i pamięć wychowańców, lub też przy szczególnych okolicznościach, zastępują się przez inne. Wreszcie w drewnianych półkach czyli szufladkach umieszczonych po nad hamakami widziałem szczotki, grzebienie, ręczniki i niektóre drobne przedmioty należące do nich, książki z czytelni i marki, stanowiące jedyną monetę, jaką w kolonii dzieci posiadać mogą. Tutaj zastałem parę chłopców zajętych właśnie porządkowaniem izby, które—to zajęcia, tak jak każde inne, odbywają wychowańcy tygodniową koleją. Ponieważ urządzenie wszystkich domków jest jedno i to samo i tylko różnią się rozmiarami, (budynki te mieszczą najmniej 40, najwięcej 74 wychowańców), nie zwiedzałem przeto już innych, a natomiast zaszliśmy do warsztatów. Warsztaty rzemieślnicze pomieszczone są w dwóch budynkach. W krawieckim z dwóch stron sali przy ścianach ustawione są dwa stoły, jeden z nich na długość sali, drugi zaś zajmuje 1/3 część jej długości. Na dłuższych stołach zastałem wychowańców siedzących po turecku i szyjących różne części ubrania. Pod stołem znajdują się półki, mieszczące skład narzędzi. Obok mniejszego stołu stoi osobno stół do krajania i piecyk sztuczny do ogrzewania żelaza do prassowania. Przy jednem ognisku ogrzewa się na raz 6 żelaz z wielką oszczędnością paliwa. Przy sali tej urządzony jest skład materyałów, wydanych do roboty i robot już wykończonych. Krawiec dozorujący pracujących chłopców pokazywał mi nader dokładnie i gustownie wyrobione ubrania dla urzędników i wychowańców kolonii, letnie i zimowe, a nawet i zamówione przez obcych garnitury. Warsztat szewcki mieści się w sali o połowę mniejszej od sali krawieckiej, obejmuje on cztery po sześć półek każdy dla sześciu uczniów. Jeden stół nizki, podobny do używanego u nas, przeznaczony jest dla majstra, przy którym znowu trzech chłopców pracuje. Oglądałem wyroby wcale niezłe, lubo tak gustownych i delikatnych, jakie kiedyś miałem sposobność widzieć w kolonii St.-Hubert w Belgii, nie spotkałem tutaj; z warsztatem tym łączy się i warsztat powroźniczy. Sporządzają także i saboty z drewnianą podeszwą a skórzanym wierzchem nader dla ekonomii swojej praktyczne i jak mię upewniano w użyciu dobre. Zwiedziłem też warsztaty: kowalski, stolarski, kołodziejski i narzędzi rolniczych. Wszędzie spotykałem ruch, życie i pracę rozwiniętą prawidłowo, której owoce okazywane w wyrobach, wprawiły mię w podziw swoją dokładnością i czystością. Niedziw też, że na wystawach tak departamentowych, jak i stolicy, a nawet powszechnych, zyskiwały sobie zaszczytne uznanie, pochwały i nagrody. Z kolei zaszedłem do kuchni; mieści się ona w sporej kwadratowej izbie z jednem pośrodku ogniskiem. Na ścianach, na półkach znalazłem naczynia kuchenne miedziane, pobielane, czyściutkie i połyskujące, jakby świeżo kupione. Przyjęła mię Siostra Miłosierdzia, mająca do pomocy kobietę i 4 chłopców, którzy kształcą się na kucharzy; widziałem ich zajętych przygotowaniem do kolacyi i spróbowałem doskonałej zupy z soczewicy, oraz wybornego chleba. Z kuchni przeszliśmy do magazynu żywności i pralni, obu pod zarządem Siostry Miłosierdzia. W pralni, pośrodku ogromnej wyasfaltowanej izby, ujrzałem murowany rezerwuar napełniony wodą, a przy nim piorących wychowańców. Wychowańcy ci co tydzień się zmieniają, a to dla tego, by każdy z nich obeznał się z tą pracą i w danym razie umiał sobie sam wyprać swoją bieliznę. Przepraną w rezerwuarze bieliznę, oddają chłopcy praczkom do balii, poczem suszy się ona w sztucznej suszarni. Do ogrzewania wody służą dwa ogromne kotły. Przy pralni Siostry Miłosierdzia mają skład bielizny, systematycznie układanej na półkach. W pobliżu znajduje się łaźnia. Pokój, w którym stały wanny, jest za nadto mały, wanien za wiele i w ogóle wszystko tu wygląda jakoś niezbyt estetycznie. Za to podobała mi się bardzo infirmerya z kapliczką, apteczką i mieszkaniem Siostr Miłosierdzia. Jest to osobny dom piętrowy murowany, z kapliczką na jedno piętro wysoką; w pośrodku ma ona galeryę dla wychowańców, urządzoną nietylko z gustem, ale nawet z przepychem. Kolorowe szyby rzucają różnobarwne światło, w którem kąpią się poważne ozdoby ścian jej rzeźbionych. Tutaj to codziennie o 7-ej godzinie odprawia się Msza Św. Na parterze znajduje się apteczka z laboratoryum pod zarządem Siostry aptekarki i dalej mieszkania Siostr Miłosierdzia. Uprzejme siostrzyczki oprowadzały mię, oddając jedna drugiej i udzielając wszystkich objaśnień, jakich żądałem. Pomimo całej skromności i prostoty ich odpowiedzi, trafność takowych wykazywała wysokie doświadczenie i znajomość stosunków, w jakich obracały się ciche te pracownice. Na piętrze mieści się infirmerya dla chłopców i urzędników. Dla wychowańców składa się ona z dwóch pokojów obszernych połączonych oszklonem przejściem. W infirmeryi łóżka (jest ich 30) są żelazne mają materace, poduszki i kołdry, niepozostawiające nic do życzenia pod względem swego gatunku i czystości.

    Urzędnicy mają prawo korzystać także z infirmeryi, którą składa parę małych pokoików urządzonych nader wygodnie i porządnie. Przy łóżku każdego chorego mieści się okienko z klapą, za której odsunięciem widać nabożeństwo odbywające się w kaplicy. W infirmeryi znalazłem zaledwie kilku chłopców chorych na oczy i starego weterana urzędnika kolonii, prawie zdziecinniałego już z wieku, który wszakże ożywił się na wspomnienie jednego z naszych rodaków p. Łubińskiego, który w kolonii zostawił po sobie (jako niegdyś jej magazynier), najpiękniejsze i najżyczliwsze wspomnienie. Przed infirmeryą znajduje się milutki i spory ogródek dla rekonwalescentów, po za gmachem zaś z drugiej strony rozciąga się takiejże wielkości ogród owocowy. Do tego całego domu ślicznej struktury przypominającej nieco gustowne szwajcarskie dworki, przypiera z tyłu szopa, w której znajdują się kadzie do wytłaczania wina, czem zajmują się sami wychowańcy pod odpowiednim nadzorem. Zwiedziłem także i magazyn kolonii, mieszczący oprócz garderoby mnóztwo rozmaitych przedmiotów jak: szczotki, grzebienie, papier, ołówki, pilniki, siekiery i t. p., służących nietylko dla użytku wychowańców, ale i służby zakładu. Widziałem tu rozmaite drobniejsze rzeczy wyrabiane przez wychowańców i na ich korzyść sprzedawane, kupiłem też kilka fotografij Mettray i większe pamiątkowe album (za 20 fr.). Godzina naznaczona przez p. dyrektora na obiad przerwała pielgrzymkę moją po kolonii. Przy stole, przy którym znaleźli się urzędnicy zakładu, toczyła się rozmowa o tem, com widział, a także o naszej studzienieckiej osadzie. Uprzejmy gospodarz wzniósł toast za pomyślność Studzieńca i jego kierowników, na który odpowiedziałem takimże na cześć Mettray, jako pierwowzoru naszego zakładu i wielu innych podobnych osad. (D. c. n.)

    II.

    Po obiedzie dalszą moją wycieczkę rozpocząłem od kaplicy. Stoi ona osobno, w środku niemal wszystkich zabudowań, jakby symbolizując znaczenie i potęgę religii i duchowego moralnego życia, które ześrodkowuje w sobie systemat wychowawczy w Mettray. Kaplica ta, właściwie kościół, przeznaczona jest wyłącznie tylko dla wychowańców, służby i ich rodzin. Znajdują się w niej dwa ołtarze, z których jeden główny, zbudowany jest na ogromnem wzniesieniu (prawie na piętro wysokiem), drugi zaś na boku. W około ścian kościoła idzie galerya przeznaczona dla wychowańców i służby niższej. Wychowańcy zajmują cały dół i lewą galeryę, zasiadają ławki; część galeryi z prawej strony przeznaczona jest dla służby niższej. Wiązanie sklepienia, nieużywane i nieznane u nas, jest dosyć oryginalne, nie tylko jednak nie psuje effektu, ale owszem podnosi go jeszcze. Przy ołtarzu zauważyłem ładną chorągiew i złocone napisy poświęcone pamięci zmarłych dobrodziejów kolonii.

    Tuż przy kościele, jakby pod jego skrzydłami, znajduje się szkoła; trafiłem tu na wieczorne lekcye. Na ścianach nakreślone mappy, rysunki, moralne zdania podobnie jak w izbach wychowańców; siedzenia wszakże i ławki szkoły, oraz jej tablice starej formy są zbyt pierwotne i wiele zostawiają do życzenia. Przeglądałem książki i kajeta z rachunkami, ćwiczeniami i kalligrafią. Niektóre z nich znamionowały szybkie i znaczne uczniów postępy, choć nauki prowadzą się podług dawnej jeszcze metody. Uczniowie podzieleni są na kursa stosownie do uzdolnienia, przygotowania i postępu w nauce. Z podręczników, jakie przeglądałem, zabrałem z sobą książeczkę p. t. „Nouveau élement de la civilité chrétienne”, którąby z pożytkiem można było przetłómaczyć i dla naszych studzienieckich wychowańców, a która obejmuje przepisy postępowania i zachowania się w codziennem towarzyskiem życiu, i najcelniejsze zdania moralne. Jeszcze przed odwiedzeniem szkoły, zaszedłem na chwilkę do zabudowań gospodarczych znajdujących się po za kościołem. Tu widziałem chłopców zajętych młóceniem i wianiem zboża, powracających z pola z pługami i sprzężajem. Oglądałem olbrzymie w użyciu będące w tych okolicach, dwa kołowe wozy, wzorowe i postępowe narzędzia i machiny rolne, z któremi nietylko zapoznają się chłopcy, ale nieraz w przyszłości wprowadzają w zastosowanie w kółkach, w jakich ich los kiedyś umieścić może.

    Przed udaniem się na spoczynek, p. Blanchard, chcąc mi zrobić przyjemną niespodziankę, zebrał całą kolonię w sali muzycznej, na której ścianach znalazłem porozwieszane trąby, bębny, kotły, skrzypce i t. p. muzyczne narzędzia. Wychowańcy w kilka rzędów zasiedli ławy; dla mnie, dyrektora i urzędników przyniesiono krzesła; wystąpiło potem ośmdziesięciu chłopców stanowiących miejscową orkiestrę, pod dyrekcyą maleńkiego, niepozornego i połamanego człowieczka, wybornego wszakże jak się okazało nauczyciela i kierownika, i rozpoczął prawdziwy popis najpierw muzykalny, a potem wokalny. Słuchałem z podziwem i szczerem wrażeniem najpierw wspaniałego marsza, przy którego dźwiękach chłopcy odbywają, uroczyste w okolice Mettray wycieczki, następnie kilku celniejszych wyjątków z oper z solami, potem jeszcze kilku piosnek przy towarzyszeniu dźwięcznej muzyki; dzieci śpiewały chórem, unisono, tercety i kwartety. W śpiewie i w muzyce uderzała mię zgodność, harmonia, doskonałe wyćwiczenie. Z przyjemnością przyglądałem się chłopcom składającym orkiestrę, gdyż grali z przejęciem, dumą i zadowoleniem. W istocie powołanie do szeregów muzykantów jest tutaj jedną z nagród, którą mogą otrzymać nawet i najmniejsi, używani do uderzania w blaszane talerzyki lub poruszania przyrządu z dzwoneczkami, lub metalowym trójkątem. Przejęcie się zwłaszcza tych malców, uwaga ich, by nie zgubić taktu, budzi w widzu szacunek dla przełożonych, którzy nie opuszczają najdrobniejszej okoliczności, by przemówić do dziecięcej duszy, zainteresować ją, znaleźć do niej przystęp, skorzystać z każdego, choćby najdrobniejszego środeczka. Muzyka zresztą, jak zauważyłem, zajmuje nie tylko samych wykonawców, ale oddziaływa ona nadto i na pozostałych słuchaczów; dość było spojrzeć na wrażliwe wyraziste twarze całego zebrania chłopców, żeby z ich oblicza powziąć o tem niewątpliwe przeświadczenie. Chóralne pieśni, w których już wszyscy brali udział, gdzie nawet pewne ginęły dyssonanse, robiły na wszystkich widoczne wrażenie. Ponieważ drzwi sali były otwarte na oścież, a wieczorne echa daleko niosły po rosie dźwięki pięciuset młodych głosów, wkrótce więc do sali zebrali się sąsiedni kolonii mieszkańcy, zwabieni muzyką i śpiewem o niezwyczajnej porze. Dyrektor Blanchard, żyjąc z sąsiadami w zgodzie, a nawet ciesząc się wysokim ogólnym szacunkiem okolicy (jest on merem mettrejskiej gminy) widocznie rad był z tego, zaprosił wszystkich do sali, co dodało, jak zauważyłem, bodźca chłopakom. Po skończeniu tego oryginalnego, a dla mnie niesłychanie miłego koncertu, zapoznał mię p. Blanchard z niektórymi przedstawicielami gminy; wytłómaczył im powód spóźnionej próby wokalno-muzycznej i cel moich odwiedzin, następnie po małym rodzaju jakby przeglądu na podwórcu kolonii czy wszyscy są obecni, zaprowadził mię do jednej z największych sypialni. Zapomniałem, a raczej nie miałem sposobności nadmienić, iż w Mettray wszystko odbywa się na komendę wojskową, z pewnym ściśle zachowywanym rygorem, porządkiem militarnym. To też gdyśmy się znaleźli w obszernej sali sypialnej, chłopcy uszykowali się każdy przy swoim hamaku (do domków wychowańcy podzieleni na rodziny rozchodzą się miarowym krokiem, wówczas ich chód w drewnianych chodakach wydaje oryginalny odgłos widocznie bawiący dzieci). Starszy brat (każda rodzina ma po dwóch, są zaś oni pomocą ojcu, należą do najcelniejszych pod każdym względem i różnią się od pozostałych czerwonemi naszywkami na ramieniu), na znak ojca rodziny, klaśnięciem w dłonie wezwał do pacierza, potem do złożenia rzeczy, następnie do zdjęcia hamaków, przyczem na znak, że każdy już gotów, wychowańcy uderzają wszyscy jednocześnie kołkiem o hak, — toż samo powtarza się przy zawieszaniu hamaku, a wszystko podług komendy, zwinnie i zgodnie. Przy zawieszonych i dobrze naprężonych hamakach wyglądających jak łódki, stają nareszcie chłopaki w koszulach i znowu na dany znak wsuwają się w nie jak w worki, hamaki kołyszą się coraz lżej, spokojniej, aż w chwilę potem zmęczone całodzienną pracą rzeźkie chłopcy zasną silnie i spokojnie w wygodnych swoich łóżkach. 5) Hamaki wiszą, jedne od drugich w odległości przeszło łokcia, a ponieważ chłopcy tak w nich sypiają, iż naprzemian głowa jednego tam przypada, gdzie nogi sąsiada, przestrzeń zatem ta jest wystarczająca i dostatecznie zapobiega możliwym figlom.

 

    5) Przypatrując się tym hamakom, pomimo tego wszystkiego, co mi o ich zaletach pisał niegdyś p. Demetz, a powtórzył p. Blanchard, że nie ma obawy, aby miały być szkodliwemi dla zdrowia, zdaje mi się, że jeżeli nawet silnie wyprężone nie są szkodliwemi dla kości pacierzowej śpiącego dziecka, to zawsze nieco krępują go i nie zostawiają tej swobody członkom, jak zwykłe łóżka. Zauważyłem przytem, że po praniu kurczą się, bośmy nawet musieli pomódz jakiemuś malcowi w dociągnięciu jego hamaka, gdyż sam temu podołać nie mógł. W naszym nakoniec klimacie hamaki byłyby w każdym razie niepraktyczne, bo nazbyt chłodne na zimę.

 

    Opuściwszy sypialnię, jeszcze miałem jedną niespodziankę. Na podwórzu usłyszałem rond, to jest jednostajne bębnienie: sześciu małych doboszów w assyście tyluż chłopców z latarkami obchodziło kolonię, wybębniając pobudkę (capstrzyk). Na tle ciemnej nocy, cieniem drzew jeszcze jakby więcej zaciemnionej, w nocnej ciszy, uderzenia zgodne bębnów, ich odgłosy raz zbliżające się, to znowu oddalające, raz głośne, wyraźne, to znowu słabe, niknące, jakby przycichłe, zamarłe, te migające w dali światełka, iskrzące się, przesuwające wtedy, gdy nie widać było niosących je chłopców, — miały w sobie coś dziwnie oryginalnego. Każdy wychowaniec spotkany na dworze po owem haśle, ulega surowej karze, i uważany jest za zbiegłego, a przynajmniej mającego zamiar ucieczki.

    Zmęczony, a właściwiej odurzony i upojony wrażeniami dnia całego, udałem się na spoczynek do jednego z nader ładnie umeblowanych gościnnych pokoików na piętrze, wskazanych mi przez p. Blanchard'a, obiecując sobie nazajutrz z dnia brzaskiem, w dalszym ciągu obejrzeć kolonię.

    Pomimo wszakże rannego wstania, uprzedził mię p. Blanchard, gdyż zastałem go już w kancellaryi nad rapportami. Po śniadaniu rozpoczęliśmy z p. Quesnel'em przerwaną dnia poprzedniego pielgrzymkę, od zwiedzenia ogrodów kolonii, jej bliższych folwarków, obór, stajni, i wreszcie odleglejszego nieco młyna.

    W ogrodach troskliwie i porządnie prowadzonych, znalazłem liczne kwiatów gatunki i piękne owoce. Kilku chłopców, uczących się ogrodnictwa, zajętych było odpowiedniemi pracami. Owoce służą tylko na użytek kolonii i nie sprzedają się wcale obcym. Towarzysz mój prowadził mię przez cienistą dróżkę, wijącą się nad małym zielonym parowem, potem weszliśmy na niewielkie wzgórze, zkąd rozległy i malowniczy ciągnął się widok, wychodzący nareszcie na bity, osadzony drzewami gościniec. Pogodny poranek dodawał uroku wszystkiemu co widziałem. Przyszło mi na myśl, że ta piękność i świeżość natury, ta różnorodność obrazów musi jak najkorzystniej wpływać na młode i wrażliwe umysły, że muszą być to potężne czynniki ich odrodzenia i poprawy, że spożytkowane należycie stają się skutecznym, uzdrawiającym dla nich środkiem. Spotykałem wszędzie wyborny inwentarz i sprzężaj. Mettray też, jak przekonałem się, przeglądając potem rachunkowe księgi, na 600 przeszło morgach ziemi, utrzymuje 100 krów, kilkanaście wołów roboczych, około 20 koni, przeszło 400 owiec, kilkanaście sztuk trzody chlewnej i parę osłów do domowej obsługi, jak rozwożenia wody, żywności dla wychowańców na folwarki, prac drobniejszych w ogrodach i t. p. Widziałem też wspaniałe okazy drobiu, a wszędzie na polu przy pługach, bronach w stajniach i oborach spotykałem uwijających się pod dozorem albo rodzin, albo starszych parobków, chłopców przeróżnym rolnym oddanych zajęciom.

    W młynie, wysokim, kilkupiętrowym budynku nad wartkim potokiem, wśród kępki drzew, po za obszernym ogrodem kolonii, znalazłem znowu wychowańców zajętych mlewem rozmaitego gatunku mąki. Wszędzie udzielano mi jak najchętniej i jak najdokładniejszych objaśnień. Powróciwszy do pana dyrektora, byłem obecny na odbywającej się codziennie sessyi urzędników kolonii, na której przedstawiają oni swoje rapporta, sprawozdania, uwagi, meldują potrzeby. Poznałem wtedy bliżej najpoważniejszych przedstawicieli zwierzchności osady, pomiędzy którymi spotkałem nader sympatycznego kapelana, z którym długą i pouczającą miałem rozmowę. Pomiędzy przedmiotami, jakie przy mnie rozbierano, dwa szczególniej zwróciły moją uwagę, i dla tego nie chcę pominąć ich milczeniem, zwłaszcza iż mają one związek i rzucają pewne światło na właściwości używanego w kolonii systematu wychowania dzieci, a także z powodu, iż jeden z nich nawet łączył się poniekąd z moim pobytem w Mettray. Otóż któryś z urzędników oświadczył, iż piękny i ogromny melon, jaki p. Blanchard kazał zostawić na mój przyjazd w dniu poprzednim, został skrycie zjedzony. Winowajcami okazali się trzej chłopcy pracujący w ogrodzie. Postanowiono wymierzyć na nich karę celkowego aresztu, a kiedym po skończonem posiedzeniu wyraził pewne zdziwienie p. dyrektorowi nad surowością kary w stosunku do wykroczenia, odparł mi, że właśnie tego rodzaju czyny niby tylko łakomstwa, karane są energicznie w osadzie ze względu, że one są pierwszemi stopniami na fatalnej drabinie występku, gdyż dziecko zaczyna od ściągania łakoci lub błyskotek, a kończy na kradzieży i rabunku w dojrzałym wieku; powtóre, że w danym razie winni pomimo walczących przeciwko nim dowodów, nie przyznawali się, szukając ratunku w kłamstwie i wybiegach. Kłamstwo zaś jest źródłem licznych zboczeń, i świadczy o zatwardziałości, o pewnym stopniu zakorzenionego zepsucia. Skrucha, szczere przyznanie, żal okazany, jeśli nie maże zupełnie, to łagodzi przynajmniej winę; gdzie ich nie ma, tam działać należy silnie, — środek musi być gwałtowny, bo i choroba ducha okazuje się już rozwiniętą potężnie. Słuchając tych trafnych uwag wspartych doświadczeniem, nie śmiałem nawet wstawiać się za winnymi i prosić o złagodzenie im kary.

    Drugim faktem było oznajmienie p. Blanchard'a, iż jeden z sąsiednich zamożnych włościan zażądał 12 chłopców do pomocy do winobrania. Poruczono zatem jednemu z urzędników, aby z żądającym stosowną zawarł umowę, kolonia bowiem za wynagrodzeniem posyła swoich wychowańców do sąsiednich wiosek, gdzie pod dozorem ojca rodziny lub starszego brata, pracują oni dni całe, i na noc zwykle dopiero wracają do kolonii, piechotą, jeśli wieś leży od niej blizko, lub odsyłani przez najmujących ich, jeśli folwark okaże się odleglejszym. Przynosi to nietylko materyalne, ale i moralne dla Mettray zyski, — oprócz bowiem zarobku, zbliża dzieci do swobodnej ludności, która znowu godzi się z wychowańcami, zdejmując z nich wszelkie w jej oczach cechy poniżenia i niechęci. 6) Dzieci też, dla których podobne zajęcie stanowi prawdziwą rozrywkę, uważają sobie je za najwyższą nagrodę, jakoż wybierają do tego w istocie najbardziej zaufanych, najpracowitszych i najlepiej prowadzących się.

 

    6) Okoliczna ludność musi w tem widzieć korzyść dla siebie, i wychowańców Mettray za dobrych uważać pracowników, skoro podczas mego pobytu kilku sąsiednich włościan zjawiało się z podobnemi żądaniami.

 

    Po sessyi, przejrzałem księgi osobiste wychowańców, formy regestrów, które mi dały wyborne wyobrażenie o całej munipulacyi i zarządzie kolonii. Pokazano mi następnie bogaty zbiór medalów i zaszczytnych znaków, jakie czy to cała kolonia, czy jej kierownicy i przełożeni, czy wreszcie wychowańcy otrzymali i na znak uznania i wdzięczności na wieczną pozostawili tutaj pamiątkę. Dano mi również do odczytania parę ciekawszych korrespondencyj z najznakomitszemi całego świata podobnemi zakładami, przeważnie zaś temi, które wzięły sobie za wzór Mettray. Zwiedziłem jeszcze od niedawna, bo od lat dwóch zaledwie otwartą pracownię chemiczną. Jest to obszerny dom z dala od reszty budynków kolonii, widocznie osobno ze względów bezpieczeństwa, na przeciwległej od kaplicy stronie, stojący. Laboratoryum to chemiczne przeznaczone tu jest do rozbiorów gruntu i innych gospodarskich kolonii doświadczeń. Mogą również z niej korzystać, i w istocie za niewielką opłatą korzystają, sąsiedni włościanie i właściciele; przysyłają oni do chemicznego rozbioru okazy gruntów, i otrzymują stosowne naukowe objaśnienia co do najwłaściwszych środków uprawy ziemi. Młody chemik zarządzający wzmiankowaną doświadczalnią, widocznie w przedmiocie swym gorąco zamiłowany, opowiadał mi z ożywieniem o swoich planach licznych ulepszeń, o zamiarach oświecenia kolonii gazem i t. p. projektach. Musiałem go jednak z żalem pożegnać wkrótce, obejrzawszy laboratoryum, bo jeszcze wypadało mi wpaść na chwilkę chociaż, do tak zwanego domu rodzicielskiego, ojcowskiego (maison paternelle), a tutaj czas naglił, chwila odjazdu zbliżała się niepostrzeżenie śród najmilszych wrażeń, powiem niespodzianek, jakich doznawałem ciągle przy zwiedzaniu niezaprzeczenie wzorowej kolonii.

    Dom rodzicielski, do którego w końcu zajrzałem, lubo należy do kolonii, stanowi z nią jedną całość, a nawet poniekąd jest jej dopełnieniem, leży właściwie po za jej obrębem, nawet osobne ma wejście, i twórcy jego starali się między nim a kolonią, stanowczy przeprowadzić rozdział, niedopuszczający najmniejszego wychowańców obu zetknięcia i pomieszania. Dom rodzicielski zatem mieści się w osobnym sporym budynku, z maleńkiem okratowaniem, ożywionem zielonemi trawnikami podwórzem. Po nad wchodowemi drzwiami wznosi się ładny, pełny myśli posąg „Dobrego Pasterza”, niosącego na ramionach zbłąkaną owieczkę. Wewnątrz znalazłem obszerny korytarz, podobny do takiego, jaki spotyka się w celkowych więzieniach z biegnącą dokoła na piętrze żelazną galeryą i szeregiem celek, zajętych przez oddanych tutaj na poprawę. Kilka niezajętych celek zwiedziłem, lecz te niezbyt mi się podobały, znalazłem w nich bowiem stare i poniszczone sprzęty i poodrapywane ściany. Tablica w korytarzu wskazuje rozkład nauki. Nie mogąc dłużej dla braku czasu zatrzymywać się tutaj, musiałem poprzestać na udzielonych mi przez p. Quesnel'a objaśnieniach i pośpieszać z powrotem na obiad do dyrektora, aby następnie podążyć na pociąg do Tours, zkąd jeszcze tego samego dnia w dalszą miałem puścić się podróż. Pomimo wszakże tego pośpiechu, to com widział i słyszał, pozwoliło mi powziąć dokładne wyobrażenie o systemacie używanym w „domu rodzicielskim”, że zaś systemat ten mniej u nas znany, pozwalam więc sobie powiedzieć tutaj o nim słów parę.

    Systemat domu rodzicielskiego stanowczo różni się od tego, jaki jest stosowany do pozostałych wychowańców kolonii Mettray. Wówczas bowiem gdy ci ostatni wychowują się wspólnie, podzieleni na gruppy tworzące oddzielne rodziny, w oddzielnych mieszkające domkach, — wychowańcy „domu rodzicielskiego” rozdzieleni są pojedynczo i z sobą nie mają najmniejszego zetknięcia, tak, że gdy pewnego razu dwaj bracia jednocześnie znajdowali się w zakładzie, nie wiedzieli o tem, i dopiero po wyjściu zostali uwiadomieni. W domu rodzicielskim są dzieci, z któremi rodziny ich dać sobie rady nie mogą; to też p. Demetz, żeby pczedewszystkiem ukrócić i pohamować młodą, zbyt krewką naturę spokojem, ciszą, zastanowieniem, zmuszeniem do rozwagi, rozmysłu, urządził owe osobne celki, w których rozmieszcza przybyłych, nieraz za nadto zuchwałych chłopców. We czterech ścianach, sam jeden zamknięty dzieciak ma czas i sposobność zastanowienia się nad sobą, przekonania o swojej bezsilności, przypomnienia sobie poprzedniej swojej konduity; tu zaczyna mięknąc, czasem po przebytej burzy, po bezsilnym buncie, rozmyślać do czego doprowadziło lenistwo, błędy i usterki. Dyrektor przedstawia mu to wszystko razem ze środkami zadość uczynienia i poprawy; rzuca zaś tym sposobem te dary, moralne nasiona, które pielęgnują potem nauczyciele dodani każdemu z wychowańców, Każdy ma nauczyciela wyłącznie mu przeznaczonego (oprócz innych wspólnych) i ten kieruje jego pracami i czuwa nad nim nieustannie. Wychowaniec bierze udział w ćwiczeniach szkoły w Tours pod przybranem mianem, jakie otrzymuje po wejściu swojem do zakładu 7). W miarę poprawy polepsza się jego położenie, opuszcza celkę o ponurych, skromnych ścianach, i zajmuje inną mniej smutną; jeśli nauczyciel jest z niego zadowolony, celka przystraja się obrazami i kwiatami, otrzymuje on liczne ulgi, zmianę zajęć, uczy się fechtunku, nawet tańca, muzyki i t. p. Dla zdrowia ma przechadzki, zajęcia w ogrodzie, z nauczycielem robi wycieczki na wieś, w pole, gdzie piękne widoki natury, rzeźka praca wieśniaków lub wychowańców kolonii musi korzystnie oddziaływać na jego ducha, usposobienie i skłonności, budzić dobre natchnienia. Nauczyciel wprowadza go nieraz pod dach skromnej chaty, widokiem choroby, nieszczęścia, biedy, porusza drzemiące szlachetne uczucia, dobre popędy, aż wreszcie otworzy się młode serce, silna, dobra, niezepsuta do gruntu natura tryumf odniesie. Rodzina wychowańca otrzymuje ciągłe sprawozdania o jego prowadzeniu się, postępach w naukach i poprawie: gdy zaś sprawowanie jest wyjątkowo dobre, i uleczenie zupełnie już bliskie, dyrektor bierze chłopca do siebie do swego stołu, okazując mu tem, że zapomniano o wybrykach zdrożnej jego przeszłości. W obec tego wszystkiego, chybaby trzeba jakiejś wyjątkowo spaczonej natury młodej duszy wychowańca, chyba zapsutej do szczętu, żeby nie uległa dobrym wpływom tej zarówno rozumnej jak troskliwej opieki. Kuracya też trwa zwykle dwa miesiące (najczęściej wakacyjne). Skoro dyrektor ma jeszcze pewne wątpliwości co do zupełnego wyleczenia wychowanka, umieszcza go u którego z sąsiednich proboszczów, który znając dokładnie systemat wychowania w Mettray, prowadzi dalej rozpoczętą pracę poprawy. Próba podobna, podczas której wychowaniec korzysta z połowicznej wolności, trwa zwykle miesiąc. Oglądając kolonię, kilkakrotnie spotykałem wychowańców rodzicielskiego domu, spacerujących po polach w towarzystwie ich nauczycieli, zawsze żywą wiodących z sobą rozmowę.

 

    7) Zakres cały nauk w zakładzie udzielanych jest ten sam jak w gimnazyum w Tours.

 

    Taki to dom rodzicielski wypełnił we Francyi lukę w systemacie wychowawczym, dając rodzinom skuteczną możność ukrócenia dzieci rozhukanych, poprawy leniwych lub nawet występnych, i nawrócenia do uszanowania i posłuszeństwa, nie zmuszając ich do szukania opieki a raczej surowości prawa, jaka wielu i słusznie odstręcza od owego ostatecznego, przykrego zawsze, bo upokarzającego środka. Ale dosyć już o tem. Brak czasu nie pozwolił mi widzieć jeszcze ślicznego cmentarza kolonii, gdzie złożone popioły pierwszych jej założycieli pp. Demetz'a i de Courteilles, gimnastyki, sadzawki, będącej zarazem miejscem kąpieli dla chłopców. Pozostałych mi jeszcze słów kilka użyłem dla objaśnienia się w spostrzeżeniach nastręczonych oglądaniem kolonii.

    Ponieważ zamierzyłem udać się do kąpieli morskich a następnie do Paryża, gdzie otrzymałem zaproszenie na kongres międzynarodowy więzienny, p. Blanchard doradził mi, abym w powrocie skierował drogę na Saumure i odwiedził jedno z większych więzień Fontevrault i poblizką kolonię dla małoletnich w St. Hilaire, i wówczas już za powtórnem widzeniem się naszem, opowiedział mu moje spostrzeżenia o obu koloniach i ich systematach.

    Rozumie się, iż poszedłem za radą i wskazówkami szanownego dyrektora, i wyruszyłem w dalszą podróż, z której nie omieszkam zdać później sprawy czytelnikom Kroniki.

    III.

    ...Nie będę opisywał ani Samour w ślicznem nad Loarą położeniu, ani jego oryginalnego i ozdobnego ratusza, sięgającego czasów Ludwika XI, ani zbudowanego przez Pepin'a starożytniejszego zamku, którego grube mury służą obecnie za więzienie i arsenał wojskowy, ani romantycznej drogi do Fontevrault (bardziej podobnej do nieskończonej długości alei angielskiego parku, o pysznej z obu stron sceneryi, aniżeli publicznego gościńca), ani wreszcie ładnego, z dala nawet imponująco wyglądającego miasteczka Fontevrault (fons Ebraldi), ale nie mogę powstrzymać się, żeby nie zrobić tutaj chociaż wzmianki o słynnem jego opactwie z resztkami olbrzymiego niegdyś klasztoru.

    Opactwo to było kolebką i głównem siedliskiem Benedyktynów we Francyi, powstało w XI w., mieściło ono w obszernych, po dziś dzień ogromem swoim i rozmiarami podziw budzących murach, wzniesionych na kamienistych niegdyś górach, śród odwiecznych olbrzymich lasów.

    Zakon męzki założony przez Ebralda i żeński przez Roberta Abrissel'a, od którego cały klasztor zarządzany był stale przez przełożoną (opatkę 8). Wkrótce już po swojem powstaniu potężne opactwo posiadało liczne filie, tak, iż w 1245 r. liczono do 5.000 fontewrejstelle 9). Zakonnice nosiły suknie białe, krezy szarbowanego batystu, pończochy i trzewiki białe, pas i welon czarny. Kiedy wychodziły po za mury klasztoru, przywdziewały długą suknię z lekkiej, przezroczej czarnej tkaniny. Męzki zakon miał właściwe regule ubranie.

 

    8) Pierwszą opatką była jedna z księżniczek bretońskich; ostatnia umarła w Paryżu podczas wielkiej rewolucyi.

    9) Zakon rozszerzył się nawet po za granicami Francyi, głównie w Anglii i Hiszpanii.

 

    Dziś zdaje się czemś nienaturalnem to skupienie w tak blizkiem sąsiedztwie zakonów obu różnych płci. W ówczesnych pojęciach, przy ascetycznym tamtejszych wieków poglądzie, w pierwotnej obyczajów prostocie i czystości nie było w tem nic krzyczącego (ślady podobnych zakonów męzkich i żeńskich pod jednym niemal dachem, i u nas często napotykać się dają). Co się zaś tycze, iż opactwo oryginalne, ale niewątpliwie świetne, (ztąd to zapewne nieraz uczeni Benedyktyni wędrowali i do naszej powstającej i w zaraniu dopiero będącej Polski, nieraz z pochodnią światła i cywilizacyi 10).

    Kościół opactwa wzniesiony w 1105 r. razem z klasztorem, od 1804 r. zamieniony został na więzienie, obecnie jedno z największych we Francyi (mieści ono przeszło 1.500 uwięzionych). Dzisiaj trudno ocenić całą jego wspaniałość, ogrom i wszystkie ozdoby. Nawa sklepiona w kopuły, podzielona teraz na piętra, służy za więzienne sypialnie, część tylko chóru pozostała jako kaplica. Dawniej główna nawa kościelna zwana „cmentarzyskiem królów”, mieściła prochy monarsze z domu Plantagenetów, Henryka II, Eleonory z Gujenne, Ryszarda Lwie serce, Izabelli bez Ziemi. Dzisiaj posągi, które niegdyś leżały na grobach, znajdują się dość niedbale porzucone w krużgankach. Posągi te, z których jeden z drzewa, trzy zaś pozostałe z kamienia, są zarówno ciekawe pod względem historycznym jako też i sztuki. W 1867 r. rząd angielski zażądał ich zwrotu od Francyi, i lubo ówczesny jej władca Napoleon przyobiecał je wydać, zmuszony jednak został przez opinię ogółu do cofnięcia danego słowa. Klasztor w stylu romańskim z XII w., podobnież jak sam kościół, jest również arcydziełem średniowiecznego budownictwa, pełnym elegancyi, bogactwa, drobiazgowego i delikatnego w szczegółach wykończenia.

 

    10) Że przypuszczenie podobne nie jest nazbyt dowolne, to niech mi przypomnieć będzie wolno, iż Benedyktyni nasi w Tyńcu zależeli od Benedyktynów w Clugny.

 

    Wyrestaurowany wspaniale i z ogromnym przepychem w XVI w., dziś służy, podobnie jak kościół, na pomieszczenie, jak już powiedziałem, licznych uwięzionych. Sala kapituły (z XII st.), niegdyś ozdobiona ciekawemi freskami, z różnych epok pochodzącemi, niedawno dopiero oczyszczoną została z tynku, którym barbarzyńska pokryła ją ręka. Popsuło to wiele szczegółów, lubo jeszcze podziwiać można iście artystyczny pendzel niektórych scen głęboko pomyślanych i oddanych mistrzowsko w religijnem natchnieniu. Dziś zalegają ją ławy, tu bowiem obecnie jest szkoła, odbywają się uroczyste posiedzenia. W drugiem podwórzu opactwa (podwórzy tych jest tu cały labirynt) wznosi się dziwna kształtami swemi wieża pękata u dołu, zdobna w romańskie o ślicznych kapitelach kolumny, przykryta piramidalnym, wyniosłym dachem, zakończonym szczytem, w formie przejrzystej latarni, jaką tworzy ośm kolumn z koroną na wierzchu. Wieża ta zwana: tour d'Evrault (także z XII w.), była niegdyś kuchnią opactwa. Refektarz łuczysto sklepiony, w XVII w. odrestaurowany, zwrócił także na siebie moją uwagę śród jednak massy szczegółów niepodobna mi było zatrzymywać się nad każdym z nich, a tem więcej dzisiaj go opisywać. Dodać tylko jeszcze winienem, że mury opactwa wyglądające (ze swemi przedziałami, dostawkami, dobudowaniami, różnych wieków widocznie sięgającemi i w różnych czasach wznoszonemi), jakby całe miasto, mieści oprócz wielkiej bazyliki, dwa małe z XII w. kościółki, ŚŚ. Łazarza i Zenona, z których każdy łączył się niegdyś z własnym klasztorkiem, tak, że w jednym owym olbrzymim klasztorze właściwie było kilka innych jeszcze 11). Wszystko co powiedziałem, powinnoby dać pojęcie o rozległości opactwa. Już sam jego widok z oddali, nawet z ulic miasta, od których oddzielone jest prawdziwie fortecznemi wyniosłemi murami, ma w sobie coś majestatycznie wspaniałego i olbrzymiego; z po za murów tych, opasujących je jak przekonałem się potem, dostawszy się wewnątrz, podwójnym kamiennym pasem i fossami, — wyzierają dachy, daszki o najdziwaczniejszych formach, kształtach, poobracane jedne do drugich przodem, bokiem, piętrzące się, spadziste i spłaszczone; strzelają, korony drzew ogrodów, — wieże i wieżyczki, — słowem kontury zamkniętego w ramki, warownego niby odrębnego gródka.

 

    11) Dla samych wdów, oraz pokutnic (Magdalenek), zakonnic czcicielek N. P. Maryi, było trzy przytułki czyli klasztory.

 

    Z dziwnem wrażeniem przebiegałem obszerne podwórza, to rojące się spacerującymi więźniami, to ciche i samotne, — długie, jakby bez końca, kryte, nizkie galerye i korytarze o sklepionych dziwacznie stropach i niezliczonym szeregu kolumn, a których marmurowe posadzki, odbijały echa moich i przewodnika mego kroków, — z dziwnem uczuciem przyglądałem się salom, widocznie przerobionym z samotnych celek, lub takowym w pierwotnym pozostawionym stanie; w miejsce dawnej ciszy, warczały w nich koła machin, rozchodził się stuk młotów, skrzyp i zgrzyt pił i heblów. Na ścianach znać było ślady dawnych ozdób architektonicznych: tu budowniczy wyrzezał w twardym kamieniu wzorzystą, delikatną, przezroczą koronkę, i rozwiesił ją niby wątłą, choć kamienną pajęczynę pod zuchwale rozpiętem sklepieniem, tam ustroił w nią smukłe filary, tu kazał słupom strzelać w górę, owdzie karłowate nadał im formy, gdzieindziej pozwijał je i poskręcał, a zewsząd, z każdej ściany wiał mi, wyglądał z ich załamań, z wiązań duch odległej przeszłości, jakby w nich śpiący, jakby w nich zaklęty! A ta różnolita ludność, jaką spotykałem za każdym niemal krokiem, to przypomnienie sobie jej losów, kolei i przeznaczeń... ileż budziło we mnie najdziwaczniejszych myśli! Zamiast cichej, spokojnej, bogobojnej braci zakonnej, — zamiast nabożnych, ascetycznych mnichów, mężów wielkiej prostoty i cnoty, wielkich przymiotów i podniosłości, kwiatu średniowiecznego niegdyś społeczeństwa, ludzi niemal anielskiej czystości, miałem przed sobą stek zbrodniarzy upadłych, groźnych wrogów porządku towarzyskiego, jego wyrzutków, odtrąconych przez ludzkie i Bozkie prawa. Niegdyś o mury te obijały się rozgłośnie uroczyste nabożne pieśni, lub szept błagalnej, kornej modlitwy, wychodzące z głębi tysiąca piersi westchnienia, zachwytu lub boleści duszy, ale i pokutnicze prośby. Zapalały się podniosłe myśli; w ciszy ustronnej celi powstawały nowe idee, budziła się mrówcza, ochotna i skrzętna chęć do pracy; dziś może w niejednym z tych samych zakątków, knuje się nowy pomysł zbrodniczy, i wyrywa się przytłumione wpółciche przeklęctwo, groźba, lub bluźniercze przeciw Niebu i ludziom urągowisko, szatański bunt przeciw prawu i moralności; szła regularna praca, panował ład, ale wywołane grozą, postrachem, trzymane w karbach poczuciem jedynie, uznaniem i przeświadczeniem o swej bezsilności, niemożnością fizyczną ich przełamania i przekroczenia. Po zębatych murach okalających khsztor, w miejsce mnichów z koronką w ręku i modlitwą na ustach, krążą szyldwachy z bronią na ramieniu i hasłem podawanem od czasu do czasu. A przecięż dziwne jakieś, jakby ironią losu wytworzone znalazłem zestawienie przeszłości tej z teraźniejszością! Kto raz te mury przekroczył, stawał się zawsze od początku i teraz ich więźniem, tylko że dawniej więzy nakładała sobie dobrowolnie miłość Boga, a obecnie obrażone prawo krępuje niemi wyrzutków społeczeństwa. Jak dawniej tak i teraz zapędzały tu niejednego ciężkie grzechy żywota, częstokroć pokuta za zbrodnie, duch skołatany burzami życia śpieszył tu niby do warownej przystani, i znajdował w niej uciszenie, uspokojenie, częstokroć odrodzenie! Rzadziej dzisiaj powtarza się coś podobnego z tymi, których tu wtrąci występek, ścigany możną ludzkiej sprawiedliwości prawicą. Ale i teraz zdarza się przecięż, że pod wpływem kary, jako zadośćuczynienia, w ogniu twardej próby i doświadczeń, śród prywacyj więziennych, śród mozolnej pracy, lubo i przymusowej, przetwarza się chorobą dotknięta natura, uzdrawia, podnosi i odradza!

    Rozpisawszy się szeroko o wrażeniach, jakie na mnie uczyniło Fontevrault, o więzieniu samem nic prawie nie powiedziałem; na usprawiedliwienie swoje nadmienię chyba, że jeślim zbyt długo mówił o słynnem opactwie, to ustępu tego nie można znowu za zupełne od przedmiotu uważać odstąpienie. W opisie Mettray i St.-Hilaire, dla Fontevrault właściwe, konieczne, logiczne jest miejsce; z obiedwiema koloniami pozostaje ono w najściślejszym związku. Jak bowiem z St.-Hilaire powstało Fontevrault, tak z tegoż Fontevrault pan Demetz wybrał pierwszych 20 małoletnich uwięzionych dla swojej kolonii, dla której też stali się oni tym sposobem pierwszym zawiązkiem tak licznej obecnie i wzorowo prowadzonej ludności Mettray. Lecz wracam do mojej dalszej podróży. Po kwadransie lub 20 minutach drogi od miasta, podnoszącej się i opadającej po łagodnych wzgórzach, znalazłem się nakoniec u kolonii St.-Hilaire.

    Kolonia leży w najlepszych warunkach hygienicznych, bo na najwyższym punkcie wyniosłej pochyłości, górującej po nad Fontevrault, na gruncie przez rząd z pod dawnego lasu tejże nazwy zyskanym w miejscu zetknięcia się departamentu Vienne z departamentem Mainy i Loary. Składa się ona właściwie oprócz St.-Hilaire, od której całość wzięła swą nazwę, z trzech dominiów: Bellone, Boulard i Chauteloup, z których dwa pierwsze należą do Vienne, a trzecie do Mainy i Loary. Dojeżdża się do niej przez gościniec wiodący z Loudun do Fontevrault. Dzisiejsze jej budynki sięgają, zaledwie 1860 r., gdy na skutek postanowienia z 1859 r. zainstallowaną tu została kolonia pod nazwą: kolonii penitencyarnej (karnej) St.-Hilaire.

    Pomimo to istniała ona, lubo w innej formie, nawet przed prawem z 1850 r., które, juk wiadomo, we Francyi stanowiło epokę w kwestyi osad rolnych dla małoletnich. Podobnie jak wiele innych więzień centralnych, Fontevrault miał od dawna osobny oddział (quartier) poprawczy, przeznaczony wyłącznie dla nieletnich więźniów. Od 1842 r. też zajmowano ich pracami rolnemi na sąsiadującym z więzieniem folwarku, gdzie jednak początkowo nie mieścili się stale, ale gdzie z czasem skończyło się na tem, że ich osiedlono. Z tej to właśnie pierwszej próby, po ogłoszeniu prawa z 1850 r., powstała dzisiejsza kolonia, z jej obecną organizacją i składem.

    Skręciwszy z głównego gościńca na prawo, wjechałem na szeroką drogę z obu stron obsadzoną kasztanami, dotąd niezbyt jeszcze wyrosłemi, i okoloną trawnikiem. Po obu stronach drogi wznoszą się po cztery naprzeciwko siebie leżące domki, zamieszkane przez urzędników kolonii i jej administracyę. Po za niemi leżą okalające obszerne podwórze w duży foremny czterokąt, główne zabudowania kolonii. Wprawdzie budynki te nie są bez pewnej elegancyi; znacznych wszakże rozmiarów, wyciągnięte pod linię, pomimo że nie mają ani krat, ani bram więziennych, pomimo że dostęp do nich otwarty, pomimo uderzającego w nich na pierwszy rzut oka ładu, porządku, bujnej otaczającej zieleni drzew, — uderzają one niemile swojemi koszarowemi formami, są jakby chłodne, przyciężkie, nazbyt jednostajne, i nie posiadają w sobie bynajmniej owego lekkiego, śmiejącego się wdzięku, owej nawet może nieco zalotnej rozmaitości, jaka spotyka każdego w Mettray i od razu tak korzystnie i przyjemnie działa na zwiedzających kolonię.

    Ponieważ oznajmiłem spotkanemu urzędnikowi kolonii chęć zwiedzenia takowej, doprowadzono mię zatem do dyrektora. Dzięki polecającej kartce p. Blanchard'a, mogłem obejrzeć ją przynajmniej powierzchownie, sprawozdań, bowiem, o które prosiłem i bliższych szczegółów odmówił mi p. dyrektor, usprawiedliwiając się przepisami i brakiem z mojej strony upoważnienia do tego z ministeryum. Rzeczywiście kolonia St.-Hilaire należy do 12 kolonij publicznych, 9 z nich przeznaczonych jest dla chłopców, 3 dla dziewcząt, a ja na nieszczęście, zbałamucony uprzejmem przyjęciem p. B1anchard'a, zepsuty przychylnością i chętną, pomocą, jakiej zawsze dotąd doznawałem w odwiedzinach u wielu w innych krajach, mianowicie zaś w Niemczech i Szwajcaryi ze strony dyrektorów i przełożonych wszelkich podobnych zakładów, — zapomniałem, że we Francyi panuje dotąd w tej mierze biurokratyczny pedantyzm i formalizm, i że niechętnie ona, pod wpływem nabytych za Cesarstwa nawyknień, pokazuje, zwłaszcza cudzoziemcom, to, co na surową, choć nieraz słuszną, zasługiwać mogłoby krytykę, że obawia się nagany, nie chce, aby z uszczerbkiem jej miłości własnej mówiono gdziekolwiek, że niewszystko w niej tak idzie, tak się dzieje, jakby należało! To właśnie było przyczyną, iż mimo najszczerszych chęci, zmuszony byłem ograniczyć swoje odwiedziny w St.-Hilaire tylko do nader powierzchownego z niem zapoznania się, skutkiem czego i wywiezione moje z bytności tamże wrażenia, może wydadzą, się nazbyt ogólnikowemi i niedokładnemi. Notuję wszakże to, co w pośpiesznem przejściu kolonii w towarzystwie jednego z jej urzędników, dodanych mi przez dyrektora, spostrzedz mogłem, a także z prowadzonej z nim rozmowy udało mi się wymiarkować i jakieś sobie pojęcia wytworzyłem o zakładzie z tego, com w nim widział i słyszał.

    Spore budynki, okalające ogromne czworokątne podwórze, jedne mieszczą na dole: kancellarye, kuchnie, składy i spichrze, mieszkania dozorców, stajnie, obory i stodoły, inne zajęte są przez chłopców i mają na parterach szkoły, jadalnie i warsztaty, na piętrach zaś sypialnie. Prawie w środku, domy stojące w zawartych liniach rozstępują się nieco, dając miejsce na drogę, która tym sposobem przechodzi i przez środek podwórza. Tą to drogą, zwróciwszy z głównego gościńca, przybyłem właśnie, i ona to daje swobodny dostęp do kolonii, jest niby główną arteryą jej życia. Po za nią i poza murami domów okalających podwórze, tuż zaraz o parę zaledwie kroków rozciąga się niewielki lasek, miłe nader dla oka stanowiący tło dla szarych budynków kolonii. Kiedym rozglądał się qo podwórzu, na którem panował ruch, jaki zwykle spotykamy śród wiejskich zabudowań, uderzył mię w jego głębi, wzniesiony jakby na rusztowaniu i sięgający ponad wyniosłe dachy domów wiatrak, o miniaturowych i filigranowych kształtach, z płóciennemi skrzydłami. Objaśniono mię, że to po prostu wodociąg, rozprowadzający siłą wiatru, a w razie braku tego siłą rąk ludzkich, wodę po całej kolonii. Oprócz niego, w podwórzu, znalazłem kilka studni z wyborną wodą do picia i do gotowania. W domkach dla chłopców zwiedziłem obszerne sypialnie, mieszczące po kilkadziesiąt, po 100 i 140 łóżek żelaznych. Pościel na nich znalazłem czystą, chociaż z grubego płótna (gorszą o wiele od mettrayskiej); zamiast kołder, brunatne i szare koce (tak jak w naszych więzieniach), odległość między łóżkami jest dostateczną. Pomimo to zbliżenie takie chłopców, mieszczenie znacznej liczby w sali, której najgłówniejszą wentylacyą są okna otwarte całemi dniami (rozumie się w lato i w pogodę), nie odpowiada bynajmniej wymaganiom i pojęciom nowoczesnej hygieny. W jadalniach widziałem proste stoły i ławki, widocznie już od dawna będące w użyciu, cynowe łyżki i misy nader ubogo i skromnie wyglądające. W kuchni, ustępującej również zewnętrznym swoim wyglądem i porządkiem mettrayskiej — próbowałem chleba, pośrednie między razowym a pytlowym trzymającego miejsce; wydał mi się bardzo dobrym. Gatunek ten, o ile sobie przypominam, i w szwajcarskich używany koloniach i więzieniach, nader jest chwalony, i przełożeni zakładów oddają mu pod względem hygienicznym wyższość nad białym. Tu dano mi także skosztować orzeźwiającego napoju, nieco kolorem i smakiem do lekkiego zbliżonego piwa, który wyrabia się w kolonii, a który przypomniał mi więcej jeszcze kwas ruski. W składach znalazłem znaczne zapasy jarzyn, mąki, ubrań, obuwia, narzędzi i t. p.; dalej obejrzałem skromną kapliczkę, szkołę, śliczne w stajniach i oborach okazy bydła i koni: pełne już w tej porze zbiorów śpichrze i stodoły, wybornie utrzymany ogród owocowy, którego murowany parkan osnuty był dojrzewającem winem i wybornemi gatunkami jabłek, grusz, śliwek i brzoskwiń, jak zwykle we Francyi, po murze rozpiętemi, a zagony osypane kwiatami mile uderzały rozmaitością i doborem barw oko; zwiedziłem także inspekta, w których banie szklane przykrywają melony i arbuzy.

    Podobnie jak na podwórzu i w stodołach, tak i w ogrodzie wzmiankowanym zastałem chłopców w czarnych kurtach i słomianych kapeluszach, niektórych nawet w ubiorze lekkim jak nasi włościanie, zajętych odpowiedniemi pracami. Widok tej młodej, rzeźko zwijającej się rzeszy, nader miłe wrażenie robi na patrzącym. Rozmawiałem z niektórymi z nich, i odpowiadali mi śmiało i z rozgarnięciem. Z ogrodu przeszedłem do gimnastyki pod laskiem umieszczonej; tu wychowańcy produkowali się przedemną ze swoją zręcznością, w istocie zdumiewającą! Następnie przysłuchywałem się muzyce i sygnałom, jakich uczono właśnie gronko wybranych chłopców, — potem byłem obecny przy obiedzie, na który cała kolonia, podzielona na oddziały, pozostające pod dozorem po wojskowemu ubranych dozorców, miarowym krokiem, podług wojskowej komendy rozchodzi się po jadalniach. Uderzył mię brak celek i karceresów. Pan dyrektor wszakże, w rozmowie ze mną w tym przedmiocie, stanowczo oświadczył się przeciwko takowym i przyznał, że przekłada nad nie, lubo w wyjątkowych tylko i nader ważnych wypadkach, karę cielesną. Otrzymawszy od dyrektora kilka jeszcze niezbędnych wyjaśnień, po kilkogodzinnym pobycie opuściłem wreszcie kolonię, używszy pozostałego mi nadspodziewanie czasu do obejrzenia w powrocie do Samuor ruin zamku w Montserceau. Pomijając jednak opis takowych, przechodzę do ogólnych spostrzeżeń i porównania St.-Hilaire z Mettray.

    Do koloni i St.-Hilaire oddają nieletnich: a) na podstawie art. 66 kodeks. karn. opiece administracyi poruczonych, i b) skazanych na mocy art. 67 t. k. dłużej niż na lat dwa. Mettray przyjmuje również obie wzmiankowane dopiero co kategorye, to jest a) powierzonych jej w myśl art. 66 kod. karn., jako działających bez rozeznania, i przysłanych tu przez władze administracyjne w myśl instrukcyi ministeryalnej z d. 3 Grudnia 1832 i prawa z 5 Sierpnia 1850 r., jako też b) skazanych na podstawie art. 67 kod. k. ale tak na mniej jak dwa, jako też i na więcej niż dwa lata, — dalej jeszcze c) oddanych przez rodziców na poprawę z decyzyi prezesów Trybunałów Cywilnych, i wreszcie d) chwilowo pomieszczonych w domu rodzicielskim, przez samychże rodziców nie mogących dać sobie rady z krnąbrnymi. Liczba ogólna chłopców St.-Hilaire sięga od 425 do 450; zapewniano mię jednak, że cała kolonia z jej filiami, mogłaby pomieścić nawet do 800 wychowańców. Mettray liczy ich w istocie do 800, a nawet 800 kilkudziesięciu. W St.-Hilaire wychowańców pierwszej kategoryi (oddanych tu na podstawie art. 66 kod. karn.) zwykle bywa nader nieznaczna liczba; z drugiej za to kategoryi znalazłem tutaj najwięcej skazanych na lat 4 lub 5. W Mettray tymczasem największa liczba chłopców tej samej klassy (oddanych przez władze administracyjne do kolonii z mocy art. 66 kod. karn.) przecięciowo bywa do niej przesyłaną na lat 6 do 8; że zaś dłuższy pobyt w kolonii stanowi najpewniejszą gruntownej poprawy rękojmię, ta więc już okoliczność daje pierwszeństwo kolonii Mettray nad St.-Hilaire (a o ileż dopiero nad naszym Studzieńcem!) Określić której z obu kolonij ludność jest moralniejszą, — niepodobna prawie; chociaż bowiem do Mettray bywają skazywane drobniejsze wiekiem dzieci i za wykroczenia mniej ważne, to jednak, jak uczy doświadczenie, ciężkości wykroczenia w tym zwłaszcza peryodzie nie zawsze jeszcze większy moralny znamionuje upadek; owszem, drobne, nieznaczne kradzieże, maluczcy a nałogowi żebracy, włóczęgi i oszuści, nieraz stokroć trudniejsi są do poprawy, bo stokroć przewrotniejsi, od tych, którzy dopuścili się czynów z pozoru ważniejszych i zaznaczyli pierwsze kroki swego życia cięższą nawet zbrodnią, której wszakże doniosłości może dość dokładnie nie pojmują. Zresztą tablice występków świadczą: iż obie kolonie, tak St.-Hilaire, jak Mettray, posiadają pośród swoich wychowanków nader zbliżone osobistości i egzemplarze. Że zaś rozmaitość pierwiastków wchodzących w skład ludności Mettray, jak to okazuje się i z licznych kategoryj nieletnich, jakie ona przyjmuje, — jest daleko większa niż w St.-Hilaire, a nadto że i ludność w pierwszej kolonii prawie dwa razy jest większa niż w ostatniej, (Mettray najludniejszą jest kolonią, w całej Francyi), pojąć zatem łatwo, iż i prowadzenie tej różnolitej massy, dostrojenie jej harmonijne i utrzymanie w karbach porządku i ładu musi być o wiele trudniejszem w Mettray niż w St.-Hilaire, i owe świetne rezultaty, jakiemi Mettray się chlubi, jakie w obec podobnych wydaje warunków, zawdzięcza ona jedynie swojemu racyonalnemu systematowi: podziału na drobne rodziny, o którym w zestawieniu go z systematem w St.-Hilaire, zaraz niżej powiem... Tu zaś dodam tylko jeszcze, że w obu koloniach wiek wychowańców (prawie wyłącznie katolickiego wyznania) jest od 8 do 20 lat; tak też w jednej jak w drugiej spotykałem i malców ledwie odrosłych od ziemi, i wyrostków niemal już pod wąsem 12).

    W obu kolonijach rolnictwo jest głównem wychowańców zajęciem; rzemiosła stanowią tylko dodatek. To też w Mettray opierając się na kilkoletnich sprawozdaniach, przyjąć można, że przecięciowo na 800 chłopców, 100 oddaje się rzemiosłom; podobnież w St.-Hilaire, 3/4 ogółu za mojej bytności uprawiało rolę, zaledwie 10% poświęcało się wyłącznie rzemiosłom, zaś do 50 chłopców użytych było do posług domowych 13).


 

    12) W Mettray trafiają się i młodsi nad lat 8 wieku; jak powiedziałem, jest tam cała rodzina malców 6-letnich i młodszych.

    13) Ogólnikowe i niedokładne cyfry, jakie podałem w tekście, dopełnić i illustrować się mogą jedynie z nadesłanego mi przed niedawnym czasem nader cennego dzieła p. t. Statistique des prisons et établissements penitentiaires etc. Książka ta nieznajdująca się w handlu księgarskim, wydana już została na nieszczęście przed trzema laty (nosi datę 1876 r.), a zawiera sprawozdanie ze wszystkich karnych i wychowawczych zakładów Francyi, ale zaledwie za 1873 rok, i te więc dane nie będą świeże i po dziś dzień znacznym uległy zmianom. Żeby jednak uwydatnić w autentycznych, ścisłych, niewątpliwych liczbach różnice obu kolonij jakie naszkicowałem wyżej, wybieram z liczb tych przynajmniej kilka najciekawszych. W dniu 31 Grudnia 1872 r. w St.-Hilaire umieszczonych pod opieką administracyi (na mocy art. 66) znajdowało się 369 skazanych na więcej niż lat dwa (na podstawie art. 67); ogólna liczba wychowańców 31 Grudnia 1873 r. wynosiła 428, przeciętna 398. W Mettray w tymże samym czasie pierwszej kategoryi było 712, drugiej 4, zatrzymanych na skutek żądania rodziców 1; ogólna liczba w 1873 r. wynosiła 724, średnia 743. Pozostawionych pod opieką administracyjną z mocy art, 66 kod. karn. w dniu 31 Grudnia 1873 r. było na czas od 1 do 2 lat jeden chłopiec na czas od 2 do 4 lat; - 153; od 4 do 6 lat 221; od 6 do 8 lat 43 chłopców; od 8 do 10 lat 10 wychowańców; w Mettray na mniej niż na 1 rok było dwóch chłopców na takiż sam przeciąg czasu jak wyżej 6, 77, 248, 208, 134; na czas od 10 do 12 lat 32, na czas 12 do 14 lat 5 chłopców. Skazanych na uwięzienie z mocy art. 67 i 69 kod. karn. w końcu 1873 r. w St.-Hilaire nie było żadnego, w Mettray dwóch, z których jeden na czas od 1 do 2 lat, drugi zaś na czas od 4 do 7 lat. Co do rodzajów przestępstw: w St.-Hilaire w Grudniu 1873 r. skazanych było za morderstwo i rany 8, za podpalenie 23, za występki przeciwko dobrym obyczajom 41, za kradzież kwalifikowaną, fałszerstwo i fałszowanie monety 3; za kradzież prostą, oszustwo i t. p. 251, żebraninę 33, włóczęgowstwo 69, inne zbrodnie i występki — żaden. W Mettray z drugiej, trzeciej, czwartej, piątej, szóstej, siódmej i ósmej kategoryi było 15, 14, 22, 35, 430, 43, 340, 15, a oprócz tego za nieposłuszeństwo władzy rodzicielskiej 10. Z tych skazały do St.-Hilaire sądy poprawcze 425, sądy przysięgłych 3, do Mettray zaś pierwsze 710, ostatnie 4. Co do wieku skazanych to w St.-Hilaire mających lat 8 i więcej było 2, w wieku od 8 do 10 lat 42, od 10 do 12 lat 100, od 12 do 14 lat 193, od 14 do 16 lat 31, od 16 do 18 lat 27, od 18 do 20 lat 33. W Mettray tych samych kategoryj spotykamy 1, 8, 72, 136, 230, 205, 72; po latach 20 ani w pierwszej, ani w drugiej kolonii nie spotykamy już żadnego chłopca. Mających w chwili spełnionego przestępstwa lat 8 i mniej było w St.-Hilaire 7, więcej niż 8 do 10 lat 95, więcej niż 12 do 14 lat 23, więcej niż 15 lat nie było żadnego. W Mettray takiegoż wieku spotykamy w tymże samym czasie: 14, 101, 249, 291, i liczących więcej nad lat piętnaście 9 chłopców.



    IV.

    Przechodząc teraz do różnic systematu obu kolonij, różnic najwydatniejszych i najcharakterystyczniejszych, które właśnie najbardziej robią je niepodobnemi jedną do drugiej, dla dokładnego ich przedstawienia i ocenienia, muszę oba te systemata w kilku chociaż streścić słowach.

    Podług trafnego określenia p. Augustyna Cochin, systemat mettrayski polega na „rozbudzeniu i podtrzymaniu uczuć religijnych, zamiłowania do pracy, współzawodnictwa w dobrem, rozwoju uczuć i ducha rodzinnego, oraz honoru, przyzwyczajenia do karności i dobrego użycia pozyskanej swobody”. Jak zaś mawiał jego twórca, nieodżałowanej pamięci p. Demetz, przyjął on za podstawę wychowania w utworzonej przez siebie kolonii uczucia religijne; za cement uczucia rodzinne; za hasło karność wojskową. Wprawdzie wiele z tych samych środków używa się i w kolonii St.-Hilaire, ale już to: że w Mettray ogół wychowańców podzielony jest na pojedyncze gruppy, na nieliczne kółka, stanowiące rodziny, wówczas gdy w St.-Hilaire tworzy on jedną wielką massę, — już też, że i inne warunki wpływają na odmienne w obu koloniach środków tych stosowanie, — dość, że systemata wychowania, możnaby powiedzieć moralizowania chłopców, w obu tych koloniach kardynalnie się różnią. Zbytecznie byłoby rozwodzić się tutaj nad ważnością, znaczeniem wpływu religii w odrodzeniu moralnie zepsutych, upadłych, chorobą złego dotkniętych i zarażonych umysłów. O tem chyba nikt nie wątpi. Obie też kolonie miały to na względzie. Kiedy jednak Mettray ma aż dwóch kapelanów, gdy codziennie odprawiają się w niej msze, gdy ksiądz w każdej chwili ma przystęp do wychowańców, wspólnie z dyrektorem, nauczycielem i inszymi zakładu urzędnikami dogląda, śledzi, oddziaływa na nieletnich, tymczasem nauka religii udzielana bywa w St.-Hilaire tylko we Czwartki, w zakładzie centralnym, dokąd wychowańcy podobnie jak w Niedzielę na mszę schodzą się z odległych folwarków. Łatwo pojąć i wyobrazić sobie możemy trudności podobnych pielgrzymek w stale określone dni, gdy jeszcze weźmie się zwłaszcza na uwagę odległość, jaka oddziela filie od głównego ich centrum (Chanteloup, leży od St.-Hilaire o pięć kilometrów). Dalej jeżeli słusznem i prawdziwem jest mniemanie (o którego prawdzie doświadczenie i codzienne życie przekonywa), iż istotne, głębokie i szczere religijne uczucia mogą zakwitać w sercu dziecięcia tylko w ciepłej rodzinnej atmosferze, że tylko rodzina je roznieca i podtrzymuje, to kolonia w Mettray w systemacie swym rodzinę właśnie przyjęła za podstawę. Rodzina w istocie wielkim jest czynnikiem moralizującym; ona podnosi, uszlachetnia, oczyszcza ród ludzki. Każdy z nas poniekąd jest obrazem, odbiciem owego kółka, w którem zbiegły pierwsze lata jego życia. Pomimo woli odczuwamy wpływ przykładu, wpływ najbliższych nas, naszego otoczenia. Przebiegając historyę wychowańców kolonii, widzimy: że większość, niemal ogół ich, albo miał jak najgorszą, zepsutą rodzinę, albo niedbałą, albo zupełnie był jej pozbawiony. Rodzina niewątpliwie krzewi moralność, ożywia ją lub zabija. Systemat też mettrayski w poczuciu tych wszystkich prawd, stawia sobie za najwyższe i najpierwsze zadanie stworzenie wychowańcom swoim rodziny, która ma ich ocalić, w miejsce tej, która ich zgubiła, lub w skutek braku której już upadli czy też upaśćby wrychle mogli. Stworzywszy na mocy tego fikcyjne rodziny, owe gromadki po 40 chłopców w osobnych mieszkające domkach, starano się nadać im o ile możności wszelkie warunki istotnej rodziny. Głowa zatem jej wybiera się ze szkoły przygotowawczej istniejącej w Mettray, a nawet powstałej przed założeniem niejako samej kolonii. (Jest to szkoła, którą niedawno zmarły biskup orleański trafnie nazwał „seminaryum laików”). Taki przełożony przyjmuje miano ojca rodziny, i poniekąd staje się nim dla przybranej swej dziatwy, gorącem jej oddaniem się, poświęceniem i ukochaniem. Przepędzając z rodziną swoją w ciągu nieraz długich lat całe dni i noce, ojciec taki zbliża się, zrasta z nią niejako, i tak w końcu zżyć się musi, że zna na wylot każdego z chłopców powierzonych jego pieczy, w wieku tym niewątpliwie jeszcze do zbadania, tudzież do gruntownego poznania łatwych. W nielicznej gromadce, z nabytem długim przeciągiem czasu doświadczeniem, troskliwością, poznaniem usposobień, nawyknień, skłonności, — może on każdą niemal osobistość, każdy indywidualny charakter, traktować odrębnie, każdym zajmować się niejako szczególnie, i to jest ogromna dodatnia strona owych rodzin, cały sekret olbrzymiego a tak szczęśliwego i pożytecznego ich wpływu.

    W St.-Hilaire dzieje się zupełnie inaczej. Podziału na rodziny tutaj nie spotykamy; tu działanie jest na całe massy. Dzieci jak wojsko w koszarach mieszczą się razem, śpią, jadają, uczą, nauka odbywa się wieczorami po skończonych pracach, w Boulard daje ją jedyny nauczyciel zakładu z pomocą innych urzędników, w Bellevue i Chanteloup dozorcy oddziałów. Wprawdzie znalazłem tu podział na oddziały, dywizye, tak jak w koloniach podług takiegoż systematu urządzonych w Belgii (np. Rugssled i Vinghene); wprawdzie dyrektor St.-Hilaire surowo krytykował rodziny mettrayskie, a był czas gdy i opinia we Francyi silnie napadała na ową, jak ją nazywano, fałszywą i niestosowną nawet fikcyę (w Szwajcaryi gdzie rodziny mają jeszcze większe zbliżenie do naturalnych, będąc mniej liczne i zostając pod dyrekcyą małżeństwa, a zatem ojca i matki, której w Mettray nie spotykamy, takież same robiono zarzuty, na nieszczęście kilku smutnemi faktami usprawiedliwione); — pomimo to wszystko jednak, to co widziałem w Mettray, stanowczo za rodzinami przemawia. Już nieboszczyk Demetz zrobił uwagę, iż częstokroć mieszano wpływ dyscyplinarny z moralnym. „Można — twierdził on ze zwykłą sobie trafnością, a nawet z tym cechującym wszystkie jego spostrzeżenia ostrym dowcipem — komenderować słowem półkowi, świstawką okrętowi, ale innych należy używać środków, skoro chce się umoralniać”. Powierzenie te jednej osobie zbyt wielu dzieci, niezwiązanie ich z nią jakiemiś serdeczniejszemi węzłami nad proste zwierzchnictwo, sprawić może, iż się je wytressuje, ale nie wychowa. Dozorcy oddziałów nigdy nie zespolą się tak silnie jak ojcowie rodzin ze swemi kółkami, z któremi są nieodstępnie, w ścianach niejako własnego domku, z któremi czują się w jakiejś silniejszej, nierozerwanej, bo nieustannej spójni. Indywidualizacya w oddziałach, rozdzielonych z sobą raczej mechanicznie, pozornie, jest nieporównanie trudniejsza, częstokroć nawet do ścisłego przeprowadzenia niepodobna. Przykład dozorcy nie może być nigdy tak zbawiennym i tyle skutkiem tego wpływowym, jak ojca rodziny, nieustannie z kółkiem swojem złączonego. Dowód takiej spójni między wychowańcami a ich kierownikami widziałem w Mettray; z tego powodu nawet przypominam sobie drobny fakcik, jaki mi go uzmysłowił. Gdyśmy chodzili po kolonii z p. Quesnel'em, przyczepił się do nas jakiś malec, może najwięcej w 7 roku życia. Z rozrzewnieniem patrzałem na stosunek wzajemny obu ich. P. Quesnel, sam ojciec rodziny, uściskał chłopaka, który całował jego ręce z dziecięcem zaufaniem, powierzając mu jakąś drobną, prawdziwie dziecinną, błahą troskę. Na pociechę strapionego malca inspektor zaprowadził go do siostry szafarki, u której kawałek chleba z powidłami położył koniec ciężkiemu strapieniu dziecka, osuszył łzy jego rzewne. Drobny ten epizodzik, maleńki ten obrazek inspektora i poważnej Siostry miłosierdzia, którzy umieli tak zrozumieć dziecko, pocieszyć je drobnostką, właśnie odpowiednią jego wiekowi, do których wreszcie udało się ono z taką ufnością, były dla mnie najpiękniejszą illustracyą tego rodzinnego ducha, jaki w kolonii panuje.

    A cóż dopiero powiedzieć o stosunku wzajemnym chłopców do siebie, owe pojedyncze rodziny składających! Pozostając z sobą tygodnie, miesiące i lata, żyjąc ustawicznie pod jednym dachem, oddzieleni od reszty, od pozostałej massy, zbliżają się oni do siebie. Tak jak w prawdziwej, naturalnej rodzinie charaktery, usposobienia wyrównywają się, zawiązuje solidarność, poczucie wspólności, jedności, nawet przywiązania wzajemnego. Kółko też, które pomału tak amalgamuje się, wytwarza owego rodzinnego ducha, ową wzajemną moralną członków jego odpowiedzialność jednych za drugich, wzajemne ich oddziaływanie na siebie. Jedni drugich też pilnują, jeden odpowiada za wszystkich, wszyscy za jednego. Złe prowadzenie się malca rzuca cień na całą rodzinę, która może np. utracić przez to zaszczyt i honor piastowania chorągwi, sztandaru (drapeau d'honneur). Całe przeto grono zainteresowane jest w prowadzeniu się każdej z pojedynczych osób w skład jego wchodzących. Uczucia te szlachetne, dobre, do których wytworzenia, oddziałom rozlewającym się ciągle w ogólnej ogromnej massie brak warunków, nietylko ułatwiają kierownikom kolonii jej prowadzenie, ale w przyszłości po wyjściu jej wychowańców, jeszcze oddziaływają na nich dodatnio, na szerokim świecie utrzymując między nimi bratnią spójnię i wzajemną siłę. Otóż takiego to potężnego i wpływowego pierwiastku brak w St.-Hilaire. To też pomimo gorących zapewnień jej dyrektora, z powierzchownego nawet wejrzenia, wyniosłem niewątpliwe przeświadczenie, że oddziały w St.-Hilaire nie mogą iść w porównanie z rodzinami w Mettray, i daleko w skutkach swoich na moralizowanie chłopców pozostają w tyle.

    W obu za to koloniach spotkałem równą karność wojskową, z pewnemi nawet wspólnemi, jednakowemi formami. Karność ta, dla niesfornych, z natury ruchliwych umysłów, wprowadzając w nie pewny rygor, ład, porządek, musi być oczywiście w skutkach swoich wielce pożyteczną. Sam jej zewnętrzny widok miłe sprawia wrażenie. W obu też koloniach komendę znalazłem wojskową (w St.-Hilaire dozorcy noszą nawet wojskowy uniform); dzieci słuchają jej bacznie, poddają się dobrze rygorowi owemu, który jak mogłem z ich twarzy wnosić, bawi je i jednocześnie podnosi ich ducha, a nawet ruchom ich pewną nadaje zręczność, gibkość i szlachetność. Zbierają się one, gruppują, poruszają w wojskowym ordynku; głos trąbki, jaki roznoszą echa daleko i dźwięcznie po polach, stanowi sygnał; podług niego o różnych dnia porach, wychowańcy rozchodzą się do zajęć naprzód programem ściśle określonych. I w Mettray, i w St.-Hilaire, widziałem jak chłopcy oddziałami, szybko, zwinnie i zręcznie rozwijając się w kolumny, maszerowali doskonale miarowym krokiem. W Mettray wszakże nie posuwa się to nigdy znowu do pedantyzmu, i sam byłem świadkiem, jak oddziały, wracające z pola od roboty z grabiami, i szpadlami, jakby bronią na ramieniu, mieszały się malowniczo, i dopiero na dane hasło ustawiały się w szeregi, zmieniając swobodne, a w tym wieku właściwe ruchy, na marsz prawidłowy. Gdybym chciał zresztą opisywać tu wszystkie środki, jakiemi w Mettray usiłują rozbudzić w duszy wychowańców drzemiące albo przytępione uczucia godności, honoru, szlachetne współzawodnictwo, jakiemi karcą wybryki rozkiełznanej swawoli lub chwilowo nieraz tylko pohamowanej krnąbrności, i porównywać w tej mierze dalej obie kolonie, to musiałbym jeszcze powiedzieć drugie tyle więcej. Nadmienię więc tylko, iż w St.-Hilaire nie spotkałem pomiędzy nagrodami, oddania sztandaru honorowego najbardziej zasłużonemu. Już i ta drobna z pozoru okoliczność uwydatnia różnicę systematów obu kolonij. W istocie kolonia St.-Hilaire przeważnie karna; odznacza się jakąś surowością, nie spotyka się w niej tego ciepła, tej swobody co w Mettray, wieje tu jakiś chłód, jakaś sztywność. Na każdym kroku czuć ścisły jakiś rygoryzm, jakiś formalizm którego się w Mettray, kolonii więcej wychowawczej, nie dostrzega. Zawsze jednak wielce pocieszającym jest faktem, iż tak w St.-Hilaire, jak w Mettray, jak to już wyżej zauważyłem, nie ma zamków, krat, wałów. Obie kolonie nie używają ryglów, ani kluczów, ale starają się znaleźć klucz do zamkniętych dotąd dla dobrego serc swoich wychowańców, związać ich nietyle fizycznie, ile moralnie. Obie wreszcie kolonie, jako dopełnienie i ukoronowanie swoich systematów, mają towarzystwa opiekuńcze, których zadaniem jest: nieść pomoc i rozciągać opiekę nad opuszczającymi je wychowańcami, wychodzącymi w świat szeroki, pielęgnować i utrwalać rozpoczęte dzieło poprawy, a zatem umieszczać o swych pupilów w odpowiednich miejscach, dostarczać im pracy, czuwać nad ich dalszem prowadzeniem, i przychodzić im zarówno z materyalną jak moralną pomocą.

    Zakończając na tem i tak już przydługą moją o obu koloniach powieść, ośmielę się dodać jeszcze dla uzupełnienia ogółu moich wrażeń, słów kilka o dyrektorze Mettray p. Blanchard'zie którego do bytności mojej w kolonii, znałem jedynie z jego listów. Genialny twórca Mettray, nieodżałowanej pamięci p. Demetz, kreśląc plany swej kolonii, pojmował doskonale, że w niwecz się one obrócą bez rozumnych, poświęconych ich wykonawców, bez pomocy ludzi, gotowych przejąć się zasadniczą ich myślą i spełnić je ofiarą całego swego życia. To też 28 Lipca 1839 r., na siedm miesięcy przed przybyciem do Mettray pierwszego wychowańca założył Demetz szkołę ojców rodzin. Składała się ona z 23 młodych ludzi należących do uczciwych i zacnych rodzin, których przyszły dyrektor wybrał i uznał za odpowiednich do ciężkiego, ale zaszczytnego zawodu, jego pomocników. P. Demetz zgromadziwszy ich, wyłożył im swoje plany i projekta, środki, jakiemi zamyślał i postanowił moralizować i poprawiać, a właściwie odradzać występne i upadłe dzieci. Środki te, jak już powiedziałem, polegały: na zamianie surowego, ale suchego regulaminu więzień, pracami w roli, życiem rodzinnem, wychowaniem religijnem i moralnem, oraz na bezwarunkowem poświęcaniu się i oddaniu temu wzniosłemu celowi dyrektora i wszystkich tych, którzy mieli z nim w szlachetnej współdziałać pracy. Nie krył przed nimi, jak trudne i mozolne było to ich zadanie. Należało niemal zupełnie zerwać im ze światem, i kolonii jedynie poświęcić cały swój czas i starania. Musieli oni na tyle przejąć się swojem powołaniem, aby mogli nawzajem wdrażać je w dzieci, przeświadczyć młodo te dusze, że nawet wówczas, gdy malcom wymierzają kary, te są spełnieniem jedynie serdecznego, rozumnego przywiązania, wykonaniem obowiązków i czynów rodzicielskich. Po tem wszystkiem zawezwał uroczyście, aby ci wszyscy, którzy nie czują się na wysokości tyle ważnego powołania, podniosłej owej missyi, nowego apostolstwa, wyrzekli się próby ciężkiej a nieużytecznej dla nich. W rapporcie złożonym 7 Czerwca 1840 roku p. Demetz oznajmił, iż z pomiędzy 23 kandydatów wybrał kilku; w liczbie tych ostatnich był obecny dyrektor kolonii p. Blanchard. Musiał on należycie przejąć się myślą wielkiego twórcy Mettray, musiał ją pokochać gorąco, nosić ją ustawicznie wysoko, przeprowadzać rozumnie i z serdeczną miłością, kiedy po 20 latach przeszło p. Demetz umierając, jego uznał i wskazał jako najgodniejszego do posuwania dalej rozpoczętego i tak chlubnie i świetnie prowadzonego dzieła, do przewodniczenia kolonii, która stała się chlubą Francyi, a wzorem niemal dla całego świata podobnych instytucyj.

    Cztery przeszło lata ubiegłe już od zgonu ś.p. Demetz'a usprawiedliwiły zarówno jego zaufanie i nadzieje położone w p. Blanchard'zie jak i wybór jednogłośny tych, którzy poszli za wskazówkami zmarłego założyciela kolonii. W istocie, nikt niewątpliwie lepiej nad niego nie mógł ocenić człowieka, nie był w stanie lepiej go przejrzeć i zgruntować, w codziennych owych stosunkach, w owej nieodstępnej wspólnej pracy, w owym długim szeregu projektów i planów, w owej duchowej nierozłącznej spójni, w jakiej p. Demetz pozostawał zawsze ze swoimi współpracownikami. Nie będę kreślił obecnej działalności p. Blanchard'a; powiem tylko o tem, jak mi się on przedstawił, jak wydał. Dzisiaj jest to już człowiek połowę przeszło wieku dźwigający na swych barkach, o powolnych z pozoru ruchach, ale pełen jeszcze sił i energii. Kiedym pierwszy raz go zobaczył, zdawało mi się, iż na pierwszy rzut oka nie zdradzał męża rzadkiej przenikliwości, olbrzymiego doświadczenia; śledząc go dopiero bacznie, odkryć w nim było można te przymioty. Pomimo całej łagodności w obejściu z wychowańcami, uprzejmości z urzędnikami, widać, że jedni i drudzy są dla niego z wysokiem poważaniem, uznając stanowczość i rygor, jaki umiał zaprowadzić i utrzymać w kolonii. Jest też on jej osią, jej ogniskiem, w którem ześrodkowywa się różnostronne jej życie. Pomimo pomocy, jaką mu niosą urzędnicy, współtowarzysze pracy, wszystko niemal obija się o niego w ostatniej instancyi. Kierując całą kolonią ze swego gabinetu, zkąd jak z centralnego telegraficznego biura rozchodzą się rozkazy i polecenia, zjawia się on niespodzianie w najodleglejszych jej zakątkach osobiście. Cała administracya kolonii nie słychanie rozgałęziona, w ostatecznym rezultacie obija się o niego. On kieruje obszerną korrespondencyą z sądami, władzami administracyjnemi, towarzystwem opiekuńczem, a po za tem jeszcze z wyszłymi wychowańcami kolonii; odpowiada na listy, zapytania, kwestye, z jakiemi zwracają się do niego z odległych krańców Europy, częstokroć świata, odpowiada zaś natychmiast, bez zwłoki, jak to wiem z własnego doświadczenia. Słowem, jest to doskonały następca poprzednika swego, który tak niezatarte zostawił wspomnienia u wszystkich, co go znali.


    https://pl.wikipedia.org/wiki/Opactwo_w_Fontevraud

    https://en.wikipedia.org/wiki/Mettray_Penal_Colony
    https://fr.wikipedia.org/wiki/Mettray
    https://fr.wikipedia.org/wiki/Colonie_agricole_et_pénitentiaire_de_Mettray

    Może jeszcze obrazki tego więzienia bez krat:




tagi: 1879  kronika rodzinna  aleksander moldenhawer  saint-hilaire  blanchard  demetz  opactwo  fontevraud  fontevrault  mettray 

umami
23 sierpnia 2020 17:29
1     1007    1 zaloguj sie by polubić

Komentarze:


zaloguj się by móc komentować